Craig Russell Strach przed ciemna woda - PDF Free Download (2024)

Strach przed ciemną wodą Craig Russell

Nie daj zwieść pozorom anonimowości w sieci. Każdy twój krok, każda odwiedzana strona, każde kliknięcie zostaje zapamiętane. Żyjemy w dwóch światach: realnym i wirtualnym. Kiedy służbom ratunkowym Hamburga udaje się opanować powódź zagrażającą miastu, ustępujące wody wyrzucają na brzeg ludzki korpus. Hamburska policja próbuje wytropić Zabójcę z Sieci – seryjnego mordercę i gwałciciela, który śledzi swe ofiary za pośrednictwem portali internetowych, a ich ciała wyrzuca do wody. Nigdy jednak nie zdarzyło się, by zwłoki pozbawione były głowy i kończyn… Czy detektyw Jan Fabel rozwikła zagadkę?

CRA​IG

RUS​SELL STRACH PRZED CIEMNĄ WODĄ przełożyła Agniesz​ka Lip​ska-Na​ko​niecz​nik

Tytuł ory​gi​nału: A Fear of Dark Wa​ter Co​py​ri​ght © 2011 by Cra​ig Rus​sell Co​py​ri​ght © for the Po​lish edi​tion by Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal, MMXIV Co​py​ri​ght © for the Po​lish trans​la​tion by Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal, MMXIV Wy​da​nie I War​sza​wa

Spis treści

Dedykacja Motto Prolog Rozdział 1. Piętnaście lat przed burzą Rozdział 2. Dwa tygodnie przed burzą Rozdział 3. Nocna nawałnica Rozdział 4 Część pierwsza Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17

Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Część druga Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Epilog Przypisy

Dla Joh​na​ta​na i So​phie

Und das Meer gab die To​ten, die da​rin wa​ren. Ob​ja​wie​nie Jana 20:13, Bi​blia Lu​tra

I mo​rze oddało mar​twe ciała tych, którzy w nim spo​czy​wa​li. Księga Ob​ja​wień Jana 20:13, Bi​blia Króla Ja​ku​ba

PRO​LOG

Talasofobią nazywamy strach przed wielkimi, głębokimi zbiornikami ciemnej wody, takimi jak morza czy jeziora, w których nie widać dna. Wyszczególniona jako osobny rodzaj fobii, nie jest powiązana z hydrofobią lub innymi fobiami dotyczącymi wody, wydaje się raczej spokrewniona z ago​ra​fo​bią, czy​li lękiem przed otwartą prze​strze​nią. To nie jest strach przed wodą jako taką. To strach przed pustką: przed tym, co kryje się pod po​wierzch​nią. Kla​bau​ter​mann to postać, która często pojawia się w opowieściach marynarzy pochodzących z te​renów północ​nych Nie​miec. Ist​nieją dwie wersje postaci Klabautermanna: w jednej jawi się on jako przyjazny i pożyteczny morski elf, który pomaga ludziom naprawiać przeciekające statki albo wyprowadza je na bezpieczne wody; w drugiej jest wrogim demonem, który mąci w głowach żeglarzy i wiedzie ich łodzie na zatracenie. W obu wersjach powtarza się jeden element: Klabautermann jest prawie dla wszystkich nie​wi​dzial​ny. Jeśli przypadkiem zdołasz dostrzec Klabautermanna, może to oznaczać tylko jedno: że niebawem cze​ka cię śmierć.

ROZ​DZIAŁ 1 Piętnaście lat przed burzą Za głęboko. Korn znowu stuknął pięścią we wskaźniki łączności „Pharosa One”. Słyszał głos Wieganda, lecz transmisję wciąż coś przerywało. Nie było żadnych trzasków ani syków, bo cyfrowy system łączności nie jest wyposażony w szereg funkcji, nie przechodzi w różne fazy działania, lecz po prostu: sygnał albo dociera, albo nie. Niepokój Wieganda dochodził do Korna w postaci urywanych sy​lab i ci​szy. W po​sta​ci okruchów słów. Ostrych, prze​szy​wających. Ponownie zerknął na licznik głębokości. O Chryste, jak głęboko! Za głęboko. Zanurzał się coraz głębiej. I coraz szybciej. Trzy tysiące metrów. Trzy tysiące dwieście. Trzy tysiące sześćset. W ogóle nie odczuwał, że spada, zmierza w dół... To nieustępliwe zatapianie pokazywały jedynie odczyty na licz​niku głębokości. Poniżej znajdował się rów, a dookoła była tylko woda: lodowata, gęsta, miażdżąca. Czarna jak smoła. To był inny wszechświat. Inna rze​czy​wi​stość. „Pharos One” przebył najkrótszy ze swych dystansów. Jak dotąd cała podróż wyniosła zaledwie trzy i pół kilometra. Na lądzie taką odległość bez wysiłku można pokonać pieszo w trzy kwadranse... Jed​nak Korn znaj​do​wał się obec​nie w miej​scu tak od​ległym od ludz​kości jak ko​smos. Jak księżyc. Czte​ry tysiące metrów. Teraz zatrzymał się nad krawędzią otchłani – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Właśnie tutaj zaczynała się strefa prawdziwej morskiej głębi. Woda wokół kapsuły nie kojarzyła się z pojęciem przezroczystej cieczy. W głębokich, ciemnych warstwach oceanu, w pozbawionym dostępu światła wszechświe​cie wszyst​kie żywe stwo​rze​nia wiodły życie ślepców. Odczyty wskazywały, że temperatura na zewnątrz zbliża się do zera, a mimo to woda pozostawała w stanie ciekłym, ze względu na wysoki stopień zasolenia. To wciąż był płyn, lecz o trudnej do wyobrażenia, miażdżącej gęstości. Korn wiedział+, że ciśnienie już czterysta razy przekraczało to panujące na powierzchni morza i że wraz z zanurzaniem się „Pharosa One” co dzie​sięć metrów obniżał się o ko​lejną at​mos​ferę. – Straciłem stery – wrzasnął do mikrofonu. – Deska rozdzielcza przestała działać! Musicie spróbować wy​do​stać mnie stąd zdal​nie... Z głośników popłynęło kilka ostrych, poszarpanych skrawków ludzkiego głosu. Korn zdawał sobie sprawę, że jego wypowiedzi w takiej samej formie docierają na macierzysty statek na powierzchni morza. Skoro nie działała podstawowa komunikacja, nie było szans, by udało się im utworzyć niezawodne połączenie na odległość. Zresztą nawet gdyby jakimś cudem zdołali się z nim połączyć, to i tak nie było żadnych gwarancji, że nieznana awaria, która odebrała mu możliwość ste​ro​wa​nia pod​wodną jed​nostką, nie ze​rwie także łączności nawiąza​nej przez kom​pu​ter. Znów zadźwięczało kil​ka po​gru​cho​ta​nych sy​lab. Korn nawet nie próbował odpowiedzieć. Starał się skoncentrować. Albo ściślej rzecz ujmując – starał się uspokoić galopujące myśli i uwolnić umysł od paniki, żeby być w stanie pomyśleć. Dlaczego główny silnik „Pharosa One” przestał działać? Czemu nie udaje mu się zapanować nad sterami? Z jakiego powodu podwodna jednostka doświadczyła tak katastrofalnej utraty pływalności?

Wyglądało na to, że padł cały system. Mimo wszystko Korn był pewien, że silniki są w porządku, podobnie jak mechanizm sterowniczy. To raczej wina elektroniki, nie systemów mechanicznych. Dlaczego tego nie przewidział? Pomagał projektować „Pharosa One”, osobiście stworzył cały system elektroniczny i razem z Wiegandem zaplanował system bezpieczeństwa... Jak więc mogło dojść do tego? Korn angażował się przy tworzeniu „Pharosa One”, dlatego wiedział, że – w przeciwieństwie do batyskafu – jego jednostka nie będzie zdolna do szybkiego wynurzania się. Mieszanina benzyny i stabilizowanego przez elektromagnesy balastu znacznie ograniczała jej możliwości. Jednak Korn uparł się, że musi stworzyć podwodny statek, zdolny do osiągania znaczących głębokości, który do tego w takim środowisku będzie potrafił „fruwać”. Problem w tym, że bez siły napędowej ciężar kap​suły w końcu pociągnie ją na dno. Przez bezpieczne kwarcowe szkło Korn popatrzył w ciemną głębię; strumienie światła z jodowych reflektorów wydobywały z mroku skierowaną ku górze zamieć złożoną z drobnych cząsteczek. Nagle w zewnętrznych światłach nawigacyjnych błysnęło coś bladawego. Splątany szkarłupień, podobny do zagubionej koronkowej serwetki, bezwładnie przedryfował tuż obok okna. Jedyna forma życia, jaką Korn zdołał tu zobaczyć. Oczywiście jeśli można nazwać to życiem, pomyślał. Pozbawione krwi stworzenie, zdolne do regeneracji części własnego organizmu, do reprodukcji całkiem nowej istoty z utraconego czułka... Stworzenie z rodowodem sięgającym sześćdzie​sięciu pięciu mi​lionów lat wstecz. Nie powinienem był się tutaj znaleźć, przemknęło mu przez głowę, gdy obserwował niknącego z pola widzenia szkarłupnia. To nie była przelotna myśl, lecz prawdziwe objawienie. Odrzucał tym samym całe lata badań, ciężkie miliony włożone w tę inwestycję. Poświęcenie całego życia. Nie powinienem tutaj być. Nieoczekiwanie uderzyła go myśl, że obecność człowieka w tym miejscu jest tak samo absurdalna, jak byłoby pragnienie szkarłupnia, który przed chwilą przepłynął obok, aby zbadać rejony Mount Everestu. Nie mam prawa tu być. To nie jest nasz świat. Korn pomyślał o wszystkich godzinach, o wysiłku, o pieniądzach, jakie utopił w projekcie „Pharos”. O milionach, które pochłonęło całe przed​sięwzięcie. Opróżnić. Usłyszał jedno pełne słowo wypowiedziane przez Wieganda, zanim odbiornik zamilkł na dobre. Opróżnić. Ale co opróżnić? To słowo wyjątkowo pasowało do czarnej, druzgocącej pustki, która go otaczała. Wyglądało na to, że Wiegand starał się coś mu przekazać. Korn po raz kolejny spróbował nawiązać kontakt z macierzystym statkiem, ale bez rezultatu. Z całej siły uderzył pięścią w kontrolkę głównego zasilania. Nic. Deska rozdzielcza uparcie milczała. Umrę tu, przemknęło mu przez myśl. Umrę i nikt nigdy nie odnajdzie mojego ciała. Zasłużyłem sobie na to, bo nie po​wi​nie​nem był się tu​taj zna​leźć. Skrzy​pie​nie. Coś zadudniło nisko i jęknęło, jakby w głębi otchłani zamruczało jakieś morskie stworzenie. Ale Korn wiedział, że to jęczą wręgi pokrywy ochronnej. Desperacko rozejrzał się po kabinie – po tej ciasnej, klaustrofobicznie zatłoczonej przestrzeni, wyprodukowanej ze specjalnie wzmocnionej stali – i przesunął wzrokiem po grubym szkle kwarcowym iluminatorów. Może koniec nastąpi szybko. Oczyma wyobraźni ujrzał samego siebie – jak spoczywa na dnie rowu, schwytany w pułapkę, unieruchomiony, i popadając w szaleństwo, czeka, aż minie sto godzin i wyczerpie się zapas tlenu. Jak krzyczy z rozpaczy i drapie paznokciami ściany swojego więzienia. Nagle zdał sobie sprawę, że „Pharos One” wkrótce przekroczy parametry bezpieczeństwa. Może zabije go jeden z nitów, który

wystrzeli z łożyska jak pocisk, uwolniony przez ogromne ciśnienie napierającej zewsząd wody. Albo co bardziej prawdopodobne, zostanie zgnieciony na śmierć w implozji stali, gdy chroniąca go sko​ru​pa za​nie​cha opo​ru, jak ro​bak między pal​ca​mi. Znów do​tarł doń głos Wie​gan​da. Tym ra​zem głośny i wyraźny. – Do​mi​nik! Korn popatrzył na wskaźnik zanurzenia. Cztery tysiące osiemset metrów. Pięć tysięcy. O Boże, jak głęboko. Za głęboko. Za głęboko... – Do​mi​nik! – Je​stem! – od​po​wie​dział i zdu​miał się, jak ma​to​wo brzmi jego własny głos. W tle słyszał jakiś dźwięk. Niezbyt głośny, lecz trwały i niezmienny: miękkie, mechaniczne fur​ko​ta​nie. Odgłos pra​cy sil​ników. – Posłuchaj, wy​siadł nam zespół przyrządów do ste​ro​wa​nia. Do​mi​nik, słyszysz mnie? – Słyszę – od​po​wie​dział. – Nie po​wi​nie​nem był się tu​taj zna​leźć. – Do​mi​nik, słuchaj mnie uważnie. Po​sta​raj się skon​cen​tro​wać. Załóż kom​bi​ne​zon próżnio​wy. – Kom​bi​ne​zon próżnio​wy? Na​gle Korn poczuł niepokój i znieruchomiał w oczekiwaniu. Głos dochodzący z odległości po​nad pięciu ki​lo​metrów i z in​ne​go wszechświa​ta obu​dził w nim czuj​ność. – Do diabła, na co mi kombinezon próżniowy? Jestem przecież na głębokości prawie pięciu tysięcy metrów! – Mamy odczyt z napędu twojej jednostki. Coś uszkodziło moduły baterii. Mimo wszystko sądzę, że zdołamy cię wyciągnąć. Możliwe, że na po​wierzch​nię, ale może nie... Korn znowu spojrzał na wskaźnik zanurzenia. Przez chwilę, która zdawała się wiecznością, wskazówka tkwiła nieruchom*o w jednym miejscu, a potem, nieznośnie wolno, zaczęła piąć się wzwyż. – Słyszysz mnie, Do​mi​nik? – Słyszę. Te​raz był w pełni świa​do​my tego, co się dzie​je, i cier​piał ka​tu​sze. Ka​tu​sze roz​bu​dzo​nej na​dziei. – Zro​bię to. Już to robię. Wściekle gmerał palcami przy klamrze pasa bezpieczeństwa. W ciasnej niczym trumna kapsule walczył, żeby wyszarpnąć kombinezon ze schowka za fotelem dowódcy, a potem z najwyższym trudem wsunął go na siebie. Neopren i szczelne gumowe mankiety przylgnęły do ciała tak ściśle, że prawie go udusiły, zaś jasnopomarańczowy kombinezon wydawał się równie obszerny jak namiot. Dru​gie więzie​nie, pomyślał Korn. – Do​mi​nik, będziesz mu​siał się po​spie​szyć... Dobiegający z głośników głos Wieganda był napięty i jednostajny. Brzmiał w nim sztuczny spokój, skry​wający pa​nikę. – Posłuchaj mnie, Dominik... Kiedy napęd przestanie działać, opróżnimy wszystkie balasty. To będzie solidna eksplozja i mamy nadzieję, że jej impet wyniesie cię na powierzchnię. Ale to ozna​cza, że będziesz wy​nu​rzał się szyb​ko. Zbyt szyb​ko. Ro​zu​miesz co to ozna​cza? – Ro​zu​miem – od​parł Korn głosem przytłumio​nym przez pla​sti​kową osłonę kap​tu​ra. – Być może znów utracisz łączność. Stale obserwuj wskaźnik głębokości. Jeśli przekonasz się, że wynurzanie ustało, musisz się wydostać z kabiny i dalej płynąć w samym kombinezonie próżniowym. Być może uda nam się wyciągnąć cię na powierzchnię bez konieczności użycia kombinezonu, lecz

jeśli nie, będziesz musiał działać szybko. Inaczej osuniesz się z powrotem na dno, jak kamień. Zro​zu​miałeś, o czym mówię? – Zro​zu​miałem, Pe​ter. Po pro​stu mnie stąd wyciągnij. – Mamy zamiar wyłączyć całe zasilanie z wyjątkiem silników i łączności. Trzymaj się, dopóki nie przywrócimy oświe​tle​nia na de​sce roz​dziel​czej. Ciemność. Ciemność, która przekracza wszelkie wyobrażenia o ciemności nocy. Z początku nie widział kompletnie nic, a potem coś przepłynęło za kwarcowym szkłem iluminatora. Coś, co połyskiwało w dali. Pojedynczy jasny punkcik. Bioluminescencja. Żabnica albo rekin cygaro, który w otchłani wytwarza swoją własną plamkę światła, podobną do światełka w oknie odległego domu. Boja świetlna. Przez sekundę Korn skupił całą uwagę na tym malutkim, słabym migotaniu i wydawało mu się, że ma ono jakieś ogromne, dogłębne znaczenie, którego on nie jest w stanie pojąć. Nagle deska rozdzielcza znowu rozjarzyła się blaskiem przed jego oczyma. Po ciemności morskich głębin kilka migających przycisków i ledowy wyświetlacz wskaźnika zanurzenia wydały się oślepiająco jasne. Trzy tysiące metrów. Na kombinezonie znajdowała się lampka alarmowa. Kiedy ją włączył, w kabinie nastąpiła prawdziwa eksplozja blasku. Znów rozległo się skrzypienie. Mo​rze wciąż miało ochotę ze​trzeć go na proch w śmier​tel​nym uści​sku. – Do​mi​nik! – Usłyszał zno​wu Wie​gan​da. – Za​czy​naj​cie. – Musimy wyciągnąć cię na przynajmniej sto osiemdziesiąt metrów. Kombinezon próżniowy został przetestowany na tej głębokości. Ty po prostu się odpręż i pozwól, żeby sam wyniósł cię do góry. Kombinezon został tak zaprojektowany, że wynurza się z prędkością trzech metrów na sekundę, więc nie musisz się obawiać dekompresji. Ale musisz wydostać się na zewnątrz, gdy tylko pojawi się ostrzeżenie, że moduł jed​nak nie do​trze na po​wierzch​nię. Tysiąc pięćset metrów. – Nie po​wi​nie​nem tu​taj być – po​wie​dział Korn do sie​bie. – Nie po​win​niśmy się tu​taj zna​leźć. – Powtórz, Do​mi​nik... – Powiedziałem, że nie powinniśmy tutaj być. Nie mamy prawa. Nie wolno nam było okazywać ta​kiej za​ro​zu​miałości, ta​kiej aro​gan​cji. – Dominik, musisz się skoncentrować! – Głos Wieganda wdarł się w jego myśli. – Postaraj się nie roz​pra​szać. Zro​zu​miałeś? Dzie​więćset metrów. Osiem​set. – Pe​ter, ja je​stem skon​cen​tro​wa​ny. Je​stem bar​dziej skon​cen​tro​wa​ny, niż myślisz... Woda na zewnątrz stała się odro​binę mniej mrocz​na. Nie jaśniej​sza, mniej mrocz​na. – Do​mi​nik, nie od​ry​waj wzro​ku od wskaźnika za​nu​rze​nia... Stały, uspo​ka​jający po​mruk sil​ników ustał. – Pe​ter... – Dominik, trzymaj się! – dobiegający z komunikatora głos Wieganda brzmiał natarczywie. – Za​raz opróżnię zbior​ni​ki. Trzy​maj się! Tuż obok zamkniętego w kapsule Korna rozległ się grzmot. Ogłuszający grzmot. Ze zbiorników stabilizacyjnych został uwolniony ładunek zdekompresowanej ropy naftowej, a chwilę później stalowy balast wyrwał się z elektromagnetycznego uścisku „Pharosa One”. Korn poczuł, że kapsuła się przemieszcza. Gwałtowne szarpnięcie ku górze wbiło go w fotel. Kurczowo zacisnął palce na

podłokietnikach i starał się kontrolować oddech, nasłuchując rytmu uderzeń serca, które huczały mu w uszach. – Pe​ter? System łączności po raz kolejny przestał działać. Korn znowu był zupełnie sam, tym razem jednak unoszony na fali, podążał w kierunku swego środowiska naturalnego, tego, do którego należał. Do właściwego miejsca, które zostało mu wyznaczone na tym świecie. Z mrocznej głębi. De pro​fun​dis. Pięćset metrów. Czterysta. Trzysta. Szybkim ruchem wyłamał czerwoną pokrywę zatrzasku wy​bu​cho​we​go pasa bezpieczeństwa i odciągnął osłonę zabezpieczającą. Musiał zrobić to we właściwym momencie. Dokładnie w tym jedynym momencie. Dwieście osiemdziesiąt metrów. Jesz​cze trochę. Wie​dział, co widział przed oczyma, choć starał się o tym nie myśleć. Prędkość, z jaką dotąd się wynurzał, wyraźnie spadła. Dwieście czterdzieści... Dwadzieścia... Teraz jeszcze wolniej. Dwieście metrów. Za głęboko. Ciągle za głęboko. Wskazówka na całą wieczność zatrzymała się na stu sie​dem​dzie​sięciu. Teraz! Zrób to teraz! Własny rozsądek krzyczał do niego ze wszystkich sił; Korn wiedział, że impet wywołany eksplozją przy opróżnianiu zbiorników został wykorzystany. Teraz została już tylko jedna droga: z powrotem na dno otchłani. Mimo to jednak coś trzymało go w miejscu, irracjonalna na​dzie​ja, że pod​wod​na kap​suła ja​kimś cu​dem prze​zwy​cięży uni​wer​sal​ne pra​wa fi​zy​ki. Sto osiem​dzie​siąt. Utracił dziesięć decydujących metrów, przy okazji zyskując jedną dodatkową atmosferę ciśnienia. Szybko sprawdził, czy pas bezpieczeństwa jest dobrze umocowany, po czym szarpnął przełącznik. Ładun​ki przy po​kry​wie eks​plo​do​wały, otwie​rając właz. To było jak uderzenie przez samochód. Woda wtargnęła do kabiny i z impetem walnęła w oparcie fotela. Intensywny, ostry ból przeszył rękę Korna, niczym stal i przeniknął aż do ramienia. Wiedział, że przedramię jest złamane, ale kiedy dotknął ręki, nie sprawdzał bynajmniej, jak bardzo ucier​piał, lecz upew​nił się, czy rękaw kom​bi​ne​zo​nu próżnio​we​go nie zo​stał ro​ze​rwa​ny. Uderzył zaciśniętą pięścią zdrowej ręki w zatrzask zwalniający pas bezpieczeństwa, a następnie, ignorując przeszywający ból w drugiej ręce, wygramolił się z miejsca, okrążył fotel i przecisnął się przez jedyny właz „Pharosa One”, który znajdował się z tyłu kapsuły. Teraz należało błyskawicznie opuścić tonącą jednostkę, a to oznaczało, że musi jak najszybciej wydostać się na zewnątrz i prędko się oddalić. Wystarczył ciągnący się za nim rękaw albo pas zaplątany w ramię robota i mógłby zakończyć przygodę, uwięziony tutaj, wleczony z powrotem na dno oceanu. Na razie spokojnie mógł przyjąć, że stracił kolejne dziesięć, może nawet dwadzieścia metrów. Nagle znalazł się na zewnątrz, w morskiej wodzie. I odpychał się od kapsuły. Kombinezon ratunkowy izolował go od zimna, nadymając się od uwięzionego w nim powietrza, by dać opór miażdżącemu ciśnieniu, zaś jego wy​por​ność ciągnęła Kor​na ku górze, w kie​run​ku prze​ciw​nym niż powłoka tonącej kap​suły. Korn oparł się obiema nogami o jaskrawożółtą pokrywę i mocno odepchnął. Był wolny. Wolny i uno​sił się ku po​wierzch​ni. Płynąc, obserwował, jak „Pharos One” tonie. W kompletnej ciszy niknął w mroku. Robił się coraz mniejszy, a potem jednostkę pochłonęły głębiny. Korn zerknął na licznik głębokości umiesz​czo​ny na prze​gu​bie kom​bi​ne​zo​nu. Sto sześćdzie​siąt metrów. Licz​ba ta sta​le malała. Udało mu się przeżyć. Było nie​bez​piecz​nie, ale udało się. Osiągnął cel.

Przez następne dziewięćdziesiąt siedem metrów wznosił się miarowo w bezpiecznym tempie, bez obaw o chorobę dekompresyjną. Wysoko w górze mógł już dostrzec rozcieńczony blask dnia – wciąż od​legły i nie​wy​raźny. Po​wierzch​nia mo​rza. To właśnie w tym momencie materiał kombinezonu próżniowego – który zaczepił o jeden z nitów pokrywy i rozciągnął się do granic wytrzymałości, gdy Korn opuszczał pokład „Pharosa One” – ro​ze​rwał się, eks​plo​dując chmurą srebr​nych bąbelków po​wie​trza.

ROZ​DZIAŁ 2 Dwa ty​go​dnie przed burzą Me​li​ha po​su​wała się wzdłuż uli​cy, przy​tu​lając się do ściany, jakby czerwona cegła przyciągała ją jak magnes. Są na jej tropie. Są na jej tropie i w końcu ją dopadną. Oni zawsze znajdują tego, kogo ścigają. A kiedy już ją znajdą, zapewne ją zabiją. Może nie od razu, tu i teraz. Być może nawet nie w taki sposób, w jaki większość ludzi wyobraża sobie morderstwo. Oni potrafią zabić czyjś umysł, zniszczyć osobowość i pozostawić samo ciało, które żyje, chodzi, oddycha... Ale jako osoba, jako isto​ta, sta​je się mar​twa za życia. Było zimno. Tak strasznie zimno. I mokro. I ciemno. I strasznie bolały ją stopy, bo przeszła pieszo taki kawał drogi. Ale najbardziej dokuczał jej strach. Meliha bała się tych, którzy ją ścigali, ponieważ nie uważała ich za ludzi. Jakimś sposobem osiągnęli to, co zawsze pragnęli osiągnąć i co – jak utrzymywali – byli w stanie osiągnąć, i przez co stali się kimś innym niż zwykłymi ludźmi. Złapała się na tym, że nawet nie myśli o nich jako o odrębnych jednostkach, lecz widzi w nich raczej zbio​rową, lecz jedną istotę. Wspólnotę. Jed​ność. Meliha usiłowała odegnać z myśli strach. Strach był uczuciem, na które tak naprawdę nigdy nie miała czasu. Zawsze była mądrym, odważnym i dociekliwym dzieckiem. Dzielną dziewczynką, która śmiało stawiała czoło światu. Nieustraszenie. Benim küçük cesur kaplanim. Tak nazywał ją jej ojciec: moja dzielna, mała tygrysiczka. Wróciła pamięcią do czasów, gdy siadała obok niego i zaczynała rozmowę, zadając jakieś zuchwałe pytanie na temat świata, a on zawsze – niezależnie od pytania – wiedział, co jej odpowiedzieć. Nie zawsze była to odpowiedź na jej pytanie, ale zawsze otrzy​my​wała od​po​wiedź. Pew​ne​go razu po​ka​zał jej krysz​tałowy przy​cisk do pa​pie​ru, który trzy​mał na biurku. Przedmiot, który znalazł podczas jednej z niezliczonych podróży, które przez lata odbywał jako geolog. Opowiadał, że piękne przedmioty, takie jak kryształy i drogie kamienie, leżą rozsypane po całym świecie, czekając, aż zostaną odkryte; czasami są zagrzebane głęboko w skałach, czasem znajdują się tuż pod powierzchnią. Niekiedy zdarza się, mówił, że te skarby zostają znalezione zupełnie przez przypadek; kiedy indziej trzeba się ciężko napracować, aby je odszukać – uważnie rozglądać się i głęboko kopać. Z odpowiedziami sprawa wyglądała dokładnie tak samo – były rozsypane gdzieś wśród materii świa​ta. I nig​dy nie są bar​dziej cen​ne niż wte​dy, kie​dy się je znaj​dzie sa​me​mu. W taki oto sposób nauczyła się, jak powinna przeżywać własne życie. Szukała w nim od​po​wie​dzi, szu​kała praw​dy. A te​raz zna​lazła się w Ham​bur​gu, w ob​cym mieście, na zim​nej północy, prześla​do​wa​na za od​po​wie​dzi, które udało się jej od​na​leźć. Meliha krążyła po dzielnicy Speicherstadt, która była jakby miastem w mieście; stare magazyny składów celnych majaczyły ponad głową kobiety i nad ciemnymi wodami biegnącego wzdłuż ulicy kanału. Reflektor, zamontowany wysoko na jednym z magazynów, rzucał pojedynczą plamę światła, zaś hamburski deszcz tańczył swój srebrzysty taniec, rozbijając się na kocich łbach. Próbowała zorientować się, gdzie jest. Magazyn, którego szukała, powinien być gdzieś niedaleko. Być może tam jej nie znajdą, jeśli uda jej się do niego dotrzeć. Nareszcie zyska nieco czasu, żeby przemyśleć następny ruch. Na wszelki wypadek znowu przeszukała kieszenie. Ani śladu telefonu. Zostawiła go w kafejce,

w której wcześniej jadła lunch. Położyła go na stole, włączyła i przykryła serwetką. A potem wyszła na zewnątrz, zo​sta​wiając go tam, gdzie był. Meliha sprawdziła jeszcze raz. Jakie to nielogiczne: wiedziała przecież, że telefon został na stoliku, a mimo to czuła przymus, żeby przetrząsnąć zawartość torebki i kieszenie po raz kolejny. Tyl​ko po to, by się upew​nić. Może obsługa kafejki zauważyła telefon i przechowała na wypadek, gdyby się ktoś po niego zgłosił? Meliha pomyślała jednak, że przez to, iż kafejka znajdowała się w zrujnowanej części Wilhelmsburga, o wiele bardziej prawdopodobne było, że ktoś znalazł aparat i schował go do kieszeni. Pomyślała o tej tłustej świni – facecie, który siedział przy sąsiednim stoliku i obżerając się, wydawał najobrzydliwsze odgłosy. Jednak to nie jego sposób jedzenia zwrócił jej uwagę, lecz smart​fon, po którym stu​kał ry​si​kiem w prze​rwach między na​py​cha​niem so​bie ust ko​lej​ny​mi kęsami. Może to on zabrał jej telefon? Albo inny bywalec kafejki, który teraz przechadzał się po Ham​bur​gu z jej apa​ra​tem w kie​sze​ni. Właśnie tego chciała. Albowiem kiedy Meliha sprawdzała swoje kieszenie po raz kolejny, robiła to, gdyż chciała zyskać absolutną pewność, że na pewno nie ma przy sobie swojego telefonu. Jej aparat znajdował się gdzieś daleko – jak list zamknięty w butelce i rzucony w głąb spienionych fal. Może ktoś zrozumie znaczenie dzwonka i odczyta zawartość zapisaną na karcie pamięci? Ten wy​bieg z pew​nością skie​ru​je jej prześla​dowców na fałszy​wy trop, zy​skała przy​najm​niej tyle. Z kieszeni wyciągnęła plan miasta – zwykłą broszurkę, drukowaną na papierze, nie zaś żaden tablet z nawigacją satelitarną czy wbudowanym GPS-em. Określiła swoją pozycję, poczynając od miejsca, skąd weszła na teren Speicherstadt – poprzez most i wzdłuż Kibbelsteg, a potem w głąb Am Sandtorkai. Magazyn był gdzieś niedaleko. Jeśli nie pomyliła się w obliczeniach, powinien znaj​do​wać się prze​cznicę da​lej, tuż za ro​giem. Wszystkie magazyny w Speicherstadt były ogromnymi, zbudowanymi z czerwonej cegły świątyniami handlu, pochodzącymi jeszcze z XIX wieku. Teraz jednak wszystko się zmieniało. Oryginalne Speicherstadt rozbudowano, dzięki czemu zaczęło przypominać swoją nowocześniejszą wersję z XXI wieku: olbrzymie Kaiserstadt A – położone najbardziej na zachód magazyny, w których niegdyś mieściły się przepastne składy herbaty i tytoniu – zostały rozbudowane w górę i na zewnątrz, upodabniając budowlę do olbrzymiego żaglowca, który dominował na tle nieba. Nad projektem pracowano wiele lat, lecz dzięki temu w miejscu dawnych składów pojawiły się ogromna sala koncertowa, hotel i apartamenty. Podobnie jak Speicherstadt było znakiem rozpoznawczym Hamburga w dziewiętnastym stuleciu, a Köhlbrandbrücke w dwudziestym, tak Elbphilharmonie stała się nim obecnie – równie charakterystycznym jak budynek Opery w Sydney, który swą sylwetką przy​po​mi​na o mor​skiej przeszłości mia​sta. Jednak nawet ta część pierwotnego Speicherstadt ulegała przemianie: na jego teren wtargnęły agencje reklamowe, modne bary i restauracje, rozprzestrzeniając się głównie w okolicach stylowego, nowego osiedla HafenCity, które rozciągało się do granic starego miasteczka składów cel​nych. Ale rząd starych budynków, wśród których znalazła się Meliha, pozostał w znacznej części niezmieniony. Tak jak przez ostatnie dwieście lat, wybrukowana ścieżka nad kanałem wciąż była otoczona przez olbrzymie magazyny, w których składowano dywany i tekstylia, importowane z Tur​cji, Ira​nu, Azer​bejdżanu, Ka​zach​sta​nu i Pa​ki​sta​nu. Meliha wysunęła się poza plamę światła, rzucaną przez lampę zawieszoną na ścianie magazynu

i spojrzała w obie strony biegnącej nad kanałem ścieżki. Nigdzie żywej duszy. Ani śladu jej prześladowców. Ale to jeszcze nic nie znaczy, dobrze o tym wiedziała. Ich zadaniem było śledzić człowieka, iść za nim jak cień, samemu pozostając niewidocznym. Dopaść go tak, żeby do ostatniej chwi​li nie zda​wał so​bie spra​wy, że krążą w po​bliżu. Oczywiście mieli do dyspozycji ten rodzaj technologii, którą w normalnych okolicznościach dysponują jedynie jednostki wywiadowcze supermocarstw. Może obserwowali ją właśnie teraz, zdolni widzieć w ciemnościach. Może w goglach na podczerwień na tle ciemnych budowli Spe​icher​stadt wi​dzieli ją jako ja​skra​wy kształt. Tak blisko. Meliha rzuciła się biegiem. Przy każdym kroku stopy piekły ją coraz mocniej. Przeszła piechotą wiele kilometrów, żeby się tutaj dostać. Nie korzystała z taksówki ani z żadnego innego środka transportu publicznego. Nie wykorzystała niczego, co mogło być podłączone do systemu komputerowego lub sieci radiowej. Przeszła przez miasto, pozostając w zasięgu wciąż tej samej stacji przekaźnikowej, bez zetknięcia się z jakąkolwiek technologią; unikała nawet tych dzielnic, w których działał system kamer, i nadkładała drogi, by ominąć miejsca, które zaznaczyła na ma​pie czer​wo​nym ołówkiem. Zatrzymała się nagle, uświadomiwszy sobie, że znajduje się we właściwej okolicy. Na budynku widniały tureckie, angielskie i niemieckie napisy. To musiał być ten magazyn. W drzwiach brakowało uzbrojonego w alarm elektronicznego zamka; zamiast niego Meliha ujrzała staromodną, mosiężną dziurkę od klucza, osadzoną w solidnych drzwiach, charakterystycznych dla niemieckich magazynów – z mocnego, masywnego drewna, wzmocnionego dodatkowo mosiężnymi okuciami – to, że były tak mało wyrafinowane, a wręcz przestarzałe, zdawało się ją jednak uspokajać. Takie drzwi przez ponad sto lat z powodzeniem chroniły zawartość magazynów. Meliha wygrzebała w torebce klucz i otworzyła drzwi, a następnie wślizgnęła się do ciemnego wnętrza, przedtem rzucając za siebie ostrożne spojrzenie, żeby po raz ostatni sprawdzić, co dzieje się na dróżce biegnącej wzdłuż kanału. Może jed​nak mimo wszyst​ko uda się jej wyjść cało z opre​sji? Wyciągnęła z torebki małą latarkę LED i badawczo rozejrzała się po magazynie. Znajdowała się w foyer, zaś przeczytawszy listę najemców, dowiedziała się, że to, czego szuka, to znaczy Demeril Importing, mieści się na trzecim piętrze. Przecisnęła się przez szklane drzwi do głównej części magazynu. Przy jednej ze ścian dostrzegła potężną windę towarową, ale po namyśle zdecydowała, że le​piej będzie wejść po scho​dach, robiąc to możli​wie jak naj​ci​szej. Stanąwszy przed wejściem do Demeril Importing, wyjęła z torebki następny klucz i po chwili przeszła przez bogato zdobione drzwi w stylu Jugendstil. Światłem latarki omiotła wnętrze magazynu i ujrzała piętrzące się wysoko sterty towarów – pledów, dywanów, kilimów. Na złożonych krawędziach mogła dostrzec bogate tureckie wzory. Na etykietach widniały nazwiska, które tak dobrze znała: Kayseri, Yesilhisar, Kirsehir, Konya, Dazkiri... W jakiś sposób fakt, że znała te nazwiska, rozluźnił ją. W pomieszczeniu znajdowało się także solidne, ozdobne biurko z drewna i wyściełane kilimem krzesło, które stało w pobliżu drzwi. Biurko zawalone było papierami i rejestrami, a rachunki i zamówienia leżały wbite na dwa osobne kolce. W tym miejscu prowadziło się biznes tak samo jak w zeszłym wieku i w poprzedzającym je stuleciu. Bez komputerów. Bez sie​ci. Bez elek​tro​ni​ki. Posuwając się po magazynie, Meliha kontynuowała poszukiwania i na samym końcu odkryła coś w rodzaju małej alkowy, zapełnionej mniej porządnie ułożonymi stosami dywanów. Wybrała ten

najniższy, w najodleglejszym kącie, i wyłączywszy latarkę, położyła się na dywanach. Wreszcie mogła odpocząć. Odpocząć, ale nie zasnąć. Sen mógł okazać się zagrożeniem. Będzie tutaj bezpieczna aż do samego rana, a potem... No cóż, potem postara się jakoś nawiązać kontakt z Bertholdem. Jeszcze nie wpadła na pomysł, jak to zrobić, nie używając telefonu ani żadnego innego elektronicznego medium, ale jedno było pewne: musiała się z nim skontaktować. Powiedzieć mu o tym, co udało się jej odkryć. Teraz jednak musi przede wszystkim odpocząć. Odpocząć, ale nie spać... Po chwi​li spała jak ka​mień. Z pewnością był to najcichszy z dźwięków. Może na parterze, trzy piętra niżej, lekko zaskrzypiały główne drzwi. Niewyraźny, głuchy trzask wbił się w jej uśpiony mózg jak pocisk. co*kolwiek to było, sprawiło, że choć jeszcze przed chwilą Meliha spała głębokim snem, teraz była całkowicie, boleśnie przytomna. Przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy to możliwe, że przespała całą noc i że dźwięk, który przed chwilą usłyszała, oznajmiał jedynie o przybyciu pracowników magazynu? Jednak dookoła wciąż panowała ciemność. Meliha leżała na stosie dywanów z lekko uniesioną głową i wstrzymując oddech, nasłuchiwała innych odgłosów. Minęło kilka sekund, które ciągnęły się w nieskończoność, podczas gdy w jej krwi buzowała adrenalina. Cisza. Nagle podskoczyła, bo do jej uszu dobiegł inny dźwięk, słaby i przytłumiony. Czyjeś głosy. Dwie, trzy osoby, może więcej. Piętro niżej. Byli całkiem daleko od siebie, ale rozmawiali cicho i spo​koj​nie. Me​li​ha nie rozróżniała słów, lecz wiedziała, że tamci będą porozumiewać się po angielsku. Oni zawsze rozmawiają po angielsku. Serce waliło jej jak młotem. Oczywiście, wcale nie musieli rozmawiać głośniej; jako obdarzeni nadzwyczajnymi zdolnościami mogli komunikować się na od​ległość, wi​dzieć w ciem​ności, bez tru​du zlo​ka​li​zo​wać najlżej​szy sze​lest. Teraz zajmowali się przeszukiwaniem niższego piętra. Systematycznie, metodycznie, tak samo jak zawsze. W ten sam sposób robili wszystko. Jak pojedyncza świadomość. Zbiorowy umysł. Ale​go​ria zła. Chwyciwszy latarkę, poświeciła w ciemność, szukając w otoczeniu jakiejś kryjówki albo drogi ucieczki. Latarka LED dawała mizerne światło, ale Meliha nie ośmieliła się jej podkręcić. Bała się, że tam​ci usłyszą ten dźwięk. Za jej plecami znajdował się spory kredens, wbity w ścianę na samym końcu pomieszczenia i ledwo widoczny za stertą dywanów, z których część leżała na podłodze tuż obok mebla. Gdyby udało się jej tam dostać i dodatkowo ułożyć jeszcze jakiś dywan przed drzwiczkami, być może tamci by jej nie za​uważyli. Czym prędzej zrzuciła buty z obolałych stóp i powoli zsunęła się ze swego legowiska, a potem boso przekradła się po szorstkiej, drewnianej podłodze w kierunku kredensu. Był znacznie większy, niż jej się z początku zdawało, i całkiem pusty, jeśli nie liczyć stosu książek z wzorami dywanów w jednym rogu, oraz opartej o ściankę półtorametrowej beli jakiegoś materiału, który był zbyt lekki na dywan, lecz zbyt ciężki na zasłony. Przycupnąwszy za stosem książek, ułożyła je tak, żeby dawały prowizoryczną kryjówkę, a potem, aby utworzyć dodatkową osłonę usiłowała przesunąć belę, która jednak okazała się cięższa niż Meliha się spodziewała, i zaczęła wysuwać się z jej rąk. Desperacko chwyciła ją z całych sił, w ostatniej chwili zapobiegając uderzeniu w drewnianą ścianę kredensu, co niewątpliwie zaalarmowałoby jej prześladowców i wskazało miejsce ukrycia. Powoli, nie zważając na ból napiętych mięśni, ułożyła materiał przed sobą w poprzek szafy, jak sztabę broniącą dostępu do

bra​my. Potem wkuliła się najmocniej jak mogła w tył kredensu i wyłączyła latarkę, przez co momentalnie zanurzyła się w ciemnościach. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do gęstego mroku, ośmieliła się zerknąć w niewielką przestrzeń, która pozostała pomiędzy wierzchem stosu książek i brzegiem wygiętej w pałąk beli materiału. Ze swego miejsca mogła ujrzeć jedynie wąski skrawek alkowy, ale nie dostrzegała ani kawałka głównego pomieszczenia, w którym mieścił się magazyn dy​wanów. Nie słyszała ni​cze​go. Żad​ne​go ru​chu. Żad​nych głosów. To było równie ulot​ne, jak prze​my​kający cień. Tuż przed jej oczyma. Zobaczyła, jak ktoś lub coś prędko przesuwa się w poprzek wąskiego wycinka alkowy, który stąd widziała. Z prawej na lewą stronę. Ciemne trzepotanie. Nie była w stanie określić, czy na pewno był to człowiek. Sapnęła z wrażenia, ale zaraz zdusiła to w sobie, zastygając w bezruchu. Oni tu byli. Tutaj, na tym piętrze. Teraz słyszała lekkie odgłosy czyichś kroków. Czy​jeś ci​che słowa wy​ma​wia​ne po an​giel​sku. Cień zno​wu prze​sunął się, tym ra​zem z lewa na pra​wo. Me​li​ha na​wet nie drgnęła. Wciąż wstrzymywała oddech, pełna obaw, że tamci mogą ją usłyszeć. Samotna łza wezbrała w jej oku i spłynęła po policzku. Męczarnia oczekiwania na moment, kiedy wreszcie odkryją jej prowizoryczne schronienie, stawała się wręcz nie do zniesienia. Znowu czyjeś głosy. Potem milczenie. Cisza. Mijały minuty, ale nic się nie wydarzyło. Meliha tak bardzo skoncentrowała się na tej ciszy, że prawie podskoczyła, kiedy coś ją przerwało. Tym razem głosy sprawiały wrażenie bardziej przytłumionych niż poprzednio. I rozlegały się nad nią. Na wyższym piętrze. W końcu mogła odetchnąć, mogła pozwolić sobie na długi, spokojny oddech. Jej prześladowcy na pewno znajdowali się nad nią. Jednak nie byli tak dobrzy w swoim fachu, jak się spodziewała. Wciąż ce​cho​wała ich zwykła, ludz​ka omyl​ność. Trudno było jej stwierdzić, ile czasu upłynęło, bo strach rozciągał każdą sekundę w nieskończoność. Jednak Meliha przypuszczała, że minęła co najmniej godzina od chwili, kiedy tamci skończyli sprawdzać górne piętro. Znikąd nie dobiegały odgłosy przeszukiwania ani spokojne, ciche, wyważone rozmowy po angielsku. W końcu odważyła się zerknąć w ciemność. Nic. Ostrożnie, wolno, upewniając się, że niczego nie dotyka, przekręciła rękę, żeby spojrzeć na nadgarstek, jednak zegarek nie miał świecących wskazówek, więc nie pozwolił jej stwierdzić, która jest godzina. W skulonych nogach zaczęła odczuwać skurcze, ale nie próbowała ich wyprostować. Ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy, każde włókno w mięśniach zaciskało się coraz mocniej, lecz Meliha nie zwra​cała na to uwa​gi. Skon​cen​tro​wała się na tym, żeby ode​gnać strach. Benim küçük cesur kaplanim. Starała się przywołać z pamięci brzmienie głosu ojca, kiedy wy​po​wia​dał te słowa. Jego spo​koj​ny ton, dźwięczącą w nim dumę. Be​nim küçük ce​sur ka​pla​nim. Meliha odczekała całą kolejną godzinę. Wreszcie spostrzegła nieśmiały blask, który wlewał się do wnętrza ma​ga​zy​nu. Wsta​wał dzień. Do​okoła nadal pa​no​wała ci​sza. Tym razem tamci zawiedli. A może tylko podejrzewali, że ona przebywa w budynku, nie wiedzieli na pewno, lecz zaledwie podejrzewali. Były inne miejsca, o których być może im doniesiono, i pewnie szukali teraz właśnie tam. Zdecydowała, że od tej chwili nie wolno jej pojechać nigdzie, gdzie do tej pory bywała. I że musi wciąż być w ruchu. Ich niepowodzenie niespodziewanie dało jej szansę, by zwiększyć dystans pomiędzy nią a jej prześladowcami. Mogła

wy​do​stać się z tego mia​sta, wy​je​chać z tego kra​ju. Oczy​wiście jeśli będzie działać szyb​ko. Meliha odsunęła na bok belę materiału – ostrożnie, najdelikatniej jak tylko mogła, starając się nie spowodować najmniejszego szmeru. Wysuwając się zza sterty książek z wzorami, zatrzymała się na moment, przeczesała spojrzeniem ten fragment magazynu, który mogła zobaczyć, i dopiero wtedy nie​pew​nym kro​kiem wy​sunęła się z al​ko​wy. Było ich czterech. Czekali na nią. Stali bez ruchu na samym środku głównego pomieszczenia magazynu. Cztery ciemne sylwetki, cztery cienie. Pozbawione wieku i płci. Ich postaci odcinały się ostro na tle niewyraźnego, rozkwitającego mlecznym blaskiem ogromnego okna. Dwóch miało na oczach coś wypukłego. Noktowizory. Żaden z nich nawet nie drgnął, kiedy Meliha się pojawiła. Nie było żadnej reakcji. Ostatecznie przecież stali tak od dwóch godzin, czekając, aż ona sama wyjdzie z kryjówki. Tak było bar​dziej sku​tecz​nie i o wie​le spo​koj​niej. To byli oni. Me​li​ha wie​działa, że ją ści​gają. Ich oba​wiała się naj​bar​dziej. Kon​so​li​da​to​rzy. Ten, który znajdował się najbliżej Melihy, powoli uniósł ciemną rękę, jakby chciał wskazać na nią pal​cem. Po​tem roz​legł się su​chy trzask i po​czuła w pier​si szar​piący ból. Upadając plecami na tę samą stertę dywanów, na której niedawno spała, miała wrażenie, że słyszy głos swo​je​go ojca, który woła do niej. Be​nim küçük ce​sur ka​pla​nim.

ROZ​DZIAŁ 3 Noc​na nawałnica Na początku nie było bu​rzy. Była jedynie niezmierzona, otwarta i ciemna przestrzeń morza. Bez skrawka lądu i śladu statku. Nie było nikogo, kto stałby się świadkiem jej narodzin. Ale właśnie zdarzyła się syzygia – ustawienie w idealnie prostej linii Słońca, Księżyca i Ziemi. Księżyc znajduje się wtedy najbliżej Ziemi, jak tylko to możliwe, a stęsknione morze dźwiga się wysoko, wyginając grzbiet pod jego prze​możnym przy​ciąga​niem. Powietrze nad powierzchnią morza było chłodne i suche. Ponad nim znajdowała się ogromna masa jeszcze chłodniejszego powietrza, które narodziło się gdzieś na północy i daleko na wschodzie, i stamtąd nasunęło się nad tarczę bałtycką. A kiedy już udało mu się tego dokonać, uniosło się wyżej, aż do troposfery, gdzie jego syberyjski chłód oziębił się jeszcze mocniej pod wpływem wysokości, i teraz, lodowate nie do opisania i wspaniale wypiętrzone, niedbale spłynęło nad Atlan​tyk. Ale tam za​gro​dzo​no mu drogę. Coś przesuwało się nisko w poprzek wygiętego w łuk morza; coś równie potężnego jak lodowate zimno powyżej. Ta masa powietrza nadciągała z tropików, więc niosła ze sobą ciepło i mnóstwo wilgoci. Tak jak jej przesuwająca się w górze odpowiedniczka, i ona była chłodniejsza niż zazwyczaj. Jej temperatura była o trzy pełne stopnie wyższa od tej, którą normalnie osiągał prąd po​wie​trza. Ciepłe po​wie​trze uno​si się, zim​ne zaś opa​da: ta​kie są pra​wa fi​zy​ki, pra​wa me​te​oro​lo​gii. W ten oto sposób narodziła się burza. Ciepłe, wilgotne powietrze zostało zassane ku górze w gwałtownym, mezocyklonicznym wirze, osiągając prędkość stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nad oceanem uformował się wodny lej, który sięgał od morza do nieba. Skondensowana para wodna z gorącego powietrza syczała i trzeszczała od wyładowań elektrycznych, a chmury rosły na potęgę, kipiały i pieniły się z wściekłości. W końcu ogromna burzowa superbateria, uformowała się niczym gigantyczne kowadło nad Atlantykiem, sprawiając, że ciemność nocy zrobiła się jeszcze bar​dziej mrocz​na. Naładowana milionami ton wody, niespiesznie obróciła się wokół własnej osi i jak zwiastun zła zaczęła pełznąć w kie​run​ku wy​brzeża.

ROZ​DZIAŁ 4 Kreysig uznał, że kołatanie w piersi jest oznaką krążącej w żyłach adrenaliny, przez co od razu ogarnęło go poczucie winy. Nastąpiła prawdziwa katastrofa: mnóstwo budynków zostało uszkodzonych, wiele osób odniosło poważne obrażenia, być może niektórzy nawet stracili życie... Ro​dzin​ne mia​sto Krey​siga zo​stało za​ata​ko​wa​ne: gwałtow​nie, nie​prze​jed​na​nie, bez miłosier​dzia. Jednak stojąc tutaj, pośród wrzawy i tumultu, Lars Kreysig czuł, jak przeszywa go dreszcz eks​cy​ta​cji. Właśnie do cze​goś ta​kie​go zo​stał stwo​rzo​ny. Noc wypełniona była łoskotem ciężkiego sprzętu, grzechotem maszyn, szumem przenośnych generatorów prądu, przeszywającym, nieustępliwym popiskiwaniem cofających się wozów straży pożarnej i miarowym łomotem pracujących pomp; tak brzmiały grzmoty wyprodukowane przez człowieka, który usiłował współzawodniczyć z naporem wichru i deszczu, stworzonymi przez naturę. Wszystko dookoła błyszczało od wilgoci i mieniło się w blasku lamp łukowych oraz czerwonych, niebieskich i pomarańczowych kogutów wozów straży pożarnej, karetek pogotowia i buldożerów gąsienicowych. Najgorsze już minęło i zaczął się odpływ, lecz pełna pogardy natura wciąż szarpała wiatrem żółty, ochronny kombinezon Kreysiga, gniewnie bębniąc śrutem deszczo​wych kro​pli o jego twar​dy ka​pe​lusz. Powyżej kołysało się masywne ramię wysięgnika dźwigu Liebherr LTM 1130-5.2, podobne do szyi jakiegoś dziwacznego, żerującego nocą dinozaura, a ciężkie kable i łańcuchy szczękały donośnie. Zespół strażaków zahaczył łańcuchami splątaną masę drewna i metalu, które powódź wymiotła na szeroki plac obok Fischmarkt. Operator, przy pomocy wysięgnika z kratownicą, podniósł z ziemi połamane szczątki i ostrożnie ułożył na naczepie wozu, uprzątając w ten sposób zalany obszar. W tym czasie druga, mniejsza maszyna opuściła część uzbrojonej rury do usuwania wody. Ten sam zespół strażaków rzucił się naprzód, żeby umocować złączki i połączyć ten fragment z pozostałą częścią rurociągu. Gdy tylko połączenie zostało utworzone, Kreysig krzyknął parę słów do nadajnika, a po chwi​li następne dwie pom​py podjęły pracę. I znów Kreysig poczuł dreszcz emocji, jakie budzą się jedynie podczas walki. Bo to była walka – praw​dzi​wa wal​ka człowie​ka z na​turą, on zaś wal​czył po stro​nie człowie​ka. Mężczyzna wiedział już dobrze wcześniej, że zbliża się katastrofa. Nawałnica przeszła przez Francję i Anglię, wszędzie siejąc falę zniszczeń, a Północnoniemiecki Urząd Klimatyczny i Niemiecka Służba Meteorologiczna uważnie śledziły jej szlak. Obserwowały także aktywność innego skupiska chmur, które formowało się nad Morzem Północnym, sto osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Jutlandii. Zupełnie jakby dwie armie, gromadzące się przed równoczesnym atakiem, postanowiły połączyć swe siły, zanim przypuszczą szturm na Niderlandy, Danię i północną część Niemiec. Kreysig widział już Hamburg zniszczony przez powódź. Ta w 1953 roku zdarzyła się jeszcze przed jego urodzeniem, a w 1962, gdy w miasto uderzyła nawałnica, zabijając ponad trzystu ludzi i sześćdziesiąt tysięcy pozbawiając dachu nad głową, Kreysig był jeszcze niemowlęciem. Jednak bardzo dobrze pamiętał powódź z roku 1976. A w 2007 pełnił już funkcję starszego oficera straży pożarnej. Za każdym razem woda wdzierała się wyżej, lecz jed​no​cześnie Ham​burg był co​raz le​piej przy​go​to​wa​ny, odro​binę moc​niej chro​nio​ny. Tak samo było tym razem. Zanim powódź wtargnęła w głąb miasta, milionowe wydatki w postaci zapór przeciwpowodziowych odpłaciły się w jeden jedyny sposób – blokując jej impet

i tworząc kanały dla burzowej fali. Pewne zniszczenia były jednak nieuniknione i ludzie wiedzieli, w których miejscach powinni być gotowi na walkę z żywiołem i gdzie ustawić linie obrony – włącznie z ob​sza​rem w oko​li​cach Fi​sch​markt, gdzie St. Pau​li gra​ni​czyło z cen​tralną dziel​nicą mia​sta. Do Kreysiga podszedł Tramberger, jego zastępca, i schylając ku niemu swą pooraną przez wiatr i słońce twarz, zaczął krzy​czeć, żeby można było go usłyszeć mimo bu​rzy i huku ma​szyn. – Wszystkie pompy zanurzeniowe i diesle są podłączone! Już zaczął się odpływ i woda wyraźnie opa​da! Spadła do około trzech metrów po​nad zwykły po​ziom! Kreysig uśmiechnął się od ucha do ucha i poklepał swojego zastępcę po ramieniu. Zwyciężyli. Przesunął spojrzeniem po ludziach, których zmobilizował do działania: cały zespół pracował na pełnych obrotach. To była ciężka, rozdzierająca mięśnie praca, a mimo to nikt nie okazywał nawet śladu zmęczenia, które o tej porze musiało obciążać każdy ruch jak ołów. Dobry zespół, pomyślał. Cholernie dobry zespół. Sam go stworzył, wybierając najlepszych ludzi ze straży pożarnej, policji por​to​wej, oraz Służb Ko​mu​nal​nych Mia​sta i Państwa Ham​burg. Skontrolował, co słychać u jego pozostałych drużyn, pracujących na zachodnich odcinkach Klopstockstrasse i Königstrasse. Zewsząd docierały te same wieści. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta rano. Od dwunastu godzin walczyli z powodzią. Spoglądając na ciemne niebo, Kreysig ujrzał kłęby chmur, które złowieszczo mknęły nad miastem. Zupełnie jak eskadra bombowców, pomyślał, która podąża w dal, budząc niepokój i obawy kolejnych zniszczeń. Wiedział jednak, że te chmury przyniosą spustoszenie gdzie indziej. Hamburg odrobił już swoją zmianę. Przy​najm​niej na ra​zie. I właśnie wtedy Kreysig spostrzegł, że jeden z zespołów nagle zaprzestał pracy. Strażacy stali w kręgu, spoglądając na coś, co właśnie ukazało się ich oczom i co spoczywało na świeżo odsłoniętym asfalcie Elbestrasse. Dowódca oddziału popatrzył na Kreysiga, a potem na Tram​ber​ge​ra i przy​wołał ich do sie​bie nie​cier​pli​wym głosem. Krey​sig od razu po​czuł, że coś jest nie w porządku.

CZĘŚĆ PIERW​SZA

ROZ​DZIAŁ 5 Jan Fabel budził się. Stopniowo. Wcześniej przyśnił mu się sen – o tym, że znowu znajduje się w Norddeich, w domu swojego dzieciństwa, i że siedzi w dawnym gabinecie ojca, rozmawiając z człowiekiem, o którym wiedział, że nie żyje i który także o tym wiedział. Fabel pragnął odpędzić od sie​bie ten sen i po​zo​sta​wić go na dnie pamięci, gdzie szyb​ko mógłby popaść w za​po​mnie​nie. Powoli wynurzył się z otchłani marzenia sennego i zdał sobie sprawę, że słyszy jakieś głosy. Radio, które pełniło funkcję budzika, włączyło się na kanał Norddeutsche Rundfunk. Właśnie trwała jakaś de​ba​ta, a je​den z głosów wy​da​wał się dziw​nie zna​jo​my. Przez moment leżał bez ruchu i gapił się w sufit, starając się połączyć porozrzucane fragmenty rzeczywistości i próbując zrozumieć, o czym mówi ów głos w radio. Ciekawe, kto to jest, pomyślał Fabel. Zdawał sobie sprawę, że nieraz słyszał go w całkiem realnym świecie, ale na razie był zbyt zaspany, by skoncentrować się na umiejscowieniu tego głosu w czasie i przestrzeni. Niespiesznie odwrócił się na bok; Susanne wciąż spała, odwrócona do niego plecami. Delikatnie potrząsnął jej ramieniem, a wtedy wydała z siebie dźwięk, który oscylował gdzieś pomiędzy sennym ukon​ten​to​wa​niem a iry​tacją. – Czas wsta​wać – ode​zwał się. Od​po​wie​działo mu następne, tym ra​zem zde​cy​do​wa​nie nie​za​do​wo​lo​ne mruk​nięcie. Wysunął nogi na zewnątrz i usiadł na brzegu łóżka. I wtedy sobie przypomniał. Berthold MüllerVoigt. To jego głos rozpoznał w radiu. Z pewnością miał okazję słyszeć go już wcześniej, bo MüllerVoigt był senatorem zasiadającym w komisji do spraw środowiska, w Senacie Miasta Hamburga, a także osobą, z którą w przeszłości nie​raz załatwiał różne spra​wy. Fabel zmarszczył brwi, odgarniając z oczu kosmyk jasnych włosów. Znowu potrząsnął ramieniem Susanne i również tym razem odpowiedział mu pełen niechęci pomruk. Wyłączając alarm w radiu, wstał z łóżka, przeciągnął się i ruszył do łazienki. Razem z Susanne zajmowali to mieszkanie od ponad dwóch lat, lecz wciąż łapał się na tym, że rano musi zastanowić się, jak wygląda rozkład pomieszczeń. Ogolił się, wziął prysznic i założył ubranie. Jak zwykle wybrał bluzę z gol​fem, drogą an​gielską ma​ry​narkę z twe​edu, ciem​ne spodnie oraz buty z nie​wy​pra​wio​nej skóry. Właśnie kończył parzyć kawę, gdy do kuchni weszła Susanne, wciąż ubrana w szlafrok. Jej ciemne, gęste włosy kłębiły się w nieładzie, dobitnie wyrażając jej niechęć do zmierzenia się z nad​chodzącym dniem. – Spóźnisz się – po​wie​dział. Właściwie chciał powiedzieć, że przez nią oboje się spóźnią. Susanne zwykle pracowała w swoim biurze, w Instytucie Medycyny Sądowej w Eppendorf, lecz dwa razy w tygodniu jeździła do komendy policji, i w te dni zwykle brali jeden samochód. Fabel zawsze wychodził z siebie z powodu opieszałości, z jaką Susanne szykowała się do pracy, jednak dzisiaj denerwował się bardziej niż zwykle, bo Susanne miała wziąć udział w seminarium, w Federalnym Biurze Kryminalnym w Wiesbaden, a on zgodził się podrzucić ją na lotnisko, żeby mogła złapać poranny sa​mo​lot do Frank​fur​tu. – Za​raz będę go​to​wa – od​parła. Wzięła filiżankę kawy, którą jej podał, i oparła łokcie na ku​chen​nym bla​cie. – Do​brze spałeś? – spy​tała. – Ja przez tę cho​lerną burzę przez pół nocy nie zmrużyłam oka.

– Wy​da​je mi się, że właśnie to mnie obu​dziło. Kłamał jak z nut. To wcale nie burza obudziła go w środku nocy, ale już dawno postanowili, że nie będą więcej roz​ma​wiać o jego snach. O jego kosz​mar​nych snach. Susanne pstryknęła włącznikiem małego telewizorka, który trzymali w kuchni. To także był jeden z kompromisów, na które Fabel musiał się zgodzić. Nie należał do namiętnych wielbicieli telewizji i nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie koniecznie muszą mieć w domu więcej niż jeden odbiornik, lecz pewnego dnia po powrocie do domu zobaczył na kuchennym blacie ten telewizor – nowego, migoczącego intruza, który nieoczekiwanie wdarł się do jego świata. Fait accompli wynikający ze wspólnego mieszkania; następny znak, że jego przestrzeń, jego życie było teraz wspólną własnością. – Po​patrz na to... – mruknęła. Właśnie nadawano reportaż o poważnej powodzi, Łaba wystąpiła z brzegów. Znalazł się tam materiał filmowy o umocnieniach przeciwpowodziowych w okolicach portu i o mobilizacji w po​bliżu Fi​sch​markt. Re​por​ter z wyćwi​czoną po​wagą wypełniał swo​je za​da​nie. – Jak do​brze, że dziś rano nie je​dzie​my wzdłuż Elb​chaus​see – za​uważyła Su​san​ne. – I tak możemy mieć problemy z dojazdem na lotnisko. Wyobrażam sobie, jaki dziś będzie ruch, biorąc pod uwagę ilość objazdów i innych niespodzianek. Moim zdaniem powinniśmy wyjść trochę wcześniej – od​parł Fa​bel, wy​mow​nie spoglądając na ze​ga​rek. Su​san​ne wy​krzy​wiła się ko​micz​nie, po​wra​cając do nie​spiesz​ne​go de​lek​to​wa​nia się swoją kawą. – Może zadzwonię na lotnisko i sprawdzę, czy nie ma jakichś opóźnień. – Fabel ruszył w stronę te​le​fo​nu. – Po co dzwo​nić? – za​py​tała znad swo​je​go kub​ka z kawą. – Le​piej spraw​dzić on​li​ne. – Nigdy nie wiadomo, jak często wprowadzają bieżące dane – odpowiedział. – A jeżeli już roz​ma​wiasz z jakąś ludzką istotą, to... Su​san​ne par​sknęła z po​gardą. – Z ludzką istotą? Chyba trochę przesadzasz, przecież rozmawiamy o kimś, kto pracuje na lotnisku! Zaufaj mi, użyj komputera, przekonasz się, że jest mniej automatyczny. Albo wiesz, co? Sama to zrobię, kiedy tylko się ubiorę. Tylko nadal za cholerę nie rozumiem, czemu tak się boisz zdo​by​czy tech​no​lo​gii. – Wcale nie boję się zdobyczy technologii – mruknął Fabel. – po prostu jestem tradycjonalistą. Zresztą popatrz na tego Zabójcę z Sieci, którego ścigamy od sześciu miesięcy... Albo na zamieszanie spowodowane nadmiernym zaufaniem do komputerów. Dostaliśmy mnóstwo notatek służbowych na temat tego wirusa o nazwie Klabautermann, którego ktoś wprowadził do systemu mailowego urzędów Ham​bur​ga. Su​san​ne wy​buchnęła śmie​chem. – Raczej nie złapiesz tego wirusa. Powiedz mi, skarbie, jak zdołałeś przeżyć, kiedy rąbnął ten me​te​or? – Jaki znów me​te​or? – spy​tał z iry​tacją. – No wiesz, ten, który wykończył wszystkie inne dinozaury... – Susanne podkreśliła ostatnie słowo i zaraz zaśmiała się z własnego dowcipu. – Zresztą, o ile zdołałam się zorientować, wirus Klabautermann nie dał rady pokonać zabezpieczeń systemu Polizei Hamburg, ale mamy go w Instytucie Medycyny Sądowej. To cholerny kłopot, muszę ci przyznać rację. Na szczęście zanim za​ata​ko​wał, udało nam się zro​bić ko​pie wszyst​kich ma​ili.

– Mam prost​sze roz​wiąza​nie. Na​zy​wa się wy​druk na pa​pie​rze. – Ach tak? – Susanne wreszcie odstawiła kubek i kołysząc biodrami, powolnym krokiem przesunęła się w stronę wyjścia. – W takim razie nie musimy się martwić o wirusa Klabautermanna ani awarię systemu... Jedyne, co powinno nas niepokoić, to takie małe mole książkowe jak ty. Praw​da, ko​cha​nie? Prze​chodząc, lek​ko zmierz​wiła mu włosy. Fa​bel zmarsz​czył brwi. Kiedy Fabel i Susanne dotarli do miejsca, gdzie stał zaparkowany jego kabriolet, deszcz już całkiem przestał padać. Niebo nadal wyglądało groźnie i było ciężkie od chmur, a kolorem przypominało stal, z której buduje się statki. Wkładając do bagażnika walizkę i skórzaną teczkę Su​san​ne, Fa​bel wes​tchnął ciężko. – Następny za​sra​ny dzień – posępnie mruknęła Su​san​ne. Zatrzasnęła drzwiczki i zaraz zaklęła siarczyście, gdyż parę kropli wody spłynęło z dachu i kapnęło jej na włosy. – To cho​ler​ne gówno prze​cie​ka... Prze​cież wiesz o tym. – Jak dotąd nigdy nie było z tym problemu – odparł, ledwie mamrocząc słowa pod nosem. – W po​przed​nim miesz​ka​niu miałem za​da​szo​ny par​king. – Według mnie, powinieneś poważnie zastanowić się nad sprzedaniem tego grata. – Susanne postanowiła zignorować wcześniejszy komentarz. – Musi mieć chyba z dziesięć lat. Zawsze jesteś strasznie zasadniczy, jeśli chodzi o ochronę przyrody, a przecież w porównaniu z tym, co mógłbyś kupić te​raz, taki ru​pieć nie może być su​per​oszczędny ani przy​ja​zny dla śro​do​wi​ska. – A mi całkiem odpowiada – powiedział Fabel, wyprowadzając auto z miejsca parkingowego. – Zresztą nie rozumiem, w jaki sposób ma pomóc środowisku dokładanie do całej reszty, która już jeździ po drogach, jeszcze jednego samochodu? Nawiasem mówiąc, skoro jesteś taka ekologiczna, to cze​mu le​cisz do Frank​fur​tu sa​mo​lo​tem? Mogłaś prze​cież po​pro​sić, żeby wysłali cię pociągiem. – Och, to ty jesteś maniakiem ochrony środowiska, nie ja. – Susanne uśmiechnęła się złośliwie. – Pewnie dlatego, że w dzieciństwie rzadko miałeś okazję oglądać prawdziwe drzewa na tych cudnych równinach Fryzji Wschodniej. Przypuszczam, że wiatr poprzewracał wszystko, co tam rosło. – Mamy trochę drzew. Może faktycznie nie tyle, ile w tej twojej ponurej Bawarii, ale jednak parę sztuk się znaj​dzie. – U nas rzeczywiście rośnie mnóstwo drzew, to prawda – odparła Susanne. – W lasach jest ich pełno. Tak samo w górach. Wiesz chyba, jak wyglądają prawdziwe góry, ty nieszczęsny chłoptasiu z Fry​zji? To taki wiel​ki, wiel​ki, na​prawdę wiel​ki wał. – Strasz​nie śmiesz​ne. – Właściwie jestem zdziwiona, że zdecydowałeś się na przeprowadzkę do Hamburga. Tutaj musi być przynajmniej dwa metry ponad poziomem morza. Czy przypadkiem nie zdarzają ci się krwa​wie​nia z nosa? Fa​bel roześmiał się. – Jeśli ludzie tacy jak ty będą latać wewnętrznymi liniami, to już niedługo znajdziemy się pod po​zio​mem mo​rza. – Wte​dy będę podróżować łodzią. Albo łodzią pod​wodną. I Susanne zaczęła mruczeć melodię Yellow Submarine, uśmiechając się przy tym z za​do​wo​le​niem. Zamiast przedzierać się przez miasto, Fabel postanowił pojechać wzdłuż Behringstrasse i skręcić

w stronę autostrady A7. Gdy zbliżali się do wjazdu, na murze przy drodze dostrzegł olbrzymi plakat, rozwście​czo​ne mo​rze pod ciężkim, bu​rzo​wym nie​bem, a w od​da​li ry​so​wała się la​tar​nia mor​ska, która rzucała na fale pojedynczą smugę światła. Pod obrazkiem znajdowało się coś w rodzaju logotypu: napis THE PHAROS ENVIRONMENTAL PROJECT oraz stylizowane oko. Hasło umieszczo poniżej głosiło po nie​miec​ku: „Nad​ciąga nawałnica”. – Myślisz, że to faktycznie może się zdarzyć? – spytała z roztargnieniem Susanne, obserwując ol​brzy​mie​go mer​ce​de​sa z napędem na czte​ry koła, który właśnie śmignął obok. – Co ta​kie​go? – Antropogeniczna zmiana klimatu – powtórzyła pytanie i odwróciła wsteczne lusterko do siebie, żeby nałożyć na usta szminkę. – Uważasz, że to realne zagrożenie? Że rzeczywiście ponosimy odpowiedzialność za to, że klimat zaczyna wariować, i to dlatego zdarzają się takie burze, jak ta z zeszłej nocy? – Oczywiście, że zagrożenie jest realne. – Fabel jednym szarpnięciem przekręcił lusterko, ustawiając je z powrotem we właściwej pozycji, a następnie westchnął z irytacją. – Wszystkie dowody wskazują na to, że tak jest. Jesteś przecież naukowcem, sama widziałaś dane. Chcesz po​wie​dzieć, że im nie wie​rzysz? – Nie... Nie to miałam na myśli. Ale może to nie tylko nasza wina, może taka jest naturalna kolej rzeczy... To przecież zdarzało się już przedtem. A jeśli mówimy o naturalnych zmianach, to pojedynczy wulkan może narobić więcej szkód niż ludzkość przez cały okres swojego istnienia. Przypomnij sobie tylko, jakie zamieszanie wywołał wybuch tego wulkanu na Islandii, kiedy pył wulkaniczny przedostał się do atmosfery. Jeśli takie maleństwo albo nie daj Boże któryś z jego starszych braci wybuchnie, zima może potrwać przez wiele, wiele lat. Zacznie się masowy głód. Może na​wet nastąpi całko​wi​ta i nie​od​wra​cal​na zmia​na kli​ma​tu. To prze​cież nie my, to na​tu​ra. – Może w przy​ro​dzie rze​czy​wiście ist​nieją na​tu​ral​ne prze​mia​ny, ale my zde​cy​do​wa​nie się do nich dokładamy. To ma sens: przez półtora wieku uwolniliśmy energię z zapasów węgla, która normalnie star​czyłaby na mi​lio​ny lat. – Fa​bel znów wes​tchnął i spoj​rzał na ze​ga​rek. Na drodze panował większy zator, niż się wcześniej spodziewał. W dodatku zator dość niezwykły: obserwując liczbę range roverów, mercedesów wielkości okrętów bojowych i lexusów, Fabel domyślił się, że większość ludzi zwykle dojeżdżających do pracy z zamożnego przedmieścia Blankenese – położonego nieco dalej w górę rzeki i znacznie bardziej zamożnego niż jego Ottensen, gdzie miał miesz​ka​nie – zo​stało zawróco​nych z Elb​chaus​see, głównej ar​te​rii wiodącej wzdłuż rze​ki. – Może rzeczywiście powinienem się zastanowić nad wymianą tego rupiecia – powiedział głucho, przyglądając się pro​ce​sji luk​su​so​wych ma​rek. – Mam nadzieję, że wciąż rozmawiamy o samochodach. – Susanne uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Za​dzwo​nię do cie​bie dziś wie​czo​rem z ho​te​lu, kie​dy już skończę se​mi​na​rium. – Pew​nie wciąż będę na ko​mi​sji. – W spra​wie tego Zabójcy z Sie​ci? – spy​tała Su​san​ne. – Tak. Aż do północy będę ścigał elek​tro​nicz​ne​go upio​ra – mruknął posępnie. Chciał po​wie​dzieć coś jesz​cze, ale prze​rwało mu brzęcze​nie komórki. – Cześć, sze​fie. Tu Anna. – Cześć, Anno. Co tam? – Czy je​dzie pan do ko​mi​sa​ria​tu? – Nie... Przynajmniej nie od razu. Najpierw muszę podrzucić Susanne na lotnisko, a potem jadę

pro​sto do was. Coś no​we​go? – Może le​piej niech pan skręci na Fi​sch​markt. Woda wy​rzu​ciła ko​lej​ne ciało. – Cho​le​ra... – zaklął pod no​sem. Przez mo​ment mil​czał i wzdy​chał. Tyl​ko nie to. Nie następna ofia​ra. – Czy to wygląda na ro​botę na​sze​go Zabójcy z Sie​ci? – Właściwie nie. To nie są ta​kie zwłoki. No chyba, że on całkiem zmienił metody działania... To ciało jest w częściach. Po​ka​wałko​wa​ne. – Ale to ko​bie​ta? – Tak. Nie pasuje do pozostałych ofiar Zabójcy z Sieci, ale mimo wszystko mam wrażenie, że to na​sza działka. – Okay – mruknął Fa​bel. – Przy​jadę tam pro​sto z lot​ni​ska.

ROZ​DZIAŁ 6 Mężczyzna siedział za biurkiem, odwrócony plecami do oszałamiającego widoku, który rozciągał się za oknem. Ściana za nim w całości zrobiona była z hartowanego szkła, wzmocnionego bezbarwną stalą: panoramiczne okno ukazywało bezkres sodowoszarej toni, kłębiącej się pod ołowianym niebem. Taka sceneria wywoływała wrażenie, że biuro niczym nie jest połączone z resztą budynku, że unosi się w powietrzu, nietknięte siłą grawitacji i oderwane od otaczającego go śro​do​wi​ska. Za biurkiem siedział dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna, o krępej budowie ciała i mocnych ramionach; miał gładko wygoloną głowę, a na jego szczęce uformowała się ciemna, kozia bródka. Nosił okulary bez oprawy i ciemny garnitur, a pod spodem szarą koszulę z kołnierzykiem w kształcie stójki. Emanowała z niego jakaś nienaturalna schludność, która odnosiła się także do porządku panującego na biurku i do całego wystroju wnętrza. Nawet jego ruchy, kiedy wsuwał kartę pamięci do czytnika w laptopie i kolejno klikał w zgromadzone na niej zdjęcia wydawały się sztuczne i me​to​dycz​ne. – Rozumiem, że nie ma co do tego żadnych wątpliwości? – odezwał się do wysokiego, chudego człowieka w szarym garniturze, o bladej twarzy i krótkich, całkiem czarnych włosach, który sztywno wy​pro​sto​wa​ny stał przed biur​kiem. – Oba​wiam się, że nie, Herr Di​rec​tor. – Do diabła, jak mogliśmy to przegapić? W jaki sposób zwykły laik mógł odkryć ten... ten cha​os? Na​sze Biu​ro Kon​so​li​da​cji i Do​pa​so​wa​nia było całkiem nieświa​do​me tego, co się dzie​je? – Ogromnie mi przykro, proszę pana. Najwidoczniej to wykracza poza wszystko, co mogliśmy sobie wyobrazić. Chcę przez to powiedzieć, że takie zachowanie było czymś ekstremalnym, zwłaszcza ze strony jednego z naszych członków. Wiem, Herr Director, że to żadne wytłumaczenie, ale nie spodziewaliśmy się podobnej wpadki, kiedy ta kobieta infiltrowała Pharos Project. Robiła to specjalnie po to, by znaleźć coś, co by mogła wykorzystać przeciwko nam. Domyślam się jednak, że nawet nie spodziewała się, że odkryje sekrety o tak wielkim znaczeniu. Jednak mogę pana zapewnić, iż w chwili, gdy cała sprawa wyszła na jaw, to znaczy, kiedy domyśliłem się, kto jest tym spryciarzemi jakie miejsce zajmuje w naszej organizacji, wyznaczyłem najlepszych oficerów ochrony i nadzoru, żeby śledzili każdy jego krok, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Od tego czasu monitorujemy także jego połączenia internetowe, wszystkie maile i rozmowy telefoniczne, tak samo jak wszelkie osobiste kontakty, które nawiązuje. Nasz nadzór potwierdza wszystko, co było na pen​dri​ve’ie, który zna​leźliśmy przy ko​bie​cie. – Nie ma więc mowy, aby wcześniej zdołała skon​tak​to​wać się z kimś z zewnątrz? – Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, Herr Director, ale sądzę, że nie. Według mnie zamierzała sprzedać te informacje prasie albo opublikować je w internecie. Nie mogła przecież zdradzić się przed kimkolwiek, kto mógł narazić na szwank świetny interes, który zamierzała ubić. A jeśli zdawała sobie sprawę, że mamy ją w garści, to nie zaryzykowałaby ujawnienia swojej tożsamości przed pu​bli​kacją ma​te​riału. – Uważasz, że była dzien​ni​karką? – Trudno powiedzieć. Sama tego nie potwierdziła. Była w nie​od​po​wied​nim stanie do przesłucha​nia. Tym nie​mniej po​zo​sta​je jesz​cze spra​wa jej nie​od​na​le​zio​ne​go te​le​fo​nu.

– Co masz na myśli, mówiąc „nie​od​na​le​zio​ny”? – Tylko tyle, że nie udało nam się go odszukać. To była Nokia 5800. Ale już wysłaliśmy kogoś, kto ma się tym zająć. Ten apa​rat z pew​nością wróci w na​sze ręce, Herr Di​rec​tor. – Szczerze wierzę, że tak się stanie. Nie muszę chyba panu przypominać, ile danych można prze​cho​wać na kar​cie pamięci te​le​fo​nu... Mężczyzna za biurkiem na moment pogrążył się w myślach, a potem skinął w stronę obrazu, który wid​niał na wyświe​tla​czu lap​to​pa. – A co z nim? Czy on wie, że zo​stał na​mie​rzo​ny? – Zdecydowanie nie, Herr Director. Mam wrażenie, że sądzi, iż nie uda się go zdemaskować. Jego działania świadczą o pewnej arogancji. Zresztą moi Konsolidatorzy są specjalistami od za​ma​sko​wa​ne​go nad​zo​ru. On nie ma pojęcia, że jest śle​dzo​ny. Je​stem tego pe​wien. – Ba​edorf, czy słyszałeś kie​dyś o efek​cie ob​ser​wa​to​ra? – Oba​wiam się, że nie, Herr Di​rec​tor. – To określenie pochodzi z mechaniki kwantowej, zrodziło się z obserwacji cząstek sub​a​to​mo​wych. Sam fakt ob​ser​wa​cji zmie​nia za​cho​wa​nie ob​ser​wo​wa​nych cząste​czek. Dy​rek​tor przez dłuższy czas przyglądał się ob​ra​zo​wi na ekra​nie lap​to​pa. – To absolutnie konieczne, żeby nie zorientował się, że wpadliśmy na jego ślad. I nikt poza twoimi najbardziej zaufanymi ludźmi nie może o tym wiedzieć. Chyba zdajesz sobie sprawę, Baedorf, jak niebezpieczne mogą być dla nas jego poczynania? Jak niebezpieczne mogą być dla całego Pha​ros Pro​ject? – Oczywiście. Powiedziałem moim Konsolidatorom, że mają bezzwłocznie niszczyć wszelkie dowody inwigilacji, poza tymi, które teraz ma pan w ręku. Ja naprawdę wierzę, że udało nam się dopaść tę ko​bietę, za​nim zdołała prze​ka​zać da​lej jakąkol​wiek in​for​mację. Te​raz możemy upo​rać się... Uporać się z naszym problemem... Zanim ten człowiek zrobi coś, co mogłoby narazić na szwank nasz pro​jekt. Ja​kie są pańskie roz​ka​zy? Wie​gand zno​wu za​pa​trzył się w ekran, klik​nięciem zmie​niając ko​lej​ne zdjęcia. – Niczego nie robić pochopnie. Ta sprawa wymaga dokładnego zaplanowania. Musimy go po​wstrzy​mać, to oczy​wi​ste, ale w taki sposób, żeby nic nie wska​zy​wało na nas. – Jeśli wolno mi coś zasugerować, Herr Director... Może pan Korn powinien zostać po​wia​do​mio​ny, że... – Rozmawiasz ze mną, Baedorf. To wystarczy. Oczekuję, że wymyślisz jakieś dobre rozwiązanie, dyskretne, a zarazem skuteczne. Coś innowacyjnego. Czy poradzisz sobie z tym za​da​niem? – Naturalnie, Herr Director. Mamy w zanadrzu kilka środków zaradczych, które nie będą wska​zy​wać bez​pośred​nio na nas. Prze​ana​li​zuję kil​ka możliwości i złożę panu ra​port. Kiedy Baedorf opuścił biuro, dyrektor odwrócił krzesło i zwrócił się twarzą do szklanej ściany. Kolor nieba przybrał nieznacznie siną barwę, co sugerowało jakiś niepokój. Być może zbliżała się następna bu​rza.

ROZ​DZIAŁ 7 Kil​ka chwil ab​so​lut​ne​go spo​ko​ju przed na​dejściem bu​rzy... Skulony w swoim samochodzie, słuchał ulubionej muzyki i obserwował przez przednią szybę krople deszczu, który powoli przechodził w lekką mżawkę. Fabel doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co go cze​ka. Tak wyglądał jego biznes. Jego praca. Przyglądanie się śmierci i próba odczytania jej znaków. Jednak nieważne, jak często patrzył na śmierć, gwałtowną śmierć, ona i tak zawsze wzbudzała w nim konsternację. Może nie tak wielką jak przed dziesięcioma, piętnastoma laty i jeszcze zanim zetknął się z tymi licznymi przypadkami, którymi dotąd się zajmował, ale wciąż realną: niewyraźne mrowienie w głębi trzewi wywołane przez ludzki instynkt, którego nie był w stanie powstrzymać. Naturalna reakcja obronna organizmu, która gwałtownie następuje w rejonach mózgu odpowiedzialnych za pierwotne odruchy... Zwłaszcza jeśli jest mnóstwo krwi. Bo jeśli jest mnóstwo krwi, do ak​cji włączają się od​ru​chy obron​ne i zagłuszają wszyst​ko, co pod​po​wia​da rozsądek. Później zaś – na długo po tym, jak opuścisz miejsce zbrodni – prześladuje cię obraz zmarłego. Pojawia się nieproszony i w najmniej odpowiednich momentach – podczas posiłku, uprawiania seksu, od​po​czyn​ku z przy​ja​ciółmi. Tak więc Jan Fabel przedłużał tę ostatnią spokojną chwilę i siedział w samochodzie; wyłączył wycieraczki, żeby przyglądać się, jak lepkie krople wody bębnią miarowo o przednią szybę. Dzień sprawiał niesamowicie ponure wrażenie: niebo, woda, budynki – wszystko było w różnych od​cie​niach gra​fi​tu. Na​wet ta ostat​nia chwi​la spo​ko​ju także wy​da​wała się po​nu​ra. Muzyka, której słuchał, idealnie pasowała do jego nastroju i do pogody. Utwory Esbjörn Svens​son Trio płynęły z od​twa​rza​cza MP3, który podłączył w swo​im bmw. From Ga​ga​rin’s Po​int of View. Wspaniały tytuł. Wspaniały kawałek na taki poranek w Hamburgu. Przepojony tak samo grafitową tonacją brzmienia. Przyjemnie melancholijny – w taki sposób, w jaki tylko Skan​dy​na​wo​wie po​tra​fią two​rzyć mu​zykę. Czyjeś zziębnięte, mokre palce zapukały w okno od strony pasażera, wyrywając Fabla z pełnego melancholii spokoju. Powoli odkręcił szybę, a wtedy zimne, nieprzyjemne szpileczki deszczu na​tych​miast ukłuły go w po​li​czek. – No i jak, sze​fie? Przyj​dzie pan w końcu do nas czy nie? Anna Wolff pochylała się ku niemu, kuląc się z zimna i od wilgoci. Wydawała się bardzo zniecierpliwiona. Anna zawsze wyglądała młodo i uroczo, ze swymi ciemnymi oczyma i krótko przyciętymi ciemnymi włosami. Dziewczęco. Jednak kiedy stała przed nim na deszczu, ujrzał w niej nagle zapowiedź przyszłej, starszej Anny – Anny, której w końcu zabraknie owej typowej dla niej energii. Fabel dostrzegł tę subtelną zmianę i poczuł się źle. Kiedy odsuwała się od samochodu, zauważył, że lekko powłóczy nogą, i poczuł się jeszcze gorzej. Przez minione lata jego zespołowi przy​tra​fiło się więcej nieszczęśli​wych wy​padków, niż kto​kol​wiek na to zasługi​wał. – Wprost try​skasz radością – po​wie​działa, kie​dy Fa​bel wy​siadł z auta. – No więc, Anno, co tam mamy? – Już mówiłam, zwłoki przyniesione przez wodę. Tylko uprzedzam, że okropnie śmierdzą. Znaleźli je chłopcy z zespołu ochrony przeciwpowodziowej. Ich szefem jest gość o nazwisku Krey​sig.

– Lars Krey​sig? – Znasz go? – spy​tała Anna. – Raczej z opowieści, ale już miałem okazję go spotkać. W straży pożarnej Hamburga jest kimś w rodzaju legendy. Po świecie chodzi mnóstwo ludzi, którzy już by nie żyli, gdyby Kreysig w ostatniej chwili nie pojawił się na miejscu, żeby wyciągnąć z ognia ich tłuste dupska. Dosłownie... Czy on wciąż tu jest? – Prosiliśmy, żeby pozostał w pobliżu, dopóki nie przyjedziesz. Co to za gówno, którego słuchałeś w sa​mo​cho​dzie? Fa​bel za​trzy​mał się w pół kro​ku i odwrócił do Anny. – Czy zdaje sobie pani sprawę, pani komisarz Wolff, że nie posiada pani czegoś takiego jak dusza? Nie docenia pani najbardziej wyrafinowanych rzeczy, jakie przytrafiają się w ludzkim życiu... Daj spokój, Anno. Susanne też przez całą drogę na lotnisko zadręczała mnie z powodu mojego sa​mo​cho​du. – Naprawdę? Osobiście lubię starocie. Tak czy owak, uważam, że Susanne dobrze na ciebie wpływa. Je​steś o wie​le mniej zrzędli​wy niż kie​dyś. No i jak, je​steś go​to​wy się z tym zmie​rzyć? Ruszyli w stronę miejsca, gdzie wznosił się biały namiot zespołu medycyny sądowej, po drodze przeskakując przez węże i rury, i uważając, by nie wdepnąć w mieniące się ciemną tęczą kałuże ole​ju i wody oraz czarną pląta​ninę szczątków na​nie​sio​nych przez powódź. – Już miałam przyjemność tam zajrzeć – oznajmiła Anna, gdy dotarli do namiotu. – Jeśli nie masz nic prze​ciw​ko temu, wolałabym po​cze​kać na cie​bie na zewnątrz. Fabel skinął głową bez słowa. Anna była twarda i miała w życiu do czynienia z większą liczbą nagłych zgonów, niż jej się należało, ale zajmowanie się zwłokami w stanie zaawansowanego rozkładu zawsze było jej piętą achillesową, Fabel zaś z doświadczenia wiedział, że nie ma nic gorszego niż ciało, które znajdowało się w wodzie dłużej niż kilka dni. W wodzie proces rozkładu nabiera ogromnego przyspieszenia: tkanki stają się miękkie i ciało puchnie od uwięzionych w środku gazów, aż w końcu wypływa na po​wierzch​nię i pod​ska​ku​je na niej jak zgniła, cuchnąca boja. Przed namiotem rozstawiono stolik z zestawem narzędzi kryminalistycznych. Anna wręczyła Fablowi biały papierowy kombinezon, lateksowe rękawiczki, niebieskie elastyczne pokrowce na buty oraz maskę z filtrem. Potem wyjęła z kieszeni kurtki perfumy w sprayu i psiknęła na umiesz​czo​ny od spodu w ma​sce filtr. – Będzie ci potrzebny – zapewniła. – Te zwłoki są naprawdę dojrzałe. I pamiętaj, żeby mieć zapięty kombinezon. Jeśli ten smród przedostanie się na twoje ubranie, nigdy nie zdołasz się go po​zbyć. – Anno, już miałem do czynienia ze zwłokami przyniesionymi przez wodę. Wiem, jak wygląda to ba​da​nie. Mówiąc te słowa, Fabel uśmiechnął się. Zwrócił uwagę, że Anna jeszcze bardziej pobladła na wspo​mnie​nie tego, co uj​rzała w na​mio​cie. Spojrzał na niebo, wciąż stalowoszare po niedawnej burzy, potem popatrzył na oczyszczony plac, na którym wyrosła prowizoryczna wioska: generatory, dźwigi, ciężarówki i wozy straży pożarnej. Wziął głęboki oddech, spróbował odtworzyć w głowie kilka taktów z From Gagarin’s Point of View, żeby złagodzić kołatanie w piersi, a potem, zakrywając nasączoną perfumami maską nos oraz usta, przestąpił próg białego na​mio​tu, w którym urzędował zespół me​dy​cy​ny sądo​wej. Smród przebił się przez maskę i nasączony mocnymi perfumami filtr i uderzył Fabla, gdy tylko

policjant wszedł do środka. Fabel od razu rozpoznał ten odór: zjełczały, kwaśny i jednocześnie mdląco słodkawy. Na całym świecie nie istniało nic, co w najmniejszym choćby stopniu mogło go przypominać. Aż nadto dobrze zdołał poznać ten smród, gdy musiał zajmować się kilkoma innymi zwłokami leżącymi długo w wodzie oraz pewnym ciałem o czarnej barwie, odnalezionym w lesie. Czerń oznaczała ostatnie stadium rozkładu, między dziesiątym a dwudziestym dniem po śmierci. I wydawała z siebie najstraszliwsze zapachy. Mimo pracującego wyciągu powietrze w namiocie ze​społu me​dy​cy​ny sądo​wej prze​sy​co​ne było fe​to​rem rozkładającego się ciała. Fabel często zastanawiał się, w jaki sposób policja portowa Hamburga radzi sobie z koniecznością zajmowania się licznymi zwłokami, które wyciąga się tam z wody. Istniała linia demarkacyjna, wyznaczająca odpowiedzialność za znajdowane ciała między policję portową a normalną Polizei Hamburg – linia wysokiej wody. Każde ciało znalezione powyżej tej linii należało do policji miejskiej, a poniżej – do policji portowej. Krążyły plotki, że całkiem sporo nieboszczyków, których woda wyniosła na brzeg, zostało strąconych przez wybrednych funkcjonariuszy Stadt Polizei z powrotem poniżej znaku wysokiej wody, i w ten sposób trafiło do po​licji por​towej. – Cześć, Jan! Jak się mie​wasz? Holger Brauner był przysadzistym, dobrze zbudowanym mężczyzną w wieku czterdziestu kilku lat. Ukryty za maską, szef zespołu medycyny sądowej Polizei Hamburg radośnie powitał Fabla, gdy ten tylko pojawił się w namiocie. Brauner należał do osób, które cechowała niepohamowana wesołość. Przyjaźnili się od lat, ale Fablowi nigdy nie udało się pogodzić joie de vivre kolegi z po​nurą pracą, jaką tam​ten wy​ko​ny​wał. Nie odpowiedział od razu na pytanie, bo całą uwagę skupił na tym, by powstrzymać się od wymiotów. Źródło odoru spoczywało tuż przed nim, na mokrym asfalcie: ludzki tors obciągnięty pofałdowaną skórą, tu i ówdzie zielonkawoczarną, a gdzie indziej fioletową i zielono-białą. Ciało pozbawione było głowy, rąk i nóg. W miejscach, gdzie dokonano amputacji, tkanki były ściągnięte i nabrzmiałe; obrzydliwie różowe i nagie. Korpus wyglądał tak, jakby należał do kogoś chorobliwie otyłego, lecz Fabel wiedział, że to efekt wzbierających wewnątrz gazów, które nadymały i roz​sze​rzały ciało. – Z pewnością lepiej niż ona... Jakim cudem wytrzymujesz ten smród? – zapytał Fabel pomiędzy sta​ran​nie od​mie​rzo​ny​mi od​de​cha​mi. Brau​ner udał, że na​bie​ra głęboki, pełen uzna​nia wdech. – Ach, uwielbiam z samego rana poczuć woń putrescyny i ptomainy. Czy wiedziałeś, że to właśnie ptomaina nadaje nasieniu jego charakterystyczny zapach? Są nią naznaczone początek i ko​niec życia. – Holger, koniecznie powinieneś znaleźć sobie jakieś hobby. – Fabel skinął głową w stronę zwłok. – Więc ona zo​stała przy​nie​sio​na przez wodę? – No cóż, raczej nie wydaje mi się, żeby sama tu przypłynęła... – Zza maski ukrywającej twarz Brau​ne​ra do​biegł krótki śmiech. – Ten brak głowy i kończyn... Może to stało się przy​pad​kiem? Może to łódź albo sta​tek? – Nie. Zdecydowanie ktoś zrobił to celowo. I zdumiewająco precyzyjnie. Amputacja ramion w sta​wach, prze​cięcie kości udo​wej w no​gach... Fa​cho​wa ro​bo​ta, muszę przy​znać. – Kiedy złapiemy jej zabójcę, przekażę mu twoje słowa uznania. – Fabel mówił ściśniętym głosem, bo odruchowo starał się oddychać płytko i jak najkrócej. – Ktokolwiek to zrobił,

naj​wy​raźniej nie chciał, żebyśmy ją zi​den​ty​fi​ko​wa​li. Albo przy​najm​niej sta​rał się nas spo​wol​nić. – Taak... – mruknął z roztargnieniem Bruner i przechyliwszy głowę, obejrzał kikut szyi. – Tak to się robiło w zeszłym stuleciu. Kto w obecnych czasach potrzebuje odcisków palców? Możemy do​pa​so​wać ją do da​nych za​gi​nio​nej oso​by na pod​sta​wie ro​dzin​ne​go DNA. – O ile ktoś zgłosi jej za​gi​nięcie i jeśli uda się nam wy​tro​pić choć jed​ne​go jej krew​ne​go... Fabel dostrzegł coś, co wyglądało jak sieć tatuaży, a potem zauważył miejsce, gdzie skóra pękła, ukazując śluzowaty tłuszcz i mięso, które wyglądało jak rozgotowany kurczak. Natychmiast poczuł, jak w żołądku wzbie​ra mu fala mdłości, i po​spiesz​nie odwrócił głowę. – To anserita cutis. Gęsia skórka – oznajmił Brauner. – Są wyraźne ślady maceracji skóry, ale w warstwie podskórnej nie ma znaczącej ilości tłuszczowosku. Mogę więc stwierdzić, że to ciało leżało w wo​dzie dłużej niż je​den czy dwa ty​go​dnie, ale na pew​no krócej niż sześć. – A te ta​tuaże? – Och, te linie zrobili nasi dobrzy znajomi, bacillus prodigiosus i bacillus violaceum. Naturalni mistrzowie tatuażu... Chromogenna bakteria, która barwi skórę na czerwono, względnie na fio​le​to​wo. To znak długo​tr​wałego za​nu​rze​nia w wo​dzie. – Masz jakiś po​mysł, co mogło być przy​czyną zgo​nu? – za​py​tał Fa​bel. – Odcięcie głowy zdecydowanie załatwiło sprawę – oznajmił Brauner. – Czy naprawdę niczego nie na​uczy​li cię w tej two​jej szko​le dla de​tek​tywów? – Bardzo śmieszne. Przypuszczam, że amputacja kończyn i głowy odbyła się post mortem. Czy na cie​le są zna​ki użycia prze​mo​cy fi​zycz​nej? – Wybacz, Janie, ale będziesz musiał poczekać na wyniki autopsji. W wypadku dojrzałego nieboszczyka znalezionego w wodzie, takiego jak ten, trzeba dokładniejszych oględzin, żeby stwierdzić, co zostało zrobione przed, a co po śmierci. Tam mogą być ślady po kuli, które zamknęły się i wstąpiły, kiedy ciało napuchło. W dodatku ciała takie jak to poniewierają się po całym akwenie, są uderzane przez łodzie i nadgryzane przez wszelkie możliwe stworzenia. Autopsja określi także, czy rozkład związany jest wyłącznie z działalnością bakterii żyjących w wodzie, więc dopiero wte​dy do​wie​my się, czy ofia​ra po śmier​ci przez pe​wien czas leżała gdzieś na lądzie. – Dzięki, Hol​ger. Kie​dy ra​port będzie go​to​wy, prze​każ go An​nie Wolff. Fa​bel odwrócił się, żeby wyjść z na​mio​tu. – A przy oka​zji, jak się trzy​ma Anna? – za​in​te​re​so​wał się Brau​ner. – Daje so​bie radę? – Nieźle. Jest w całkiem niezłej formie, zresztą wróciła do pracy już pół roku temu. Wiesz prze​cież, jaka ona jest. No i co o tym sądzisz? – spytała Anna, kiedy Fabel wynurzył się z namiotu Sekcji Medycyny Sądowej. – Takie rozczłonkowanie zwłok sugeruje, że mamy do czynienia z mordercą, który zna się na swo​im fa​chu. – To może być ktokolwiek – odparł. – Możliwe, że to robota naszego gościa, ale równie dobrze mógł to zrobić seryjny morderca, mogło to być zabójstwo na tle seksualnym... Albo niezadowolony mąż, który przy​pad​kiem po​sia​da piłę do mięsa i łódkę wiosłową. Zamilkł nagle i obydwoje jak na komendę odwrócili się w stronę namiotu, bo z wnętrza zaczęło do​bie​gać wesołe po​gwiz​dy​wa​nie. – Zdaje się, że wczoraj był w kinie na Królu Lwie – wyjaśniła Anna. – Uwielbia łatwo wpa​dające do ucha me​lo​die, sam o tym mówi. Brau​ner jest two​im kum​plem, do​brze ko​jarzę? – Tak – po​twier​dził Fa​bel. – Hol​ger to porządny gość.

– Owszem... Ale musisz przyznać, że jest trochę dziwaczny. Wiesz, gdyby nie był specjalistą od medycyny sądowej, pewnie znalazłby się na mojej prywatnej liście potencjalnych seryjnych mor​derców. Fabel zaśmiał się bez entuzjazmu, a potem popatrzył w niebo i odetchnął głęboko. Powietrze było chłodne, czy​ste i świeże, lecz w jego noz​drzach wciąż snuł się mdląco słod​ka​wy odór. – Pa​skud​nie tam w środ​ku, praw​da? Fa​bel skinął głową. – Nienawidzę ciał, które wyciągnięto z wody. Człowiek czuje potem ten smród przez okrągły tydzień... Ty i Henk zajmiecie się tą sprawą. Daj mi zerknąć na wyniki kryminalistyczne i protokół z sekcji, kiedy je dostaniesz. Tak jak powiedziałaś, to nie wygląda na robotę naszego Zabójcy z Sieci. Właśnie czegoś takiego nam trzeba, innego świra, który podrzuca zwłoki do kanałów Hamburga. Z pewnością przemysł turystyczny będzie miał dzięki temu niekończące się pasmo atrakcji. Skoro już jesteśmy przy Zabójcy z Sieci, to na jakim etapie jesteście w ustalaniu kon​taktów? Anna wzru​szyła ra​mio​na​mi. – Udało się nam znaleźć kolejne trzydzieści profili na portalach społecznościowych, które były odwiedzane przez ofiary, ale musimy mieć nakaz sądu, żeby uzyskać adresy IP od administratora stro​ny. W cza​sie lun​chu po​win​niśmy je mieć. – W porządku, w ta​kim ra​zie omówimy tę sprawę w biu​rze. Gdzie jest Lars Krey​sig? Anna wskazała grupkę mężczyzn w odległym końcu Elbestrasse, którzy właśnie pochylali się nad jakimś urządzeniem gaśniczym. Nawet z tej odległości Fabel mógł zobaczyć, jak potwornie byli zmęczeni. Kiedy razem z Anną podeszli bliżej, jeden z mężczyzn wyprostował się i obrzucił ich bla​dym uśmie​chem. – Główny nad​ko​mi​sarz Fa​bel? Człowiek, który przemówił, był wyższy od Fabla, lekko przygarbiony, z mnóstwem głębokich zmarsz​czek na pociągłej twa​rzy, nad którą królowała bu​rza przed​wcześnie po​si​wiałych włosów. – Tak jest. Herr Krey​sig? – Proszę mówić do mnie Lars. Spodziewam się, że chce pan porozmawiać ze mną o tych zwłokach przy​nie​sio​nych przez wodę? – Już wcześniej podał pan pani komisarz Wolff wszystkie szczegóły dotyczące miejsca i czasu, kiedy odnalazł pan ciało... Ja tylko chciałem zapytać, czy zaryzykowałby pan tezę, skąd ono przypłynęło? Mam na myśli kie​ru​nek rze​ki. – Nie do mnie to pytanie... Sepp, możesz pozwolić tu na chwilę? – Kreysig zawołał przez ramię w stronę grupy mężczyzn majstrujących przy urządzeniu gaśniczym, po czym ponownie odwrócił się do Fabla. – Mój zastępca, Sepp Tramberger, jest jednym z pańskich kolegów. Innymi słowy, pracuje w policji portowej. Został przydzielony do naszej specjalnej jednostki przeciwpowodziowej. Powiem panu, że nikt inny nie zna zwyczajów Łaby tak dobrze jak Sepp. Kiedy nie jest na rzece fi​zycz​nie, jest na niej wir​tu​al​nie. – Prze​pra​szam, ale nie ro​zu​miem... – wtrącił Fa​bel. – Sepp stworzył „Wirtualną Łabę”. Tak dla siebie, w wolnym czasie. To taki komputerowy model rzeki i jej prądów. Wziął do pomocy jakiegoś naukowca z uniwersytetu i razem złożyli wszystko do kupy. Może pan obejrzeć to sobie w internecie. Albo przynajmniej jedną z wersji. Na​prawdę im​po​nujące.

Po chwili Tramberger przyłączył się do nich, a Kreysig przedstawił go Fablowi i Annie, i powtórzył pytanie Fabla. Tramberger był niewysokim, przysadzistym człowiekiem o wyglądzie pirata, z blond włosami przystrzyżonymi na jeża i twarzą, która wyglądała, jakby strzaskały ją nie tylko słońce i wiatr. Fabel wiedział, że większość funkcjonariuszy tej jednostki posiada patenty. Oznaczało to, że policja portowa w przeważającej części składała się z byłych marynarzy, którzy mieli okazję zobaczyć spory kawał świata, zanim przyszło im patrolować nabrzeża i porty Hamburga. Usłyszawszy pytanie, Tramberger zawiesił wzrok gdzieś w dali i skrzywił swoją pooraną zmarszczkami twarz w grymasie, który Fablowi przywiódł na myśl mającego wycenić ro​bo​ciznę hy​drau​li​ka. – Trudno powiedzieć... – wycedził w końcu, pocierając podbródek. – To zależy, jak długo, według pa​to​lo​ga, ciało leżało w wo​dzie. – Dłużej niż dwa tygodnie, krócej niż sześć. Tak ocenił nasz specjalista od medycyny sądowej – od​parł Fa​bel. W odpowiedzi otrzymał kolejną porcję pocierań podbródka i wpatrywania się w pustą prze​strzeń. – Cały problem z takimi pływającymi zwłokami polega na tym, że one nie od razu unoszą się na powierzchni. Najpierw toną. Czasami idą na dno, a kiedy indziej są tuż pod lustrem wody, metr albo nawet wyżej. Jeśli temperatura wody jest niska, zostają na miejscu, niekiedy na zawsze. Ale jeśli temperatura wody się podnosi i jeśli o nic nie zaczepią, wracają na wierzch i jak korek podskakują na wodzie. Jeżeli pańska dziewczynka faktycznie przebywała w wodzie dłużej niż tydzień, to według mnie wrzucono ją do wody gdzieś w górze rzeki. Ale niezbyt daleko. Ciało nie wyglądało na mocno pokiereszowane ani na posiekane przez śruby statków. Nie zostało też napoczęte przez ryby ani węgo​rze. Możliwe, że wrzu​co​no ją po dru​giej stro​nie, kawałek w górę rze​ki. – Dzięki – po​wie​dział Fa​bel. – Kiedy dowie się pan czegoś więcej od patologów, może da mi pan znać? – zaproponował Tramberger. – Wprowadzę te dane do komputera i zobaczę, co się da z nich odczytać. Wtedy będę mógł podać dokładną lo​ka​li​zację miej​sca, w którym przy​pusz​czal​nie wylądowała w wo​dzie. – W porządku, na pew​no tak zro​bię – od​parł Fa​bel. – Jesz​cze raz wiel​kie dzięki. – Czy to kolejna ofiara tego Zabójcy z Sieci, którego poszukujecie? – zapytał Kreysig bez za​in​te​re​so​wa​nia. Fa​cet spra​wiał wrażenie na​prawdę wykończo​ne​go. – Być może – odpowiedział. – Ale osobiście w to wątpię. Nasz gość nie ćwiartuje swoich ofiar... Zresztą, kto wie? – Dość traf​ny wybór, praw​da? – za​uważył Krey​sig. – Co ta​kie​go? – Imię, jakie nadano burzy. – Znużona mina Kreysiga jasno sugerowała, że to przecież powinno być oczy​wi​ste. – Ta bu​rza... Fe​de​ral​ne Biu​ro Me​te​oro​lo​gicz​ne na​zwało ją „Sto​er​te​be​ker”. Fa​bel zro​bił zdzi​wioną minę. – No, to chyba trafna nazwa, skoro akurat burza „Stoertebeker” wyrzuciła na brzeg pozbawione głowy ciało – wyjaśnił Krey​sig. – Ach, tak... Te​raz ro​zu​miem. Tak, sądzę, że tak. O co chodziło? – zainteresowała się Anna, kiedy opuścili grupę strażaków i z powrotem szli w stronę miej​sca zbrod​ni. – Co to za gad​ka o tym „Sto​er​te​be​ke​rze”?

Fa​bel za​trzy​mał się w pół kro​ku i po​pa​trzył na nią z wy​ra​zem uda​wa​ne​go prze​rażenia. – Najpierw twierdzisz, że słucham gównianej muzyki, a teraz usiłujesz mi wmówić, że nie wiesz, kim był Sto​er​te​be​ker? – Oczywiście, że wiem. Klaus Stoertebeker był hamburskim Robin Hoodem, który napadał na mo​rzu i tak da​lej... Tyl​ko co to ma wspólne​go z tym bezgłowym ciałem? – Naj​wy​raźniej nie znasz le​gen​dy o eg​ze​ku​cji Sto​er​te​be​ke​ra... Anna zro​biła minę świadczącą o tym, że nie może jej to mniej ob​cho​dzić. – No to mnie zde​gra​duj! – Klaus Stoertebeker, jak nikt inny, był solą w oku hanzeatyckiego Hamburga. On i jego towarzysze, „Prowiantowi Piraci”, jak ich nazywano, rabowali jedynie statki Hanzy i dzielili się równo łupami. Kiedy burmistrzem Hamburga został wybrany Simon z Utrechtu, postanowił zrobić z tym porządek. Kazał wybudować flotę nowych okrętów wojennych, aż w końcu dopadł Stoertebekera i jego bandę. – Fabel machnął ręką mniej więcej we wschodnim kierunku. – Wiesz, gdzie budują nową Elbphilharmonie? No cóż, właśnie tam odbyła się ich egzekucja. W tamtych czasach, czyli na długo przedtem, nim powstało Speicherstadt, był to jeden długi odcinek piasz​czy​ste​go wy​brzeża. Tam stra​co​no schwy​ta​nych ham​bur​skich pi​ratów. – No i... – wtrąciła Anna ze znie​cier​pli​wie​niem. – No i kiedy Stoertebeker miał zostać stracony przez ścięcie, a wraz z nim jego siedemdziesięciu paru ludzi, poprosił o ostatnią łaskę: żeby Senat Hamburga uwolnił tylu jego towarzyszy, obok ilu zdoła przejść już po odcięciu mu głowy. Legenda głosi, że kiedy Stoertebeker został stracony, jego bezgłowe ciało poderwało się z miejsca i pobiegło obok jedenastu skazańców, aż kat podstawił mu nogę. – I se​nat uwol​nił tych je​de​na​stu mężczyzn? – Ależ skąd. W senacie zasiadali sami politycy i oczywiście biznesmeni oraz generalnie najprzedniejsi obywatele... Więc naturalnie nie dotrzymali obietnicy. Po kolei każdy zbój oberwał po gardle. Czy wiesz, że kiedy tych siedemdziesięciu paru ludzi było już martwych, burmistrz zapytał kata, czy nie czuje się zmęczony po tak długim machaniu toporem, a on dał dowcipną odpowiedź mniej więcej tej treści, że wciąż ma dość sił, żeby pozbawić głów burmistrza i cały senat, gdyby zaszła taka potrzeba. Ale ci wszyscy politycy, podobnie jak biznesmeni, nie słynęli z poczucia hu​mo​ru, więc ka​za​li na miej​scu ściąć również kata – dokończył z uśmie​chem Fa​bel. – Dlatego ze względu na tę legendę, wydaje się, że Niemieckie Biuro Meteorologiczne wybrało trafną nazwę, dając tej burzy imię Stoertebeker. I jak mówił Kreysig, to prawdziwa ironia losu, że właśnie „Sto​er​te​be​ker” spro​wa​dził nam tu​taj bezgłowe ciało. – Cóż mogę powiedzieć, szefie? – odparła trochę znudzona Anna. – Zawsze lepsza taka wiedza niż żadna...

ROZ​DZIAŁ 8 Niedługo po lun​chu Fa​bel zwołał cały swój zespół. Tuż przed udaniem się na odprawę przez wewnętrzną pocztę odebrał wiadomość, że dyrektor Wydziału Kryminalnego van Heiden, szef pionu śledczego i bezpośredni przełożony, chce go widzieć u siebie mniej więcej o trzeciej trzydzieści. Po kilku latach współpracy z van Heidenem Fabel doskonale wiedział, że „mniej więcej o trzeciej trzydzieści” oznacza punktualnie trzecią trzydzieści. Jak chętnie się przyznawał, sam również miał skłonność do przesady w kwestii punktualności, ale przy punktualności jego szefa nawet średniej klasy zegar atomowy sprawiał wrażenie rozlazłego i niedokładnego. Fabel miał podejrzenia, dlaczego van Heiden chce go widzieć – dyrektor kryminalny był tak samo skrupulatny w kwestii informowania go o każdym postępie w śledztwie, które budziło nawet nikłe zainteresowanie opinii publicznej. Bez wątpienia został już po​wia​do​mio​ny o zwłokach zna​le​zio​nych w po​bliżu Fi​sch​markt. Kiedy Fabel wkroczył do głównej sali konferencyjnej na końcu korytarza Komisji do spraw Morderstw, jego zespół już zdążył się zebrać. Sala konferencyjna była duża i utrzymana w neutralnych kolorach – czystych i łagodnych, zawieszonych gdzieś między bielą a beżem. Dla kontrastu feeria barw wylewała się z dwóch wiszących na bocznych ścianach płócien bez ram. Były to abstrakcyjne malowidła z gatunku tych, które Fabel określał mianem „korporacyjnej sztuki” – takie rodzaje obrazów widuje się na ścianach recepcji w bankach, towarzystwach ubezpieczeniowych, agencjach reklamowych i biurach rachunkowych, a ich rolą jest przekonanie klien​ta, że ma do czy​nie​nia z praw​dzi​wie no​wo​czesną firmą. Z olbrzymich okien sali konferencyjnej roztaczał się widok na czubki drzew rosnących w Winterhude Stadtpark. W równym rzędzie na stole z czereśniowego drewna stały dzbanek napełniony wodą z kostkami lodu oraz biały ciśnieniowy ekspres z filiżankami – wszystko z pewnością pochodziło z IKEI. Siedzący dookoła oficerowie ułożyli przed sobą podkładki z przy​piętymi do nich no​tat​ni​ka​mi ni​czym za​stawę stołową. Sadowiąc się u szczytu stołu, przed białą, elektroniczną tablicą, Fabel czuł się tak, jakby za chwilę mieli rozpocząć dyskusję na temat założeń miesięcznych wyników sprzedaży, startu nowego produktu albo kampanii reklamowej. Miał wrażenie, że cały świat stawał się na jego oczach jakąś formą kor​po​ra​cji. Politycy, profesjonaliści zajmujący się medycyną, nawet policjanci – wszyscy wyglądali tak, jak​by właśnie za​mie​rza​li coś ci sprze​dać. Jak​by cho​dziło o po​li​cyj​ny biz​nes. Fabel miał zaledwie czterdzieści osiem lat, ale zawsze czuł, jakby urodził się o dekadę albo dwie za późno. Wszystko wydawało mu się mniej rzeczywiste, niż wtedy, gdy zaczynał karierę. Dostrzegał, że nawet Anna Wolff, dotąd zdecydowanie nowoczesna, zaczyna ubierać się bardziej konserwatywnie. Zdaje się, że każda rebelia kończy się czymś w rodzaju pełnego rezygnacji dostosowania się. Oprócz ludzi z zespołu Fabla na sali przebywał jeszcze jeden, wysoki i szczupły mężczy​zna, który zaj​mo​wał miej​sce w od​ległym końcu stołu. Nie​daw​no prze​kro​czył czter​dziestkę, ale roztaczał wokół siebie atmosferę takiej powagi, którą dodatkowo podkreślały tradycyjnie skrojony garnitur i szczupła twarz o wystających kościach policzkowych, że sprawiał wrażenie dużo starszego, niż był w rzeczywistości. Po wejściu do sali Fabel skinął mu głową na powitanie, a następnie usiadł na swo​im miej​scu. – Czy możesz zająć się tym w moim imieniu? – poprosił Annę, w ten przebiegły sposób

uwal​niając się od ko​niecz​ności sa​mo​dziel​ne​go obsługi​wa​nia elek​tro​nicz​nej ta​bli​cy. Technologia była kolejnym elementem, który z wolna wkradał się do pracy Fabla: gdzieś po dro​dze mor​der​stwa zaczęły być za​pi​sy​wa​ne cy​fro​wo. – Okay... – Fabel podniósł się z krzesła. – Tak zwany Zabójca z Sieci. Jak dotąd mamy trzy ofiary i wszyscy wiecie, jakie było tło tych morderstw. Każdy zespół śledczy miał wyznaczony konkretny przypadek. Jednak zanim zaczniemy, chciałbym was poinformować, że dziś rano odkryliśmy w wodzie następne ciało. Albo raczej to woda nam je przyniosła. Dziewczyna została wy​rzu​co​na przez burzę w po​bliżu Fi​sch​markt. Wśród ze​społu roz​legł się przytłumio​ny jęk. – Wspaniale! Mamy następnego trupa! – odezwał się najgrubszy, mocno zbudowany mężczyzna, który siedział dotąd skulony, z łokciami opartymi o blat. Na oko zbliżał się do sześćdziesiątki i z siwymi, przyciętymi na jeża włosami wyglądał jak bokser. On także był zastępcą Fabla, był to star​szy ko​mi​sarz Wer​ner Mey​er. – Raczej nie – przemówiła Anna. – Zwłoki odnalezione dziś rano to sam korpus. Bez głowy, rąk i nóg. A jeśli co​kol​wiek można dotąd po​wie​dzieć o na​szym gościu, to że jest kon​se​kwent​ny. – Prawdopodobnie nie. – Fabel rzucił Annie znaczące spojrzenie. – Ciało z dzisiejszego poranka z pewnością wygląda inaczej niż wszystkie pozostałe, co zapewne oznacza, że to robota innego sprawcy. Na razie więc nie ma sensu włączać tych zwłok do całej sprawy, przynajmniej do czasu, aż otrzymamy pełny raport kryminalistyczny i wyniki autopsji. Moim głównym zmartwieniem jest to, czy nie pojawił się jakiś jego naśladowca. Albo czy nasz gość nie zaczął po prostu dokonywać eksperymentów w sztuce. Jednak co słusznie zauważyła przed chwilą komisarz Wolff, jak dotąd nasz morderca postępował wyjątkowo konsekwentnie. Zresztą moim zdaniem on nie sprawia wrażenia kogoś, kto lubi w ten sposób bawić się swoim daniem: zwyczajnie skrada się za ofiarami, osacza je, gwałci, a następnie dusi. To główny punkt programu. Jedyne, czym zajmuje się później, to pozbycie się zwłok. Nigdy nie czuł potrzeby, żeby rozczłonkowywać ofiary. Tak więc na tę chwilę i aż do cza​su, gdy otrzy​ma​my ra​port, pro​po​nuję wyłączyć ostat​ni przy​pa​dek. Skinieniem głowy dał znak Annie, która nacisnęła klawisz na bezprzewodowej klawiaturze. Na tablicy pojawiły się cztery zestawy fotografii. Trzy z nich przedstawiały standardowo wykonywane na miejscu zbrodni zbliżenia młodych kobiet, które padły ofiarą morderstwa. Czwarty zestaw składał się z se​kwen​cji por​tretów sa​mych młodych mężczyzn, które szyb​ko migały na ta​bli​cy. Mnóstwo zdjęć. Set​ki. Szyb​ko następujących po so​bie. – W tym wypadku znaleźliśmy się na całkiem dziewiczym terenie – kontynuował Fabel. – Nasz morderca postępuje w sposób znany każdemu, kto już wcześniej pracował przy seryjnych morderstwach na tle seksualnym. Wszyscy obecni na tej sali mają doświadczenie w przeprowadzaniu procesu identyfikacji i umiejscowienia mordercy. Pracując, poznajemy informacje sądowe, chronologię zbrodni, powiązania między świadkami, kluczowe wydarzenia i miejsca. Możemy przeprowadzać wizję lokalną, możemy odnajdywać świadków, szukać fizycznych dowodów, przeprowadzać dyskretny wywiad, i dzięki temu zbudować obraz, a nawet rysopis podejrzanego. Jednak tym razem nasz morderca lokalizuje swoje ofiary w cyberprzestrzeni. Te trzy kobiety aż do randki z nim nie miały ze sobą nic wspólnego. Potem każda z nich została przez jednego z tych mężczyzn zwabiona w śmiertelną pułapkę... – Fabel wskazał serię fotografii, które wciąż migały na elektronicznej tablicy. – To są mężczyźni, o których wiemy to, że ofiary kontaktowały się z nimi w internecie, za pośrednictwem portali społecznościowych. Anno, czy

możesz trochę to spo​wol​nić? – po​pro​sił. Anna przytrzymała klawisz; teraz portrety zmieniały się z nieco mniejszą częstotliwością. Wszystkie były amatorskimi zdjęciami, przedstawiającymi dwudziestokilkulatków lub mężczyzn, którzy dopiero co przekroczyli trzydziestkę. Niektóre zrobione zostały telefonem komórkowym lub aparatem cyfrowym, czasem były sfotografowanym odbiciem w lustrze. Kilka twarzy było niewyraźnych: zamazanych lub częściowo zasłoniętych przez odbity błysk lampy. Panowie prezentowali całą różnorodność powszechnie spotykanych min i póz. Na kilku zdjęciach widać było umięśnione, obnażone torsy, lecz większość robiła ten przewidywalny i beznadziejnie idiotyczny gest, to zna​czy zwie​szała luźno ręce bądź wy​sta​wiała w górę kciuk. – W tym właśnie tkwi nasz problem. W realnym świecie moglibyśmy wyłonić z tego tłumu pojedynczą osobę, która kontaktowała się ze wszystkimi ofiarami, a potem doczepić jej konkretną twarz. Ale tutaj, w internecie, poszukiwany przez nas człowiek może mieć kilka twarzy. Albo ani jednej z nich. Jest prawie pewne, że wykorzystuje inną tożsamość w wypadku każdej kobiety, którą „spotyka” w internecie, i że żadna z tych tożsamości nie jest prawdziwa. Z tego, co wiemy, on nawet nie udaje mężczyzny. Być może aranżuje spotkania z ofiarami, udając kobietę albo wręcz przed​sta​wi​cie​la ja​kiejś or​ga​ni​za​cji. Je​dy​ne, co wciąż po​win​niśmy mieć na uwa​dze, roz​pra​co​wując to śro​do​wi​sko, to, że żadna z norm wypracowanych przez nas przez te wszystkie lata tutaj nie znajduje zastosowania. To miejsce, gdzie każdy może być kimkolwiek lub czymkolwiek, czym tylko zechce. Nawet jeśli odszukamy twarz osoby, z którą ofiary zgodziły się spotkać, jest prawie pewne, że nie będzie to jego prawdziwa twarz w re​al​nym życiu. – A co z wynikami testów laboratoryjnych? Przecież gwałt i uduszenie są jak najbardziej realne. Czy nie mamy DNA z nasienia, włosów albo naskórka, który pozostał na ciele ofiar? – zapytał Dark Hetch​ner, nie​wy​so​ki, ciem​nowłosy de​tek​tyw, który nie​daw​no dołączył do ze​społu Fa​bla. Fa​bel potrząsnął głową. – Ten koleś jest dość wy​bred​ny. Używa pre​zer​wa​tyw i praw​do​po​dob​nie goli oko​li​ce łono​we. Jak dotąd nie znaleźliśmy żadnego śladu DNA, które nie należałoby do ofiar. Zwyczaj porzucania zwłok w wo​dzie również działa na nie​ko​rzyść, jeśli cho​dzi o te​sty. – Więc gdzie mamy zacząć? – ode​zwał się Wer​ner Mey​er. – To dobry moment, żeby przedstawić wam nadkomisarza Krögera... – Fabel zawiesił głos i wskazał człowieka siedzącego przy końcu stołu. – Herr Kröger przewodniczy zespołowi spe​cja​listów in​for​ma​ty​ki. Po​zwo​li pan, Herr Kröger? Kröger po​chy​lił swoją podłużną, kościstą głowę. – Jak zauważył pan główny nadkomisarz Fabel, w kwestiach przestrzegania prawa technologia informatyczna niesie tyle samo wyzwań, co otwiera możliwości. Jednym z największych problemów, z jakimi przychodzi się nam mierzyć, jest działalność tych, którzy wykorzystują i deprawują dzieci. Na nieszczęście akurat w tej dziedzinie przestępczości musieliśmy pokonać stromą i krętą drogę, ponieważ ta grupa przestępców jako pierwsza zorientowała się, jak olbrzymie możliwości daje im internet. Sieć zmieniła sposób znajdywania i osaczania ofiar, zmieniła wyobrażenia o znęcaniu się i w największym stopniu umożliwiła komunikację zainteresowanych oraz wymianę informacji bez ujawniania tożsamości. Dawniej, przed erą internetu, tacy ludzie działali w pojedynkę i generalnie byli odseparowani. Wcześniej jedynie przy bardzo nielicznych okazjach mogli natknąć się na podobnie myślące indywidua, przy czym najczęściej miejscem takiego

spotkania było więzienie. Okazjonalnie w świecie sprzed internetu mógł powstać zorganizowany krąg pedofili, lecz łączność między nimi, a zwłaszcza ich współdziałanie, zdarzały się dość rzadko, a jeżeli już, to jedynie na ściśle określonych obszarach geograficznych. Internet zmienił tę sytuację. Nagle ci ludzie, co zdarzyło się po raz pierwszy, mogli zyskać coś w rodzaju poczucia przynależności społecznej. Już nie byli odizolowani od siebie, lecz mogli wymieniać informacje i zdjęcia, i to zarówno w kraju, jak i na całym świecie. Nawzajem mogli budzić w sobie przeświadczenie, że skoro istnieje tylu innych podzielających ich perwersję, to znaczy że takie upodobanie wcale nie jest zboczeniem. Że ich zachowanie ani nie odbiega od normy, ani nie jest cho​re czy pokręcone. Kröger przerwał na chwilę. Fabel zwrócił uwagę, że pociągła, szczupła twarz specjalisty od przestępstw komputerowych pozostała beznamiętna, że nawet gdy przemawiał, w jego rysach brakowało śladu ożywienia. Szare oczy wydawały się wciąż tak samo matowe i spokojne. Może, myślał Fabel, tak dzieje się wtedy, gdy czyjaś praca związana jest z technologią, gdy przez cały czas ma do czy​nie​nia z ma​szy​na​mi? Może człowiek sta​je się przez to mniej wrażliwy, mniej ludz​ki? – Właśnie taką możliwość stwarza internet: oferuje aurę normalności nawet najbardziej chorym i zboczonym umysłom – kontynuował Kröger. – Najważniejszą sprawą jest jednak to, że ci ludzie nabierają przekonania o swojej całkowitej bezkarności i czują, że są bezpieczni. I wtedy wkraczamy do akcji. W internecie nie istnieje coś takiego jak anonimowość. Herr Fabel próbował zestawić ten świat z tradycyjnie prowadzonymi śledztwami, gdzie możecie wytropić przestępcę poprzez badanie środowiska, przesłuchania świadków, i tak dalej. Niewątpliwie błędem jest myśleć, że internet czymś się różni w tym względzie. To po prostu wir​tu​al​ny świat w miejscu tego realnego. Tam też wciąż zostawiamy ślady, dokądkolwiek się udamy. I nieważne, jak bardzo staramy się udawać kogoś in​ne​go, za​wsze zo​sta​wia​my wskazówki, które po​mogą nas zi​den​ty​fi​ko​wać. – Jakim cudem? – spytał Fabel. – Jeśli ktoś twierdzi, że jest czternastoletnią dziewczynką, a nie czter​dzie​sto​let​nim fa​ce​tem, którym jest na​prawdę, to w jaki sposób można od​kryć prawdę? – Okay, zacznijmy od podstaw. Mnóstwo przeglądarek oferuje tak zwane przeglądanie w trybie prywatnym, gdzie nic nie loguje się w historii internetowej i komputer nie może pobierać ciasteczek ani innych śladów twojego buszowania w sieci. Tak naprawdę prywatny tryb przeglądania nie istnieje. Dostawca internetu przechowuje informacje o każdej stronie, każdym miejscu, do którego ktoś zajrzał. Z kolei administratorzy owych stron przechowują adres IP komputera. Za każdym razem, kiedy łączymy się z internetem, zostawiamy po sobie ślad. Jeśli ktoś jest na tyle beznadziejnym durniem, by używać komputera w pracy lub w domu, do uzyskania jego danych i ad​resu po​trze​bu​je​my je​dy​nie na​ka​zu sądu. – Ale nasz fa​cet nie jest dur​niem – wtrąciła Anna. – Nie... – Kröger sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd nośnik pamięci USB. – To jest klucz sieciowy. Ten konkretny typ klucza pozwala na połączenie się z siecią w każdym punkcie z WiFi. Oczywiście nadal posiadasz adres IP, lecz jeśli zapłacisz gotówką w systemie pre​pa​id za klucz z dostępem do szerokopasmowego internetu, to wówczas twój adres i nazwisko nie znajdą się na żadnej liście. Zakładam, że wasz Zabójca z Sieci, o ile jest sprytny, używa właśnie czegoś takiego. Lecz nawet jeśli, to i tak wciąż można go wytropić. Nie zdoła zamaskować swojej lokalizacji, kiedy jest online. A przynajmniej nie zdoła tego osiągnąć bez wykorzystania dość wyrafinowanego oprogramowania. Możemy ogólnie zidentyfikować fizyczne dane miejsca, z którego nawiązano połączenie. Jeżeli jest to klucz w systemie pre​pa​id, to przecież nasz kandydat musiał gdzieś go

kupić, a to oznacza ponowne wynurzenie się na powierzchnię. Ekspedientka za ladą w kiosku z gazetami lub w punkcie handlującym telefonami komórkowymi, która sprzedaje mu klucz, może być jednym ze świadków, o którym wcześniej wspomniał Herr Fabel. Takie jest moje zdanie. Mój rewir wcale nie różni się od waszego. Zawsze zostają jakieś ślady, coś, czego można się chwycić. Ile wysiłku to będzie wymagało, ile zręczności trzeba, żeby odkryć te ślady, zależy od inteligencji i doświad​cze​nia przestępcy. Tak samo jak w re​alu. – Ale wciąż nie znamy odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób rozszyfrować fałszywą tożsamość – po​wie​dział Wer​ner. – Nie wiem, ilu z was korzysta z portali społecznościowych, lecz ci, którzy się w to bawią, zdają sobie sprawę z pewnego niepokojącego fenomenu. Widzicie ogłoszenia dotyczące rzeczy, które są dla was istotne, co więcej, ukazują się one dokładnie w tym czasie, w którym są dla was istotne... Na przykład ogłoszenia agencji zajmujących się fotografią ślubną wyświetlają się akurat wtedy, kiedy ktoś się zaręczył, reklamy restauracji tuż przed ważną dla kogoś rocznicą, linki do sklepów sportowych, które oferują wam zniżki na konkretne towary... Zupełnie jakby jakieś wirtualne medium czytało wasze myśli. Prawda jest całkiem prosta: wszędzie zostawiacie mnóstwo informacji o sobie. Ponieważ rozumujecie tak, jak rozumuje się w normalnym świecie, myślicie, że te drobiazgi dotyczące was są tak rozproszone, że nie da się ich poskładać. A jednak się da, i to momentalnie. W dodatku nie jesteście nawet świadomi, że informacje o was pozostają; że wasze osobiste dane i zachowanie w sieci zostaje poddane szczegółowej analizie, czasami automatycznie. Nic, co robicie w internecie, nie jest dziełem przypadku. Wydaje się wam, że przeskakujecie z witryny do witryny, ze strony na stronę, spontanicznie, bez namysłu, ale we wszystkim, co robicie, zawsze jest jakaś podświadoma logika, jakaś psychologia. Prawda wygląda tak, że im bardziej jesteście rozluźnieni i im bardziej swobodna jest wasza wędrówka po internecie, tym więcej mówi o waszej psychice, waszej tożsamości. W Wydziale do Walki z Cyberprzestępczością mamy kontakt z wszelkiego rodzaju ekspertami, specjalistami IT, socjologami, psychologami, kryminologami. Wykorzystujemy nawet ekspertów lingwistycznych, którzy badają wasze słownictwo, składnię zdań oraz gramatykę i którzy mogą stworzyć profil waszego poziomu wykształcenia, wieku, i tak dalej. Oprócz ekspertów mamy też do dyspozycji analityczne oprogramowanie, które w ciągu paru sekund może przedstawić analizę konkretnego użytkownika. Tak więc, odpowiadając na pańskie pytanie, Herr Meyer... Owszem, prześwietlenie starannie skonstruowanej tożsamości awatara może być dość skomplikowane, lecz mamy do dyspozycji cały arsenał broni, a skuteczne ukrycie się za wymyśloną maską jest trud​niej​sze, niż pan sądzi. – Dziękuję – powiedział Fabel. – Nadkomisarz Kröger będzie pracował razem z nami nad rozwikłaniem tej sprawy i w razie potrzeby zapewni nam kontakt z innymi specjalistami ze swojego wydziału. Anna dostarczy mu pełną listę możliwie zbieżnych tożsamości z portali społecznościowych. Ich liczbę udało się zawęzić dlatego, że każda z ofiar wydawała się preferować inną witrynę. Mieliśmy kłopoty ze znalezieniem jakichś zbieżnych punktów w ich codziennym życiu w realu, tak samo trudno znaleźć je w ich aktywności online, ale wiemy na pewno, że wszystkie czte​ry ko​bie​ty ko​rzy​stały z por​ta​li społecz​nościo​wych w celu za​wie​ra​nia zna​jo​mości z mężczy​zna​mi. – Nie wspomniałem o jednej rzeczy – powiedział Kröger. – Tym razem mamy wyraźną przewagę, ponieważ posiadamy komputery używane przez te kobiety. I mamy technologię, dzięki której potrafimy odtworzyć każdy ich krok. Może nawet uda się nam odzyskać znaczną część wia​do​mości z ich cha​tro​omu? A to może wska​zać nam bar​dzo określony kie​ru​nek.

– W ja​kim punk​cie je​steśmy? – spy​tał Fa​bel. – Niezbyt daleko. Zakładam, że jeszcze dzień lub dwa, i będziemy mieć mnóstwo potencjalnych wskazówek z tego, co zostało wprowadzone do komputerów. Rzecz jasna to bardzo drobiazgowa ro​bo​ta. – Oczy​wiście – od​parł Fa​bel i uśmiechnął się. Jego zdaniem Kröger był człowiekiem, który składał się z samych liczb; człowiekiem pozbawionym jakiejkolwiek osobowości. To nie była pora na jakąś grę czy osobiste współzawodnictwo. W ciągu dwóch dni mogła zginąć następna kobieta. Być może nawet w tej chwili układała plany spotkania ze swoim mordercą: gawędziła, flirtowała, umawiała się z elek​tro​nicz​nym wid​mem, które dla niej było nor​malną, ludzką istotą. – Jed​nak je​stem pe​wien, iż zda​je pan so​bie sprawę, że czas od​gry​wa tu​taj klu​czową rolę – dodał. – Na​tu​ral​nie, ta spra​wa jest dla nas ab​so​lut​nym prio​ry​te​tem. Kiedy Kröger odzywał się, było nieprawdopodobne, że zająknie się lub pomyli. Żaden sentyment nig​dy nie zmie​niał wy​ra​zu jego twa​rzy ani sza​rych oczu. Ten fa​cet sam jest pra​wie ma​szyną, pomyślał Fa​bel. Już wcześniej zdarzyło mu się pracować z Krögerem – nad sprawą morderstwa dziecka, w które zamieszany był krąg pedofili działający w internecie. Kröger wyrwał się wtedy z uwagą, że jego zdaniem nieuctwo Fabla w dziedzinie technologii naraża na szwank jego skuteczność jako śledczego. Jednak najbardziej zirytowała Fabla obojętność, z jaką Kröger przyjmował ludzkie cierpienie, nieuchronnie związane z tamtą sprawą. Wydawał się tak samo niezainteresowany śmiercią dziecka i przerażoną rodziną, jak Fabla nie obchodziły kilobity i gigabity. W rezultacie między obydwoma na​ro​dziła się wza​jem​na niechęć, która prze​trwała do tej pory. A przecież Fabel potrzebował jego pomocy. Trudno było zaprzeczyć, że jeśli istniała szansa schwytania Zabójcy z Sieci, ekspertyza nadkomisarza Krögera była najważniejszym narzędziem, którym mo​gli się posłużyć. Jak określił to sam Kröger, była to „jego działka”. – Niedobrze się składa, że mój zespół jest w tym momencie strasznie zajęty – mówił dalej Kröger. – Spoczywa na nas odpowiedzialność za wykrycie źródła pochodzenia wirusa „Klaubatermann”, który zakłóca komunikację elektroniczną wewnątrz rządu kraju związkowego. Ale jak po​wie​działem, tam​ta spra​wa będzie na​szym prio​ry​te​tem. – Do​ce​niam pańskie sta​ra​nia... Resztę odprawy Fabel spędził na omawianiu mechanizmów typowych dla każdego większego śledztwa. Każdy zespół złożony z dwóch detektywów musiał zdać raport ze swojej cząstki śledztwa, po​tem następowała ogólna dys​ku​sja, a na ko​niec Fa​bel wy​zna​czał ko​lej​ne za​da​nia. – Ten gość, mam na myśli Krögera, przyprawia mnie o dreszcze... – mruknął Werner, podchodząc do Fabla, gdy inni już sobie poszli. – Jestem pewien, że widziałem go w tym filmie scien​ce-fic​tion... No wiesz, w Ma​trik​sie. – W swojej dziedzinie jest świetnym fachowcem – odparł Fabel. – Jednym z najlepszych w Europie, jak mi mówiono. I tylko to się liczy. Bóg jeden wie, jak bardzo jest nam potrzebny w tym wy​pad​ku. – Może to wcale nie był Ma​trix, ten film, w którym go widziałem... – zastanawiał się Werner. – Jak byłem dzieckiem, oglądałem mnóstwo westernów. No wiesz, kiedy kawaleria znajduje się na terenie wrogich Indian i musi polegać na tropicielu z tego samego plemienia, a jest on jedyną osobą, która może pomóc. Cie​ka​we, cze​mu mam wrażenie, że Kröger tak samo po​tra​fiłby oskal​po​wać kogoś,

jak tam​ci źli czer​wo​noskórzy? – On po prostu jest dziwakiem, Wernerze, to wszystko. O ile sobie przypominam, nigdy nie wi​działem, żeby nosił pióra we włosach. – Może i masz rację... – Werner przesunął swoją wielką łapą po przystrzyżonej na jeża czuprynie. – Ale muszę przyznać, że trochę mnie oświecił z tą całą elektroniką, Janie. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, o co chodzi z tymi portalami społecznościowymi. Czemu ludzie muszą wykorzystywać komputery, żeby połączyć się z innymi i ładować w internet swoje osobiste sprawy? Nawet jeśli usiądziesz obok takiego gostka w S-Bahnie, nie możesz zamienić z nim słowa, bo on od razu za​ta​pia się w swo​im od​twa​rza​czu MP3. – Na tym właśnie polega społeczeństwo technologiczne – wyjaśnił Fabel. – Sama technologia i zero społecz​ności. Większość oficerów pracujących w komisariacie szła na lunch do olbrzymiej kantyny, która mieściła się w tym samym budynku. Również Fabel wielokrotnie tam chodził, lecz często wolał poświęcić te trzy kwadranse w środku dnia, żeby wyrwać się z Wydziału Zabójstw. To był jego czas na myślenie, jak lubił mawiać. Właśnie szykował się do wyjścia, kiedy wibracja w telefonie za​alar​mo​wała go, że właśnie otrzy​mał wia​do​mość tek​stową. „Szczęśliwie dotarłam do Wiesbaden. Pogoda do dupy. W hotelu żywej duszy. Zadzwonię wie​czo​rem. Sx”. Westchnął. Nigdy nie mógł zrozumieć, czemu Susanne wysyła mu SMS-y: wiedziała przecież, że on jej nie odpisze. Za dużo czasu zabierało mu przebieranie palcami po klawiszach telefonu, oprócz tego zawsze wszystko szło źle i w ostatniej chwili przypadkiem usuwał odpowiedź składającą się z pełnych dwóch zdań, których ułożenie zajmowało mu całe piętnaście minut. Dlaczego zwykli ludzie już nie potrafią ze sobą normalnie roz​ma​wiać? Ta myśl uderzyła go, przypomniał sobie, że przed chwilą Werner mówił właśnie o tym samym. W taki oto sposób Fabel dołączył do grona Sta​rych Pier​dzie​li. Jednym z miejsc, w których Fabel lubił jadać lunch, była mała kafejka nad brzegiem któregoś z kanałów, jakich dziesiątki przecinały miasto. Ten wyjątkowy lokal mieścił się przy kanale Alterstreek, obok Winterhuder Faehrhaus, gdzie turyści i miejscowi wsiadali do czerwonych i białych wodnych busów, które kursowały w poprzek Elstery. Usadowiona poniżej miasta, które otaczało ją ciasno i spychało pod most, kafejka dawała Fablowi osobliwe poczucie bezpieczeństwa. Jej położenie sprawiało, że łatwo było tu dotrzeć z wydziału, a jeśli pogoda była choć odrobinę przyzwoita, Fabel mógł usiąść przy stoliku, przy balustradzie biegnącej wzdłuż Alterstreek, i obserwować łabędzie, które patrolowały kanał. Zresztą samo przebywanie obok wody działało na niego uspokajająco. To wydawało się dziwne, ponieważ jako chłopiec dorastający w Norddeich, Fabel zawsze trochę bał się wody, zwłaszcza morza. Przypisywał to obawom przed powodzią, które odczuwali instynktownie wszyscy mieszkańcy Fryzji Wschodniej oraz ich sąsiedzi, Duńczycy. Dom, w którym Fabel spędził wiek chłopięcy, znajdował się tuż za wałem, w dzieciństwie zdarzały się noce – niezbyt często, ale jednak – kiedy leżał całkiem przytomny, rozmyślając nad ogromną masą ciem​nej wody, po​wstrzy​my​waną je​dy​nie przez na​syp z zie​mi, uczy​nio​ny ręką człowie​ka. Kelner przyszedł, żeby wytrzeć blat stołu i przyjąć zamówienie. Witał go uśmiechem i zawsze pytał, co do​bre​go słychać. Tak wyglądał ry​tuał roz​po​zna​nia: Fa​bel za​li​czał się do zna​nych tu​taj gości, ale był pewien, że nikt z obsługi nie ma bladego pojęcia, w jaki sposób zarabia na życie, a ta świadomość jeszcze powiększała jego poczucie komfortu. Jednak często zastanawiał się, jak ludzie

go oceniają, nie wiedząc, że uprawia zawód związany z przemocą i śmiercią. Może według nich wygląda na wykładowcę akademickiego, co mu całkiem odpowiadało, czy raczej biorą go za ja​kie​goś biz​nes​me​na? Ta dru​ga myśl przygnębiła go. Fabel poświęcał mnóstwo czasu na rozmyślanie, jak ludzie go postrzegają i jak postrzegają siebie nawzajem. Głównie dlatego, że kwestie te miały znaczenie w trakcie śledztwa, podczas przesłuchiwania rodziny i przyjaciół morderców. Oczywiście nie w wypadku większości zabójstw, gdy morderstwo zostało popełnione przez kogoś, kto był znany policji i swoim ofiarom jako osoba łatwo wpadająca we wściekłość i potencjalnie niebezpieczna. Większość morderstw, z którymi Fabel miał do czynienia, wydarzyło się w pewnym konkretnym śro​do​wi​sku i było spowodowanych przez alkohol bądź narkotyki; ale zdarzały się wypadki – zwłaszcza te związane z morderstwami na tle seksualnym – kiedy wszyscy otwierali usta ze zdumienia, dowiadując się, że mordercą okazał się ktoś, kogo doskonale znali. Ten typ Fabel określał jako zabójcę „nigdy-bym-nie-przypuszczał”. Napuchnięte ciało, przyniesione przez wodę na Fischmarkt, z odciętą głową i kończynami, mogło oka​zać się ofiarą właśnie ta​kie​go zabójcy. Przez lata Fabel zdążył przywyknąć, że ludzie reagują szokiem i niedowierzaniem; że w tak wielu tego typu wypadkach ci, którzy dobrze znali mordercę, muszą zmienić swój pogląd na wszyst​ko do​okoła; muszą na​uczyć się spoglądać na oto​cze​nie dużo mniej uf​nie. Wszyscy mamy twarz, którą pokazujemy światu; wszyscy mamy twarz, którą pozwalamy oglądać tylko nam samym. Tak uważał Uwe Hoffman, pierwszy szef Fabla w Wydziale Zabójstw, i to właśnie od niego usłyszał te słowa. Może ostatecznie, myślał Fabel, ta sprawa Zabójcy z Sieci wcale nie różni się tak bar​dzo od in​nych? Może nie​co tyl​ko skom​pli​ko​wał kwe​stie, które ist​niały od za​wsze. Zamówił sałatkę i wodę mineralną, a potem zajął się obserwowaniem łabędzi. Nie myślał o ni​czym kon​kret​nym, kie​dy jego te​le​fon znów zabrzęczał. Prze​czy​tał tekst na wyświe​tla​czu. To właści​wie nie miało sen​su. W ogóle nie miało sen​su.

ROZ​DZIAŁ 9 Dom znajdował się na granicy Schanzenviertel i St. Pauli. Stał odwrócony plecami do linii kolejowej i – ze względu na pewien szczególny moment w jego zamierzchłej historii – zwracał ku światu oblicze pełne godności. Tym niemniej, obecnie to oblicze stale pokrywała rozległa plątanina graffiti, sięgająca wysokości dwóch metrów – zaś okna na parterze, w połowie okolone malunkami, do​dat​ko​wo przy​ciem​niała war​stwa bru​du i sa​dzy. Młodym mężczyzną, który z wahaniem przystanął na samym rogu, po drugiej stronie jezdni, żeby ostrożnie rozejrzeć się w obie strony ulicy, był Niels Freese. Sprawdził, czy w pobliżu nie kręci się żaden gliniarz, wszystko jedno, czy w mundurze, czy po cywilnemu; dopiero wtedy przeszedł przez jezdnię i zastukał w niskie drzwi niepozornego domu. Brudna szyba w oknie na parterze na chwilę pociemniała jeszcze bardziej, gdy ktoś z wewnątrz najwyraźniej postanowił przyjrzeć się nadchodzącej postaci. Freese wiedział, że tamci z pewnością go poznają, ponieważ utykał na jedną nogę. Drzwi otworzyły się zaraz po tym, jak zapukał w okno, i Freese wślizgnął się do ciemnej pieczary wnętrza domostwa. Natychmiast rozpoznał człowieka, który go wpuścił: wysokiego mężczyznę o wyglądzie gangstera, który był nieco starszy niż on, czyli dobiegał trzydziestki, i którego fizjonomia bez wątpienia zwróciłaby uwagę policji. Mimo to Niels nie miał pojęcia, jak tamten się nazywa. Potem zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie spotkał tego człowieka, ani nawet go nie widział. W głowie błysnęła mu myśl, że może ten drugi przy drzwiach to także Niels, tyle że w przebraniu, ale zaraz odpędził ją od siebie, starając się zastosować – tak jak radzili mu lekarze w Hamburg Eilbek – rozum i logikę, aby rozproszyć bezsensowne i nielogiczne przywidzenia. Nie, mężczyzna przy drzwiach był całkiem rzeczywisty i nie miał nic wspólnego z jakąś wersją Nielsa. I ten dom także był rzeczywisty, nie był jakąś kalkomanią Hamburga, stworzoną wyłącznie po to, żeby go oma​mić. Zresztą i tak nie mógłby wiedzieć, jak się ten człowiek nazywa: naczelna zasada konspiracji wskazywała, że nie wolno znać żadnych nazwisk poza tymi, którzy należą do twojej komórki. Dzięki temu faszyści z Polizei Hamburg albo z BfV żadnymi torturami nie mogą wydobyć z ciebie informacji, jeżeli ich nie posiadasz. Niels bez słowa skinął głową, przechodząc obok tamtego mężczyzny. Nie ufał mu, ponieważ nie ufał prawie nikomu, kto był od niego starszy; ostatecznie to właśnie ci starsi uczynili ze światem to, co uczynili. W ogóle ufność w każdym przypadku była dla Nielsa pojęciem zupełnie obcym. Do pewnego stopnia mógł kontrolować swoje przywidzenia, lecz wciąż nie po​tra​fił zdo​być się na to, by za​ufać świa​tu, który po​strze​gał wokół sie​bie. W środku panował półmrok. Podczas gdy ściany budynku były mocno zniszczone, jego wnętrze zdecydowanie zasługiwało na miano zrujnowanego. Ze ścian odpadały wielkie strupy tynku, a deski na podłodze po​kry​wała gru​ba war​stwa za​pra​wy, nie​czy​stości i ogólne​go bru​du. Na końcu korytarza, tuż przy schodach, czekała na Nielsa dziewczyna w wieku około dwudziestu lat, o mi​zer​nych blond włosach i nie​czy​stej ce​rze. – On już na ciebie czeka – odezwała się, wskazując pokrytym przez trądzik podbródkiem na klatkę schodową. – Drugie drzwi po prawej stronie. Od razu wchodź do środka. Czy ktoś cię śle​dził? – Nikt mnie nie śle​dził.

– Je​steś pe​wien? – Naj​zu​pełniej. Faktem było, że Niels nie tylko przestrzegał protokołu ustalonego przez służbę bezpieczeństwa Strażników Gai, lecz dodatkowo wypracował w sobie pewne nawyki, które dziesięciokrotnie przekraczały wszystko to, czego wymagali Strażnicy. Nigdy nikomu nie tłumaczył, dlaczego tak robi, po​nie​waż jego po​trze​ba, by bro​nić się przed oszu​sta​mi, wy​da​wała się in​nym dzi​wacz​na. Dziewczyna skinęła głową i Niels ruszył po schodach w górę. Jednak mimo polecenia, że ma od razu wcho​dzić, wcześniej za​pu​kał do drzwi. To niegdyś musiała być sypialnia. Wielka, wspaniała sypialnia. Teraz okna były od wewnątrz zabite, co sprawiało, że pokój wyglądał jak ogromna, zapieczętowana skrzynia. Jednak tutaj było i tak widniej niż w jakimkolwiek innym pomieszczeniu w tym opuszczonym domu: od sztucznego światła, które padało z lampek biurkowych, ustawionych dookoła całego pokoju. Nie walały się tu także żadne rupiecie i pozostałości dawnych przedmiotów, jak w pozostałej części budynku. Deski podłogowe zostały zamiecione do czysta, a kable przyklejono do nich taśmami. Przy ścianie na prawo od Nielsa znajdowały się trzy terminale komputerowe, każdy zaopatrzony w olbrzymi monitor. Do jego uszu dobiegał wyraźny, jednostajny szum pięciu ogromnych twardych dysków. Sam ten widok sprawił, że Nielsowi zebrało się na wymioty. Technologia uosabiała wszystko, z czym walczyli Strażnicy Gai, była zupełnym zaprzeczeniem organizacji promującej ekologiczny prymitywizm. Niels wiedział jednak o tym, bo powiadomił go sam komendant, że taka technologia, którą tu zgromadzono wszystko jedno jak była im wstrętna, stanowiła też istotny czynnik, który po​ma​gał pro​wa​dzić wojnę prze​ciw siłom sprzy​jającym za​nie​czysz​cza​niu śro​do​wi​ska i glo​ba​li​za​cji. Wyjaśnienie to nie na wiele się zdało Nielsowi, któremu tak samo trudno jak przedtem było pogodzić się z rzeczywistością. Najbardziej ironiczne było to, że pokój ten z powodzeniem mógłby być biurem dowolnego prowadzonego w Hamburgu biznesu, gdyby nie te parszywe ściany i zabite de​ska​mi okna. Ale nie był. Gdy tylko Niels wszedł do pokoju, ujrzał naprzeciwko siebie olbrzymie biurko, przy którym siedział sam komendant – przysadzisty, dobiegający czterdziestki mężczyzna o gęstych, kręconych i czarnych włosach. Po lewej stronie komendanta, co mocno skonsternowało Nielsa, stała para nieznajomych ludzi, ubranych w szare garnitury, typowe dla przedstawicieli biznesu. Obydwoje, mężczyzna i kobieta, wyglądali tak, jakby przed chwilą wyszli z banku lub towarzystwa ubezpieczeniowego, a co szczególnie rzuciło się w oczy Nielsowi, to, że ich twarze wydawały się kom​plet​nie po​zba​wio​ne wy​ra​zu. – Usiądź, Fre​ese – po​wie​dział ko​men​dant. – Kim oni są? – Niels kiwnął głową w kie​run​ku nie​zna​jo​mych. – Na​szy​mi przy​ja​ciółmi. – Czy są człon​ka​mi Strażników Gai? – W tej wojnie bierze udział wiele armii, Niels. Obecni tu przyjaciele są naszymi sprzymierzeńcami. Walczą dla Gai tak samo jak my, po tej samej stronie, lecz na innym bitewnym polu. Nie ma po​trze​by, żebyś wie​dział coś więcej. Niels wbił wzrok w tych dwoje. Odwzajemnili mu się takim samym spojrzeniem, lecz pozbawionym agresji. Nadal bez żadnego wyrazu. Dlaczego ubrani byli w taki sposób? Nielsowi nie spodobały się ich stroje, tak samo jak nie spodobały mu się komputery w zrujnowanym squacie. Po pierwsze, skąd się to ubranie wzięło? Skąd mieli pieniądze, żeby za nie zapłacić? A potem przyszło

mu do głowy, że może komendant zwyczajnie kazał to ubranie ukraść. Ta myśl nieco poprawiła mu hu​mor. – Globaliści pracują na swoje własne zatracenie – mówił dalej komendant. – Na​sze zatracenie. Nawet ich naukowcy wspominają o Maltuzjańskim Kataklizmie, o Wielkim Wymieraniu... Nie są więc ślepi i widzą katastrofę, do której przyczyniają się każdego dnia, ścigając mit postępu. Nie mogą po​tem twier​dzić, że nie byli świa​do​mi, ja​kie kon​se​kwen​cje przy​nie​sie ich działalność. – Maltuzjański Kataklizm wcale nie byłby najgorszą rzeczą, komendancie – oświadczył ochoczo Niels. – Ludz​kość to za​ra​za, która musi pod​le​gać kon​tro​li Gai, jeśli w ogóle ma prze​trwać. – Hmm... – mruknął komendant. – Na razie musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby toczyć tę wojnę dalej. Nasza walka jest największą bitwą w całej historii ludzkości. Podczas gdy my siedzimy tutaj, Freese, nasz świat, nasz ekosystem są brutalnie gwałcone. W czasie, który nam zajęła ta rozmowa, z wnętrza Ziemi wypompowano cztery miliony baryłek ropy. A cały ten węgiel wkrótce szyb​ko zo​sta​nie wpom​po​wa​ny z po​wro​tem do at​mos​fe​ry. Komendant urwał na chwilę, żeby Niels mógł przyswoić sobie te informacje. Wiedział, że musi dać Nielsowi czas na ich zrozumienie. Kiedy młody człowiek wszedł do pokoju, komendant po raz kolejny zwrócił uwagę na jego niesprawną nogę. Wiedział, że neurologiczne uszkodzenia powodujące utykanie, były efektem działania tego samego czynnika, który doprowadził do powstania je​dy​nej w swo​im ro​dza​ju kon​struk​cji in​te​lek​tu​al​nej – nie​do​tle​nie​nia przy po​ro​dzie. – To jest wojna – oświadczył komendant. – Prawdziwa wojna. Wojna potrzebuje dobrych żołnierzy. Ja potrzebuję dobrych żołnierzy. Ty zaś, Freese, jesteś jednym z moich najlepszych i najbardziej oddanych. Właśnie dlatego chcę powierzyć ci najważniejszą misję, jaką kiedykolwiek mu​sie​liśmy wypełnić. Niels poczuł, że przepełnia go duma. Jedynym pragnieniem, jakie kiedykolwiek miał, było zostać do​brym żołnie​rzem w służbie Gai. – Zro​bię wszyst​ko, co będzie trze​ba, aby chro​nić Gaję – oznaj​mił z dumą w głosie. – Musisz zrozumieć, Freese, że proszę cię o to, byś przeniósł tę wojnę na całkiem inny poziom. Już nie wystarczy podpalanie samochodów w Schanzenviertel. Tym razem w puli jest znacznie więcej. Komendant dał znak mężczyźnie w szarym garniturze, a ten natychmiast przesunął po stole w kierunku Nielsa białą kopertę. Niels otworzył ją; w środku znajdowały się dwie fotografie. Jedna przedstawiała mężczyznę nieco ponad czterdziestoletniego, druga zaś samochód – olbrzymiego mer​ce​de​sa ka​brio​let. Była tam także kart​ka pa​pie​ru, na której za​pi​sa​no go​dzinę i ad​res. – Kto to jest? – za​py​tał Niels. – Jedyne, co musisz wiedzieć, to, że ten człowiek jest wrogiem Gai. Prawdziwym wrogiem. Musimy położyć kres jego działaniom. Razem z Haraldem macie na koncie sporą ilość udanych podpaleń samochodów. Chcę, żebyście znów połączyli siły i spalili ten samochód... – komendant popukał w zdjęcie – ...gdy będzie stał zaparkowany przed kawiarnią pod podanym adresem. Czy ro​zu​miesz, co mówię? – Rozumiem, co mam zrobić, ale nie rozumiem, w jaki sposób spalenie jego samochodu po​wstrzy​ma go od ro​bie​nia tego, czym się dotąd zaj​mo​wał. Komendant odwrócił się do milczącej, ubranej biznesowo pary. Kobieta bez słowa sięgnęła do torebki, wyjęła stamtąd czystą, plastikową torbę i podała komendantowi, który następnie przesunął ją po sto​le w stronę Nie​lsa.

– Kiedy samochód stanie w płomieniach, ten człowiek będzie w kawiarni. Spotyka się tam z pewną kobietą. Poczekasz, aż obydwoje wejdą do środka, a następnie podpalisz auto. Tylko zrób to wi​do​wi​sko​wo. Chcę, żebyś wy​wa​bił go na zewnątrz. A po​tem chcę, żebyś wy​ko​rzy​stał to. Komendant skinięciem głowy wskazał plastikową torbę wraz z zawartością, której Niels do tej pory nie wziął do ręki. – Czy po​tra​fisz tego użyć? – spy​tał. – To będzie pierw​sza mi​sja tego ro​dza​ju. – Czy ten człowiek jest wro​giem Gai? – za​py​tał Niels, nie od​ry​wając spoj​rze​nia od tor​by. – Więcej niż wrogiem. Stanowi zagrożenie dla powodzenia całego naszego ruchu. Robi takie rzeczy... No cóż, jak powiedziałem, jego działalność może być katastrofalna dla wszystkiego, o co wal​czy​my. Niels podniósł plastikową torbę, otworzył ją i wyjął automatyczny pistolet wraz z magazynkiem pełnym amunicji, a następnie wsunął je do naszywanej kieszeni swojej wojskowej kurtki. Robiąc to, był pewien, że wcześniej już dziesiątki razy widział broń i trzymał ją w dłoni. Wiedział też na pew​no, że nig​dy dotąd nie miał w ręku pi​sto​letu. – Możecie na mnie li​czyć – po​wie​dział.

ROZ​DZIAŁ 10 Horst van Heiden był mężczyzną średniego wzrostu, o krępej sylwetce i wiecznie zachmurzonej twarzy, którą otaczały siwo-białe włosy, gładko przechodzące w brodę. Kiedy Fabel wszedł do biura van Heidena, na jego widok uderzyło go to samo co zwykle: że dyrektor Wydziału Kryminalnego swój kosztowny garnitur zawsze nosi w taki sposób, jakby miał na sobie mundur. To zresztą się zgadzało, ponieważ van Heiden większość swojej kariery spędził w służbach mundurowych – włączając w to okres, kiedy został przydzielony do policji portowej – i nawet po dziesięciu latach na obecnym stanowisku wciąż nie upodobnił się wyglądem do kogoś, kto jest sze​fem ze​społu de​tek​tywów. Kiedy Fabel pojawił się w drzwiach, van Heiden spojrzał na zegarek. Z pewnością jednak wcale nie chciał w ten sposób czegoś sugerować. Dyrektor po prostu miał zwyczaj sprawdzać czas na początku i na końcu każdego spotkania, albo podczas przerwy pomiędzy spotkaniami. Dla van Heidena czas był czymś niezwykle istotnym. Fabel pracował z nim od siedmiu lat i ich wzajemne układy stały się na tyle swobodne i bliskie, na ile mogły być w wypadku człowieka takiego jak van Heiden. Fabel nie wątpił, że van Heiden darzy go szacunkiem, a być może nawet sympatią, lecz dyrektor Wydziału Kryminalnego nie należał do ludzi, których łatwo było rozszyfrować. Raczej do ta​kich, którzy utrzy​mują dy​stans. Do za​mkniętych w so​bie. W gabinecie byli jeszcze dwaj inni mężczyźni – siedzieli twarzami zwróconymi w stronę van Heidena. Kiedy Fabel wszedł do środka, obaj odwrócili się na swoich krzesłach, wówczas od razu rozpoznał jednego z nich – człowieka średniego wzrostu w wieku pięćdziesięciu paru lat, o przerzedzających się, siwawych włosach, które uporczywie zaczesywał do tyłu, oraz ze starannie przystrzyżoną bródką. Podobnie jak za pierwszym razem, kiedy się spotkali, Fabel odniósł wrażenie, że ma do czynienia z odnoszącym sukcesy reżyserem filmowym, wziętym malarzem albo znanym pi​sa​rzem. Był za​sko​czo​ny, że wszy​scy spo​tka​li się tu o tej sa​mej po​rze. – Ach, Janie... Dzięki, że przyszedłeś odrobinę wcześniej – powiedział van Heiden, wskazując krzesło pomiędzy siedzącymi mężczy​zna​mi. – Zda​je się, że już znasz pana Mülle​ra-Vo​ig​ta, praw​da? – Owszem. – Fabel wymienił z Müllerem-Voigtem uścisk dłoni. – Jak pan się miewa, senatorze? Dziś rano słuchałem w ra​dio au​dy​cji, w której brał pan udział. – Tak? – Müller-Voigt wyglądał tak, jakby wspomnienie o tamtym wydarzeniu nieco go zi​ry​to​wało. – Nie mam pojęcia, cze​mu za​pro​si​li mnie do stu​dia ra​zem z tym idiotą... Fabel zareagował niewyraźnym mruknięciem, co miało oznaczać, że całkowicie się z nim zgadza, choć prawdę mówiąc, był wówczas zbyt śpiący, żeby w ogóle zwrócić uwagę, kim jest „ten idio​ta”, lub za​pa​miętać co​kol​wiek poza ogólny​mi za​ry​sa​mi te​ma​tu, którego do​ty​czyła dys​ku​sja. – Czy mogę ci przedstawić Herr Fabiana Menke z BfV? – Van Heiden wskazał drugiego mężczyznę. Na pierwszy rzut oka Menke dobijał do czterdziestki; miał przerzedzające się, jasne włosy i niebieskie oczy, ukryte za okularami bez oprawek. Jego garnitur wydawał się o ładnych kilka setek euro tańszy od niedbale eleganckiego, markowego stroju Müllera-Voigta. BfV było skrótem od Bundesamt für Verfassungschutz – Federalnego Biura Ochrony, które w Niemczech pełniło rolę głównej służby wewnętrznego bezpieczeństwa. Swoim nadzorem BfV obejmowała wszystko, co potencjalnie mogło zagrozić niemieckiej demokracji: skinheadów i neonazistów, lewackie grupy

ekstremistów, islamski terroryzm, destrukcyjne wyznania czy grupy antydemokratyczne, a także zagraniczne szpiegostwo. Dyskusyjne wydawało się, że BfV posiadała specjalną jednostkę, zajmującą się monitorowaniem na terenie Niemiec działalności scjentologów. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Rządu Hamburga posiadało nawet Wydział do Walki ze Scjentologią, i Fabel wiedział – choć nigdy wcześniej go nie spotkał, to wiele o nim słyszał – że Menke jest głównym łączni​kiem między BfV a agen​cja​mi rządo​wy​mi Ham​bur​ga. Van He​iden odwrócił się do Men​ke​go. – To jest główny nadkomisarz Fabel, który kieruje naszą specjalną Komisją do Spraw Mor​derstw. Fa​bel i Men​ke wy​mie​ni​li uścisk dłoni, i Fa​bel usiadł. – Słyszałem o pana jednostce, Fabel – powiedział Menke. – Wierzę, że niebawem zacznie pan brać udział w pracach innych komisji śledczych w Republice Federalnej, które zajmują się złożony​mi przy​pad​ka​mi. – Jeśli tylko będzie taka możliwość – odparł Fabel. – Jednak przez to, że obecnie jesteśmy tak za​wa​le​ni ro​botą, oba​wiam się, że przyjęcie żad​nych do​dat​ko​wych obo​wiązków nie będzie możliwe. – Zapewne ma pan na myśli sprawę tego Zabójcy z Sieci? – wtrącił Müller-Voigt. – Zdaje się, że dzi​siaj rano zna​le​zio​no ko​lej​ne ciało. – Owszem, senatorze, znaleźliśmy ciało. Ale jak dotąd nie udało się ustalić, czy to morderstwo jest, czy też nie jest powiązane z po​przed​ni​mi przy​pad​ka​mi. – Sądzi pan, że tu może nie być związku? – do​py​ty​wał Müller-Vo​igt. Fabel milczał przez chwilę. Walczył z pokusą, aby odpowiedzieć wścibskiemu politykowi, że taka in​for​ma​cja jest wewnętrzną sprawą po​li​cji, i że to nie jego za​faj​da​ny in​te​res. – Na razie prowadzimy dochodzenie – odparł beznamiętnie, a potem odwrócił się do swojego sze​fa. – Czy pan mnie wzy​wał w ja​kiejś kon​kret​nej spra​wie, dy​rek​to​rze? – Hmm... Tak. Tak, właśnie... – Van Heiden najwidoczniej wyczuł napięcie między Fablem a Mülle​rem-Vo​ig​tem. Wyciągnął rękę po​nad bla​tem swo​je​go ogrom​ne​go biur​ka i wręczył Fa​blo​wi akta. – Niedługo w naszym mieście rozpocznie się międzynarodowy szczyt poświęcony ochronie środowiska, GlobalConcern Hamburg. Herr Müller-Voigt, jako senator do spraw środowiska, przewodniczy komitetowi organizacyjnemu. Ale pan już o tym wie, skoro jak pan mówił, słuchał pan dziś rano ra​dio​wej de​ba​ty. – Słyszałem tylko część... – Fabel zaczął serio żałować, że w ogóle o tym wspomniał. Na szczęście, wiedział co nieco na temat rozpoczynającego się niedługo szczytu GlobalConcern Ham​burg. – To będzie zupełnie wyjątkowa konferencja – wtrącił Menke z BfV. – Tym razem w centrum uwagi znajdzie się nie tylko problem ochrony planety, ale także czysto komercyjna oferta firm, które wytwarzają przyjazne środowisku technologie. Na rynku funkcjonuje mnóstwo potężnych korporacji, które są zaangażowane w działalność związaną z ochroną środowiska. Różnica polega na tym, że motywem działania owych graczy nie jest rewolucyjny zapał, lecz ta sama co zwykle chęć: chęć zy​sku. Oczy​wiście nie ma w tym nic złego, sko​ro przy​czy​niają się też do ochro​ny na​szej pla​ne​ty. – Rozumiem – odparł Fabel, rzucając van Heidenowi pełne zakłopotania spojrzenie, w którym kryło się py​ta​nie „co ja tu​taj robię”? – Jestem pewien, iż został pan poinformowany, że stało się już niemal tradycją niezadowolonych

mieszkańców naszego Wolnego i Hanzeatyckiego Miasta Hamburga, aby wyrażać swoje opinie po​przez pod​pa​la​nie sa​mo​chodów in​nych oby​wa​te​li? – kon​ty​nu​ował Men​ke. – Och, to jak pierwsza jaskółka albo pąki kwiatów na drzewach... Kiedy w powietrzu unosi się smród podgrzanego do wrzenia lakieru samochodowego, człowiek wie, że do Hamburga zawitało lato. Nikt nie zro​zu​miał dow​ci​pu, więc Fa​bel po​sta​no​wił kon​ty​nu​ować: – Tyl​ko co to ma wspólne​go z Wy​działem Zabójstw? – W zeszłym roku w Niemczech popełniono trzydzieści cztery tysiące przestępstw, które miały tło polityczne – odpowiedział Menke. – Znaczną część tych przestępstw stanowiły podpalenia sa​mo​chodów oraz nie​ru​cho​mości w Ber​li​nie i Ham​bur​gu. – Jan, mogę przytoczyć dokładne dane – odezwał się van Heiden. – W ubiegłym roku w Hamburgu spłonęło dwieście aut. Dziesięć w ciągu jednej nocy w Flottbek, dwanaście w okresie nieco ponad jednego tygodnia w Harvestehude. No i oczywiście był też ten atak na posterunek policji w Schanzenviertel. Niewiarygodne... Jeden wóz patrolowy spalił się do cna, a cały posterunek padł ofiarą ataku grupy zamaskowanych chuliganów... – Van Heiden z autentycznym nie​do​wie​rza​niem pokręcił głową. Fabel wiedział, że nieważne, jak gorliwie będzie się starał mu to wytłumaczyć, van Heiden i tak nie zrozumie, jak to możliwe, że w najlepiej rozwijającym się mieście Niemiec, w jego ukochanym Ham​bur​gu, może kryć się tyle nie​na​wiści i gnie​wu. – Wszystkie te czyny zostały przypisane skrajnie lewackim organizacjom lub grupom anarchistycznym – mówił dalej Menke. – Jednak od pewnego czasu obserwujemy nowy niepokojący trend. Ogromną część politycznie motywowanych przestępstw, w sprawie których prowadzimy w BfV dochodzenie, popełnili skinheadzi lub neonaziści. Prawdę mówiąc, radykalnie prawicowe ugrupowania mają na koncie dwa razy więcej przestępstw niż skrajnie lewicowe. Jednak w tym obszarze następuje pewnego rodzaju przesunięcie. Obserwujemy coraz więcej i więcej zbrodni, które są popełniane tylko i wyłącznie z powodu zawiści. Coraz więcej dowodów świadczy o tym, że w grę za​an​gażowały się eks​tre​mal​ne ugru​po​wa​nia obrońców śro​do​wi​ska. – Według mnie stwierdzenie, że te grupy są związane wyłącznie ze środowiskami nawiedzonych ekologów jest niesłuszne – wtrącił Müller-Voigt. – Tych ludzi równie łatwo można by określić mia​nem anar​chistów albo le​wi​cowców. – No cóż, nie po raz pierwszy zdarza się, że krzyżują się dwie filozofie. – Fabel starał się utrzy​mać swo​bod​ny i obojętny ton, jak​by wygłaszał ja​kieś ogólne spo​strzeżenie. Prawda wyglądała tak, iż każdy w tym pokoju wiedział, że Müller-Voigt, rówieśnik Joschki Fishera i Daniela Cohn-Bendita, w latach osiemdziesiątych był zaangażowany w radykalnie lewicową politykę. I można było tylko pytać, jak daleko jego zaangażowanie sięgało, czy wiązało się z gru​pa​mi eks​tre​mistów. – Chodzi o to – Menke nadal zwracał się do Fabla – że nasz wywiad sugeruje, iż istnieją pewne osoby, podżegające innych do wykorzystania w bezpośredniej akcji jeszcze bardziej radykalnych środków. – Krótko mówiąc, Janie, to, że ktoś zostanie zabity, jest tylko kwestią czasu – wtrącił van Heiden. – Uważamy, że eskalacja może nastąpić podczas szczytu klimatycznego w Hamburgu. Może dojść do aktów przemocy i niszczenia mienia. Mamy też powody przypuszczać, że celem ataków mogą stać się niektórzy de​le​ga​ci.

– Ale to wydaje się całkiem bez sensu – odparł Fabel. – Ci ludzie starają się przecież pomóc chro​nić śro​do​wi​sko, praw​da? – Tak jak mówiłem, ten szczyt będzie dotyczył przede wszystkim biz​ne​su, jakim stała się ochrona środowiska. Robieniu „zielonej” kasy, dokładnie rzecz ujmując. Pewni ludzie uważają, że wszyst​ko, za czym optu​je lob​by obrońców śro​do​wi​ska przeżarte jest ko​rupcją. – Za to inni uważają, że to naturalna kolej ewolucji – przerwał Müller-Voigt. – Wiara lub system wartości, które wcześniej były zarezerwowane dla mniejszości, powoli stają się prawdą akceptowaną przez większość społeczeństwa. Jednak muszę nadmienić, że z doświadczenia wiem, iż w każdym systemie politycznym zawsze znajdą się tacy, którzy do tego stopnia uwielbiają być prozelitami, że nie podoba im się, kiedy ich przekonania w końcu stają się możliwe do przyjęcia dla ogółu. To pozbawia ich poczucia moralnej wyższości i odbiera prawa do wyłączności, a nie ma nic bar​dziej gorz​kie​go niż bo​jow​nik po​zba​wio​ny spra​wy, o którą musi wal​czyć. – Poza tym są dowody rosnącej jednomyślności między skrajną lewicą, ekstremalnymi obrońcami środowiska oraz przeciwnikami globalizacji. Zaś GlobalConcern Hamburg na wielu płaszczyznach re​pre​zen​tu​je to wszyst​ko, cze​go tam​ci nie​na​widzą. – Czy pojawiły się jakieś doniesienia, że ktoś konkretny może stać się celem zamachu? – spytał Fa​bel. – Na szczęście zagrożenie to nie dotyczy żadnej ściśle określonej osoby, lecz z pewnością możemy oczekiwać zagorzałych protestów i zorganizowanych ulicznych aktów przemocy. Dotarła do nas także wieść o pla​no​wa​niu cze​goś w ro​dza​ju jed​no​ra​zo​wej, po​ka​zo​wej ak​cji. – Sądzi pan, że cho​dzi o za​mach? – To całkiem możliwe – odparł Menke. – Co prawda BfV i Wydział Antyterrorystyczny Policji Hamburga wspólnie nad tym pracują, ale pojawiła się sugestia, że powinniśmy zapoznać pana z sy​tu​acją. Pańskie doświad​cze​nie i su​biek​tyw​na oce​na mogą oka​zać się wiel​ce przy​dat​ne. – Och, kto to zasugerował? – Fabel obrzucił van Heidena wymownym spojrzeniem. W tej chwili miał wystarczająco dużo roboty na własnym podwórku i zdziwił się, że szef tego nie może zro​zu​mieć. – Ja – odezwał się Müller-Voigt. Najwyraźniej dobrze odczytał wyraz twarzy Fabla. – To sprawa sprzed kilku lat. Chodzi o tę historię z Mühlhausem. Byłem pod wielkim wrażeniem, w jaki sposób poradził pan sobie z... – przez moment szukał w myślach właściwego słowa – ...z tamtą sy​tu​acją. Był pan bar​dzo sku​tecz​ny, lecz jed​no​cześnie wy​ka​zał pan ogromną wrażliwość. Fabel podziękował skinieniem głowy. Tknęło go, że Müller-Voigt, który zwykle był idealnie opa​no​wa​ny, tym ra​zem wy​da​wał się mniej pew​ny sie​bie. – Już wyjaśniłem panu senatorowi, że obecnie ma pan na głowie niecierpiące zwłoki śledztwo, o czym zresztą sam pan wcześniej wspomniał. Utworzyliśmy więc grupę zadaniową, złożoną z oficerów naszej własnej jednostki antyterrorystycznej, Federalnego Biura Kryminalnego oraz agentów BfV. Na razie chcielibyśmy, żeby jedynie zapoznał się pan z zawartością akt. Być może w później​szym ter​mi​nie będzie​my chcie​li po​pro​sić o po​moc. No, to wieczór mam z głowy, pomyślał Fa​bel, przyglądając się opasłej tecz​ce. – Nie musi pan tego tasz​czyć – wyjaśnił Men​ke. – Wszyst​ko mogę przesłać ma​ilem. – Ma​ilem? Czy to bez​piecz​ne? Menke roześmiał się protekcjonalnie, natychmiast zarabiając na dezaprobatę Fabla. Człowiek z BfV zo​stał umiesz​czo​ny w tym sa​mym men​tal​nym se​gre​ga​to​rze, co Kröger, cy​ber​gli​niarz.

– Tak, panie nadkomisarzu, to całkiem bezpieczne. Wykorzystujemy jedynie zabezpieczone ser​we​ry i sys​te​my. Po​dob​nie jak Po​li​cja Ham​bur​ga. Fa​bel wzru​szył ra​mio​na​mi. – No cóż, system mailowy rządu stanowego także był uważany za dobrze chroniony, lecz nie zabezpieczyło go to przed zainfekowaniem wirusem „Klabautermann”. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, wolałbym wziąć tę drukowaną kopię. Miałem na myśli to, że w tej sprawie szybciej dam radę ją prze​czy​tać. Przez kilka następnych minut debatowali nad logistyką zabezpieczenia szczytu. Oprócz czołowych postaci biznesu, w Kongresie Klimatycznym miało wziąć udział także kilkoro starszych polityków z Re​pu​bli​ki Fe​de​ral​nej oraz z za​gra​ni​cy, włączając w to oczy​wiście Mülle​ra-Vo​ig​ta, który pełnił rolę przewodniczącego całej konferencji. Fabel mógł zrozumieć, że władze miasta mają powód do niepokoju, tak samo zresztą jak działo się to w wypadku każdego większego szczytu odbywającego się na terenie Hamburga, lecz nie pojmował, czemu tak stanowczo domagają się jego obecności. Ostatecznie był oficerem śledczym. Detektywem tropiącym morderców. Zaczynał pracę dopiero po fakcie i nigdy nie zajmował się prewencją. Jeszcze dziwniejsze było to, że sam Müller-Voigt zażądał zaangażowania go w tę sprawę. Fabel złapał się na tym, że spogląda na zegarek. Van Heiden też to zauważył, lecz jako że sprawdzanie godziny należało do codziennych zwyczajów dyrektora Wy​działu Kry​mi​nal​ne​go, nie bu​dziło to w nim naj​mniej​szej iry​ta​cji. – Posłuchaj, Janie – powiedział van Heiden. – Myślę, że przekazaliśmy ci tyle informacji, ile trze​ba. Nie chcę cię dłużej za​trzy​my​wać. Masz wy​star​czająco wie​le na głowie. – Dzięki – odparł Fabel. Podniósł akta i przez moment ważył na dłoni, jakby chciał ocenić ich objętość. Powinienem przez noc to przejrzeć, pomyślał. Potem wstał, uścisnął dłonie po kolei wszystkim trzem mężczy​znom i ru​szył do wyjścia. – Prawdę powiedziawszy... – Müller-Voigt spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi. – Obawiam się, że je​stem spóźnio​ny na następne spo​tka​nie. Chy​ba też muszę już zmy​kać. – Doskonale, panie senatorze. – Van Heiden także zmarszczył brwi: sama myśl, że ktoś mógłby spóźnić się na spo​tka​nie była moc​no nie​po​kojąca. – Mam na​dzieję, że nie prze​trzy​ma​liśmy pana... – Nie, ależ skąd... Absolutnie nie. Wszystko w porządku. Fabel, czy mógłby pan chwilę na mnie za​cze​kać? Jeśli wol​no, chciałbym za​mie​nić słówko na osob​ności. – Na​tu​ral​nie... Gmach komisariatu policji w Hamburgu miał kształt cylindra – z atrium w centralnej części i rozchodzącymi się promieniście skrzydłami. Koncepcja architekta zakładała, że projekt będzie lustrzanym odbiciem policyjnej gwiazdy. Fabel i Müller-Voigt podążali lekko skręcającym korytarzem w kierunku windy, prowadząc niezobowiązującą konwersację. Fabel jechał zaledwie dwa piętra w dół. Gdy tylko wsiedli do windy, postawa Müllera-Voigta uległa całkowitej zmianie. Stał się wyraźnie podenerwowany, choć Fabel nie przypominał sobie, by senator kiedykolwiek się tak za​cho​wy​wał. – Niech pan mnie posłucha, Fa​bel. Muszę z pa​nem pomówić, i to pil​nie. – O czym? – To długa hi​sto​ria, ale to sza​le​nie istot​ne. Na​prawdę po​trze​buję pańskiej po​mo​cy. – Nie ro​zu​miem. Ma pan na myśli pro​fe​sjo​nalną po​moc? – Tak... Nie. Być może. To sprawa życia lub śmierci. To coś, co chciałbym, żeby na razie

zostało między nami. Zrozumie pan, kiedy porozmawiamy. Czy może pan dziś wieczorem przyjechać do mnie do domu? Gdzieś około wpół do ósmej? Fa​bel pod​niósł wyżej akta. – Miałem za​miar zająć się czy​ta​niem... – To ważniej​sza spra​wa, Fa​bel. Winda zjechała na poziom, na którym mieścił się Wydział Zabójstw. Drzwi rozsunęły się i Fabel wy​siadł, lecz wy​sunął rękę, aby za​po​biec za​mknięciu się win​dy. – Jeśli to coś ofi​cjal​ne​go... – Niech pan się zgodzi, Fabel. Naprawdę muszę z panem pogadać. Nie mam nikogo poza pa​nem... Czy ze​chce pan to dla mnie zro​bić? Fa​bel przez mo​ment spoglądał na se​na​to​ra. – Przyjdę – po​wie​dział, a po​tem za​brał rękę, po​zwa​lając, by drzwi się za​mknęły. Kiedy szedł korytarzem w stronę swojego biura, prześladował go widok twarzy Müllera-Voigta. Nigdy dotąd nie widział, żeby polityk był tak zdenerwowany. Nawet wówczas, gdy przesłuchiwał go jako po​ten​cjal​ne​go po​dej​rza​ne​go w śledz​twie w spra​wie mor​der​stwa. Najbardziej nie dawała mu spokoju myśl, że Müller-Voigt wcale nie wyglądał na zde​ner​wo​wa​ne​go. Wyglądał na prze​rażone​go jak dia​bli.

ROZ​DZIAŁ 11 Niels Freese czekał pod drzewem na rogu ulicy i od czasu do czasu spoglądał na znajdującą się naprzeciwko kawiarnię. W ręku ściskał czarną sportową torbę, ciasno obejmując palcami jej plastikową rączkę. Dziś ubrał się w ciemną, luźną kurtkę wojskową oraz dżinsy, a na czubek wąskiej, długiej głowy wsadził wełnianą czapkę, która w rzeczywistości była zwiniętą kominiarką, jakiej używa się podczas jazdy na nartach. Kiedy nadejdzie właściwy moment, łatwo można ściągnąć ją w dół, żeby za​kryć rysy twa​rzy. Ten mo​ment właśnie nad​cho​dził. Szybko sprawdził, czy Harald wciąż jest na swoim miejscu i czy silnik kradzionego motocykla cyka miarowo, a potem zacisnął dłoń dookoła rękojeści naładowanego automatycznego pistoletu i z po​wro​tem skon​cen​tro​wał uwagę na nad​jeżdżającym mer​ce​de​sie. Niels Freese miał dwadzieścia osiem lat i był tak naładowany gniewem, jak tylko może być człowiek w jego wieku. Właściwie gniew to nie jest wystarczająco mocne słowo ani odpowiednio szerokie pojęcie, by oddać emocje, które targały Nielsem, kiedy tak stał i czekał, aż luksusowy samochód zaparkuje pod kawiarnią. Był jak człowiek obdarzony wzrokiem w świecie samych ślepców. Ślepców, którzy utracili zdolność widzenia na własne życzenie. Jednak z drugiej strony przez całe swo​je życie Niels wszyst​ko po​strze​gał in​a​czej niż zwy​kli lu​dzie. To właśnie gniew i frustracja Nielsa zwróciły uwagę Strażników Gai, którzy zdołali okiełznać te uczucia, nadać im określony kształt i spożytkować do własnych celów. Niels był chodzącym – albo raczej kulejącym – przykładem, jaką szkodę może wyrządzić naturze aroganckie postępowanie człowieka. Lekarze usiłowali mu wmówić, że stało się tak z innego powodu, lecz Niels wiedział – po prostu wie​dział – że to chemikalia wykorzystywane w fabryce, w której pracowała jego matka, były przy​czyną pro​blemów przy po​ro​dzie, co skończyło się dla nie​go uszko​dze​niem mózgu. I wcale nie chodziło o to, że stał się jakimś głuptasem: uszkodzenie dotyczyło spraw neurologicznych i spowodowało niewielki paraliż, przez który Niels trochę utykał. Objawiało się to także w inny sposób, i to rzeczywiśćie sprawiało mu mnóstwo kłopotów. Przez całe życie Niels miał trudności z przetwarzaniem informacji, przez co nie był zdolny do natychmiastowych reakcji na to, co działo się w jego otoczeniu. Przez to pojawiły się pewne niewielkie „problemy rozwojowe”, jak określali je lekarze. Poza tym zdarzało mu się déjà vu. Oczywiście każdy od czasu do czasu tego doświadcza, lecz Nielsowi zdarzało się to codziennie, nieraz po dwadzieścia razy w ciągu dnia. Zupełnie jakby obwody w jego mózgu splątały się, co wywoływało krótkie spięcie; na pewnym etapie déjà vu rozwinęło się w pełnowymiarową, powtarzającą się paramnezję. Wkrótce po ukończeniu dziesięciu lat Niels doświadczył epizodów depersonalizacji, podczas których wierzył, że tak naprawdę wcale nie istnieje. Tak samo miewał urojenia, że wcale nie mieszka w swoim prawdziwym domu, lecz w jego doskonałej replice, i że ta replika w rzeczywistości znajduje się o miliony lat świetlnych od realnego świata. Na pewien czas zabrano go z domu na oddział psychiatryczny w Hamburg Eilbeek Hospital, gdzie leczono go litem, a później immunoglobulinami i kortykosteroidami. Przywidzenia powoli zaczęły słabnąć, choć nigdy nie znikły zupełnie, ale Niels na​uczył się dawać so​bie z nimi radę. Epi​zo​dy déjà vu po​zo​stały jed​nak tak samo ostre. Choroba umysłowa odseparowała Nielsa od rówieśników w szkole i skończyło się na tym, że dorastał, nie mając przyjaciół i wyłączony z towarzystwa. No, prawie wyłączony: miał kolegę

o imieniu Roman – tłustego chłopca, który tak samo był samotnikiem i nawet na swoim własnym kumplu sprawiał wrażenie dziwaka. Tak naprawdę wcale się nie lubili, lecz łączyło ich coś na kształt po​czu​cia wspólno​ty. Już po szkole, kiedy pracował w Departamencie Leśnictwa, Niels stał się obsesyjnie przewrażliwiony na punkcie ochrony środowiska. To wtedy zaczął uważać, że jego zaburzony sposób postrzegania świata nie jest ułomnością, lecz cennym darem. Doszedł w końcu do wniosku, że on – być może tyl​ko on – jest w sta​nie zo​ba​czyć, co tak na​prawdę dzie​je się ze świa​tem. Niels na chwilę podniósł wzrok i przez nagie gałęzie drzewa popatrzył na niebo. Tego roku na wszystkich rosnących w mieście drzewach liście pojawiły się stosunkowo późno, lecz ten okaz nie przejawiał jakiejkolwiek chęci do wypuszczenia choćby pojedynczych pączków. W takim miejscu nie ma najmniejszych szans, pomyślał Niels: z korzeniami zatopionymi w asfalcie, z liśćmi duszonymi przez spaliny... Niebo, które Niels widział przez kratownicę nagich, bezlistnych gałęzi, zdawało się idealnie pasować do uczuć, które nim targały – do emocji, których nawet on sam pewnie nie potrafiłby określić. Były wśród nich nienawiść i gniew, i coś jeszcze większego – poczucie kolosalnej frustracji. Frustracji spowodowanej świadomością, że inni tak łatwo zapominają o czymś, co Nielsowi wydawało się tak boleśnie, tak nagląco oczywiste. Jednak przede wszystkim, spośród płonących w sercu Nielsa emocji wyłaniała się ta najważniejsza – czysty smutek – żal z powodu śmierci, którą potrafił przepowiedzieć, ale której w żaden sposób nie mógł zapobiec. Ale nawet jeśli uczucia wydawały się niemożliwe do opisania, zawsze można było je wy​ra​zić, a Niels nie za​mie​rzał tłumić ich w so​bie. Z powrotem skierował spojrzenie na mercedesa cabrio. Samochód wyglądał na całkiem nowy, kupiony najwyżej przed kilkoma tygodniami. Cały aż lśnił. Zatrzymał się i zaparkował przy krawężniku, po przeciwnej stronie ulicy. Mężczyzna, który z niego wysiadł, wyglądał dokładnie tak, jak może wyglądać człowiek, który parkuje taki kosztowny symbol luksusu pod obrzydliwie modną, sztucznie rozreklamowaną kafejką w Schanzenviertel: miał trzydzieści parę lat, był bez krawata, za to ubrany w szyty na miarę garnitur, który idealnie pasował do samochodu, lecz na typowej sali konferencyjnej wydawałby się nie na miejscu. Facet z daleka roztaczał aurę zamożności i przepychu: wiodących marek, designerskich produktów i kwitnącego biznesu. Dziesięć lat wcześniej zapewne nosił długie włosy ucze​sa​ne w koński ogon. Niels pogardzał takimi ludźmi chyba nawet bardziej niż starą gwardią. Stara gwardia przynajmniej nie starała się ukryć, o co tak naprawdę jej chodzi. Tamci jasno dawali do zrozumienia, że oto robią wielką kasę i nie zamierzają dopuścić nikogo z zewnątrz; do obrzydzenia manifestowali swoją elitarność, a ich arogancja wobec „pieprzonej planety” rzucała się w oczy. Z kolei te łajdaki – takie jak ten gość z mercedesa – wydawali się znacznie gorsi. Byli tak samo opętani wizją pieniądza i dbałością o swój status, stroili się w piórka praworządnych, przyzwoitych obywateli – takich, którym zależy na ochronie środowiska. Pozornie. Mieli w dupie tę planetę, tak samo jak ci po​przed​ni, ale ci działali ukrad​kiem. Hi​po​kry​ci. Niels nie znał mężczyzny, który zaparkował mercedesa. Komendant nie powiedział Nielsowi, jak nazywa się jego ofiara, nie zdradził też żadnych szczegółów na jego temat, ale Niels i tak go nienawidził. Nienawidził każdą cząstką swojej istoty. Wkrótce będzie mógł dać upust tej nienawiści; już niedługo gość z mercedesa przekona się, że każda decyzja, każdy wybór, jakiego człowiek dokonuje, przynosi określone konsekwencje, i nieważne, że nie zawsze w pełni sobie to uświa​da​mia​my.

Niels patrzył, jak jakaś kobieta zatrzymuje za kabrioletem tak samo nowe, kształtem przypominające pudełko, paskudne alfa romeo giulietta. Jej wygląd, ciuchy, fryzura – zdaniem Nielsa wszystko to wskazywało, że jest żeńskim odpowiednikiem faceta z mercedesa. Powitała tam​te​go gościa pocałunkiem i śmie​chem, i po chwi​li oby​dwo​je zniknęli w ka​wiar​ni. To było to. Następny etap. Aż do tego czasu ich oddział ograniczał swoją działalność do podpalania nocami samochodów takich jak ten. Ale w Schanzenviertel stało się prawie tradycją, że auta bogaczy czasem stawały się celami ataków, i nigdy nie było do końca wiadomo, która grupa jest za to odpowiedzialna. Podpalenia często przypisywano osobnikom działającym w pojedynkę, którzy w ten prosty sposób protestowali przeciwko „uszlachetnianiu” Schanzenviertel, co prowadziło do tego, że dzielnica stawała się coraz bardziej modna, a przez to traciła swój zdecydowany, wyrazisty charakter. Ale akurat Niels nie miał nic wspólnego z tą ideologią; cała jego grupa nie miała z tym nic wspólnego. Oni byli Strażnikami Gai. Obrońcami Ziemi. Żołnierzami na wojnie, którzy bronią po​wie​trza, mo​rza, gle​by. Znowu popatrzył na koniec ulicy, gdzie czekał Harald, trzymając w pogotowiu motocykl, który ukradli poprzedniej nocy. Ten pojazd także zostanie spalony, tyle że później, po zakończeniu akcji. Harald nie miał pojęcia o automatycznym pistolecie, ukrytym w kieszeni Nielsa, jak również o tym, że podpalenie auta w biały dzień tak naprawdę było egzekucją, takie było wyraźne polecenie ko​men​dan​ta. Niels postawił torbę na chodniku i rozpiął suwak. Niczego z niej nie wyjął; po prostu przygotowywał się do akcji. Potem wziął torbę do ręki i zdecydowanym krokiem przeszedł na ukos przez jezdnię. Zbliżywszy się do mercedesa, przystanął na moment i drugą ręką wydobył zza pazuchy młotek zakończony spiczastą główką. Mijając auto, słyszał za plecami gniewne brzęczenie silnika motocykla, który Harald odpalił kawałek dalej. Szybkim ruchem roztrzaskał okno od strony kierowcy; samochodowy alarm natychmiast wybuchnął jazgotliwym skowytem, ale on nie zwracał na to uwagi. Przez stłuczoną szybę wepchnął do środka swoją torbę, a następnie spokojnie ruszył w drogę, chowając do kieszeni młotek. Kiedy już odszedł dobre kilka metrów, odwrócił się, żeby spojrzeć na Haralda, który z twarzą ukrytą za osłoną motocyklowego kasku podjechał do mercedesa, cisnął do wnętrza auta zapalony koktajl Mołotowa, a potem dodał gazu i z piskiem opon zahamował tuż przy Nie​lsie. – Wska​kuj! – wrzasnął, wyciągając ku nie​mu rękę. W tym czasie para zdążyła wybiec z kawiarni na ulicę, zaalarmowana nieustającym piskiem alarmu. Niels widział, jak płomienie we wnętrzu samochodu stają się coraz bardziej intensywne, lecz to wciąż płonął tylko koktajl Mołotowa; pięć litrów ukrytego w torbie płynnego plastiku jeszcze nie zdążyło zająć się ogniem. – Wska​kuj, do cho​le​ry! – zawołał Ha​rald przy​na​glająco. Ale Niels stał bez ruchu, zahipnotyzowany ogniem, który lizał od środka przednią szybę auta. Materiał, z którego wykonany był składany dach kabrioletu, palił się teraz jasnym płomieniem i łopotał na wietrze. Właściciel mercedesa oraz jego dziewczyna znaleźli się już przy samochodzie, lecz byli zbyt zajęci tym, co działo się z autem, żeby odwrócić wzrok w kierunku Nielsa. Gość z mercedesa wyglądał tak, jakby oszalał – szarpał się za włosy i wykonywał świadczący o niezdecydowaniu taniec, to zbliżając się do samochodu, to odskakując. Najwyraźniej nie wiedział, co robić. Niels domyślił się, że pewnie w samochodzie znajduje się coś, co tamten chciałby ura​to​wać.

Powoli zacisnął palce dookoła kolby pistoletu, który wciąż trzymał w kieszeni. Jednak z jakiegoś powodu wciąż się wahał. W tej sytuacji, w otoczeniu, w samym wydarzeniu było coś, co nagle wydało mu się przytłaczająco znajome. Nagle Niels poczuł, że wkracza w ułudę déjà vu. Miał wrażenie, że wyjął pi​sto​let z kie​sze​ni, cho​ciaż był pe​wien, że tego nie zro​bił. I wtedy uświadomił sobie, że wie, co zaraz się wydarzy, że wie to jeszcze zanim to nastąpiło, i że ta świadomość nie ma nic wspólnego z déjà vu. Facet z mercedesa naciągnął rękaw marynarki na dłoń, robiąc z niego prowizoryczną rękawiczkę, a potem złapał za klamkę w drzwiach samochodu i szarpnął. Drzwiczki otworzyły się na całą szerokość i mężczyzna wysunął się o krok do przodu. Dokładnie w tym samym momencie eksplodowało pięć litrów plastiku, które Niels wrzucił do środka w sportowej torbie. To wyglądało tak, jakby nagle rozwinął się ogromny kwiat: potężna, zakręcona, przepiękna kula ognia przedarła się przez drzwi i rozerwała płonące pokrycie dachu. Na dwie sekundy mężczyzna z mercedesa zniknął, pożarty przez płomienie. A potem Niels usłyszał wrzask. Wrzeszczała dziewczyna tamtego faceta. Wrzeszczeli ci, którzy byli świadkami wypadku. Słyszał nawet gardłowy, przytłumiony przez motocyklowy kask krzyk, który wyrwał się z piersi Haralda. Ale ponad wszystkim górował przenikliwy, nieludzki ryk mężczyzny z mercedesa. Ognista kula poszybowała ku niebu i nieszczęśnik ponownie ukazał się oczom zebranych. Jego ciało od stóp do głów spowijały płomienie. Sam był teraz miotającym się, wrzeszczącym płomieniem. Zatoczył się do przodu i runął na chodnik, a wtedy kilku gapiów rzuciło się ku niemu i zarzuciło nań swoje płasz​cze. Ktoś z tłumu na​gle za​uważył Nie​lsa i Ha​ral​da i wska​zał ich pal​cem. Niels stał bez ruchu; gapił się na płonącego mężczyznę, próbując przypomnieć sobie, czy naprawdę już kiedyś widział, jak pożerają go płomienie, i to tyle razy, że nawet nie zdołał ich zliczyć. W tym momencie zdał sobie sprawę, że nic z tego, co widzi, nie dzieje się naprawdę. Że wszystko, co starali się mu wmówić tamci mądrale ze szpitala, było jednym wielkim stekiem kłamstw. To wcale nie była rze​czy​wi​stość. To była fikcja, imitacja rzeczywistości. Tak naprawdę Niels wca​le nie ist​niał, a to, cze​go był świad​kiem, nig​dy się nie wy​da​rzyło. – Na litość boską, Niels... – usłyszał za sobą naglący głos Haralda. – Wskakuj na ten pieprzony mo​tor, ale już! Ludzie z tłumu w ciągu sekundy lub dwóch zdołali ustalić chronologię wydarzeń i już wiedzieli, kogo obarczyć winą za to, co przed chwilą widzieli. Jednak zanim któryś z nich ruszył biegiem w kierunku Nielsa, on już siedział z tyłu kradzionego motocykla. Harald przycisnął gaz do dechy i nie za​trzy​mał się przed żad​nym zna​kiem sto​pu, zmu​szając parę aut do ostre​go ha​mo​wa​nia. Podczas ucieczki wąskimi, krętymi uliczkami Schanzenviertel siedzący na tylnym siodełku motocykla Niels wciąż miał przed oczyma obraz wrzeszczącego, płonącego człowieka. Nagle do jego uszu do​le​ciał jakiś dziw​ny dźwięk. Śmiech. Jego własny śmiech.

ROZ​DZIAŁ 12

Gdzie je​steś? – W sa​mo​cho​dzie. I mam włączo​ny ze​staw głośnomówiący. – Je​stem pod wrażeniem – po​wie​działa Su​san​ne. – Wi​taj w dwu​dzie​stym pierw​szym wie​ku. – To wcale nie jest dwudziesty pierwszy wiek – odparł Fabel. – Mgliście przypominam sobie, jak w latach siedemdziesiątych w telewizji obiecywali, że w dwudziestym pierwszym wieku wszyscy będziemy pomykać poduszkowcami, nosić srebrne kombinezony i spędzać wakacje na księżycu... Jak tam Wies​ba​den? – Okropnie burżuazyjne. Bardziej burżuazyjne niż Hamburg, o ile potrafisz sobie to wyobrazić. A tak właściwie, dokąd jedziesz? Wykorzystujesz moją nieobecność, żeby umówić się na schadzkę z jakąś gibką blon​dynką? – Akurat. Jadę na spotkanie z Bertholdem Müllerem-Voigtem. W dodatku w jego rezydencji, wy​obrażasz so​bie? – Od kie​dy za​da​jesz się z ta​ki​mi szy​cha​mi? Po co w ogóle się z nim umówiłeś? – Jesz​cze nie wiem. Sam mnie po​pro​sił o to spo​tka​nie. Śmiesz​na spra​wa... – Śmiesz​na? W ja​kim sen​sie? – No wiesz, on jest zwykle taki zimny i opanowany. Ale tym razem coś nim wstrząsnęło. Nie wiem co kon​kret​nie, ale sądzę, że wkrótce się do​wiem... Tęsknisz za mną? – Okropnie, ale pewien młody Włoch, kelner z restauracji, stara się jak może odpędzić ode mnie tę myśl... Wra​cam po​ju​trze. – Tak przy oka​zji... Co miałaś na myśli, pisząc „Pop​penbütte​ler Schleu​se”? – Co? – Cho​dzi o SMS-a, którego mi przysłałaś? Dość enig​ma​tycz​ny, muszę przy​znać. – Ja​nie, nie mam zie​lo​ne​go pojęcia, o czym ty mówisz. – No dzisiaj, nieco wcześniej. – Westchnął. – Jadłem lunch w Faehrhaus Cafe i wtedy przyszedł SMS od cie​bie. Było tam na​pi​sa​ne „Pop​penbütte​ler Schleu​se”. I nic więcej. – A ja sądziłam, że nig​dy nie pi​jesz pod​czas lun​chu. – Ja wca​le nie żar​tuję, Su​san​ne. Wia​do​mość przyszła z two​je​go nu​me​ru. – No cóż, to nie ja wysłałam ci tego SMS-a. Zdecydowanie nie ja. Może jednak gdzieś tam chowasz jakąś piękną blondynkę, która właśnie przekazała ci, w którym miejscu umawiacie się na randkę? Zda​je się, że tam w po​bliżu jest na​prawdę niezła knajp​ka. – Su​san​ne, mówię całkiem se​rio. – Tak samo jak ja – powiedziała z naciskiem. – Nie wysyłałam ci żadnej wiadomości. Och, Janie, wiesz przecież, jaki jesteś, gdy chodzi o technologiczne nowinki. Całe wieki trwało, zanim wytłumaczyłam ci, jak działa odtwarzacz MP3, a teraz nie możesz się bez niego obejść. Ten SMS nie mógł przyjść ode mnie. Lepiej sprawdź u siebie w pracy. Może to była Anna Wolff? Wiesz co? Czasami mam wrażenie, że Anna sama chętnie umówiłaby się z tobą na małą schadzkę w tym „Pop​penbütte​ler Schleu​se”. – Anna? – Fa​bel prychnął po​gar​dli​wie. – Zupełnie fałszy​wy trop. Jak na psy​cho​lo​ga masz kiepską intuicję. Ale oczywiście sprawdzę w biurze i zobaczę, czy ktoś od nich wysłał do mnie tę wia​do​mość.

Nagle zauważył, że już dojeżdża do Stade. Nienawidził rozmawiać przez telefon podczas jazdy. Nawet gdy miał wolne ręce i korzystał z zestawu słuchawkowego, czuł, że nie dość uważnie patrzy na drogę – zwłaszcza, kiedy zastanawia się, kto mógł mu wysłać tajemniczą wiadomość i dlaczego to zro​bił. Gdy Fabel przekraczał granice miasteczka, niebo zdążyło się już nieco przetrzeć i słońce zawisło nisko nad horyzontem, nadając murom Stade czerwonawy poblask. Wtedy naszła go refleksja, że prawdopodobnie to jedyna rzecz, jaka od dłuższego czasu ubarwiła tę senną mieścinę na czerwono: Stade było malutkim, malowniczym miasteczkiem składającym się z kanałów, brukowanych uliczek i średniowiecznych, zakończonych szczytami kamienic, zbudowanych przy granicy Alte Land – Starego Kraju – na południowym brzegu Łaby, mniej więcej czterdzieści kilometrów na zachód od Hamburga. Takie miejsca dawały Fablowi poczucie pewnego spokoju. Budziły w nim duszę miłośnika historii: Stade powstało przed ponad tysiącem lat i było jedną z najstarszych osad w Północnych Niemczech. W czasach średniowiecza ta mała, prowincjonalna mieścina była kolejno szwedzkim miastem, duńską twierdzą i hanzeatyckim miastem, rządzącym się własnymi prawami. Obecnie Stade stanowiło część większego Okręgu Metropolitalnego Hamburga, lecz charakter miasteczka nie uległ przez to zmianie. Nadal stało nad brzegami rzeki Schwinge, statecznie ciche i uro​cze, i z obojętną po​wagą ob​ser​wo​wało upływ cza​su i ludz​kie sza​leństwa. Fabel klął pod nosem, przejeżdżając przez historyczne centrum. Już kiedyś gościł w domu Müllera-Voigta, położonym na przedmieściach Stade, ale wtedy nie musiał jechać przez centrum, żeby dotrzeć na miejsce. Był pewien, że bez kłopotów znajdzie drogę, więc przed wyjazdem nie zawracał sobie głowy wprowadzaniem współrzędnych do nawigacji satelitarnej. Zresztą, Fabel rzad​ko ko​rzy​stał z na​wi​ga​cji. Coś pod​po​wia​dało mu, że chęć od​kry​wa​nia własnych ścieżek jest jedną z najbardziej ludzkich cech, i że dość często zdarza się, że najlepsze rzeczy i najwspanialsze roz​wiąza​nia przy​tra​fiają się właśnie wte​dy, gdy po​my​li się drogę. Tyle tylko, pomyślał Fabel, że ta uwaga być może i jest słuszna z filozoficznego punktu widzenia, lecz nie wtedy, gdy ktoś spóźnia się na spotkanie z jednym z najbardziej wpływowych hamburskich po​li​tyków. Przejechał przez urocze centrum Stade, potem pomknął dalej w stronę wsi, aż wreszcie, kiedy znalazł się na wąskim, prostym gościńcu, który wiódł obok wysokich wałów, usypanych wzdłuż kanału, rozpoznał okolicę. Blask słońca prześwitywał przez korony drzew, torując sobie drogę przez prostokąt czystego nieba między płaskim krajobrazem na dole i równoległym do ziemi wałem z ciemnych chmur w górze. Drzewa po jednej stronie drogi rosły coraz gęściej, aż utworzyły zwarty szpaler, i wkrótce Fabel skręcił w długą dróżkę dojazdową. Pamiętał, że doprowadzi go ona do re​zy​den​cji Mülle​ra-Vo​ig​ta. Dom był dokładnie taki, jakim go Fabel zapamiętał: masywny, imponujący, nowoczesny, kanciasty i cały ze szkła. To, co nie było szkłem, z daleka wydawało się wyłożone błękitnym marmurem, chociaż Fabel wiedział od poprzedniej wizyty, że cała fasada zrobiona była z paneli so​lar​nych. Ten rodzaj budynku każdy architekt mógłby prezentować jako reklamę swojej pracowni. Przy​po​mi​nał połącze​nie ar​cy​dzieła z fun​du​szem eme​ry​tal​nym. Müller-Voigt ubrany był w bojówki koloru khaki, niebieską koszulę w prążki z długim rękawem, pod którą miał biały T-shirt. Na nogach nosił płócienne buty na płaskiej podeszwie. Był to całkiem zwy​czaj​ny strój, lecz Fa​bel przy​pusz​czał, że kosz​to​wał więcej niż jego naj​lep​szy gar​ni​tur.

– Dziękuję, że pan przy​je​chał – po​wie​dział Müller-Vo​igt, sze​ro​ko otwie​rając drzwi. Fabel odniósł to samo wrażenie, jak wtedy, gdy senator przemówił do niego w windzie w gmachu Wydziału Zabójstw: że ten człowiek wygląda na kogoś, kto wpadł w poważne tarapaty. Był to widok dość niepokojący, Fabel nigdy nie zauważył, żeby Müller-Voigt czymś się trapił. Prawdę mówiąc, nie przypominał sobie, by senator kiedykolwiek nie był spokojny i zrelaksowany. I całko​wi​cie pa​nujący nad sobą. Podobnie jak miliony Niemców, Fabel widział i słyszał Müllera--Voigta w wielu stresujących sytuacjach. Hamburski senator Komisji do Spraw Środowiska należał do tego typu gości, których producenci audycji na żywo zarówno w telewizji, jak i w radiu wręcz uwielbiają: miał wrodzony talent do wypowiadania opinii tyle prowokacyjnych, co wojowniczych, jednocześnie potrafił zachować przy tym zewnętrzny spokój i opanowanie. Taki styl był nonszalancki, a zarazem agresywny, i idealnie pasował do wielkich debat czy rozmów w mediach. Müller-Voigt wydawał się rozkwitać w atmosferze konfliktu, zaś jego atutem było to, że w pomysłowy sposób potrafił podpalić lont, wyzwalając emocje u innych polityków. Rozmowy na antenie zazwyczaj kończyły się w ten sposób, że oponent tracił opanowanie i pewność siebie. Müller-Voigt w pełni i skutecznie wykorzystywał truizm, że ktokolwiek ma władzę nad sobą, ma władzę nad rozmówcą. Müller-Voigt za​wsze miał i jed​no, i dru​gie. Jed​nak dziś wie​czo​rem Fa​bel uj​rzał zupełnie inną osobę. Müller-Voigt poprowadził go do olbrzymiego salonu, z wysoko wysklepionym sufitem i galeryjką z balustradą. Tak samo jak podczas ostatniej wizyty, Fabel poczuł się zirytowany niewyraźnym ukłuciem zazdrości, która ogarnęła go na widok eleganckiego domu, w którym mieszkał polityk. Eleganckiego, lecz jednocześnie przyjaznego środowisku. Ten dom deklarował ja​sno: by​cie eko jest tren​dy. Usiedli na ogromnej narożnej sofie, na wprost wysokiego na dwa piętra, panoramicznego okna. Prze​dzie​rające się przez szybę słońce zda​wało się grać pa​letą różnych ko​lorów. – Mogę to ustawiać w zależności od tego, na co mam ochotę – powiedział Müller-Voigt, zupełnie jakby czytał w myślach Fabla. – To najnowszy cud technologii: szkło, które pochłania energię. Nie tylko izoluje i zapobiega jej ucieczce z domu, lecz przechwytuje ciepło słoneczne i zamienia ją na ener​gię. – Ro​zu​miem – po​wie​dział Fa​bel. – Bar​dzo im​po​nujące. – Znam wielu ludzi – i wcale nie jestem pewien, czy nie jest pan jednym z nich – którzy uważają, że z mojej strony to tylko podchwytliwe sztuczki. Że bardziej interesuje mnie polityka niż ochrona środowiska. Normalnie niewiele by mnie obchodziło, co pan lub ktokolwiek inny sądzi na mój temat, lecz dziś chciałbym, Herr Fabel, żeby pan zrozumiał jedno: ja prawdziwie, całkowicie i nieodwracalnie zaangażowałem się w pracę nad zmianą sposobu, w jaki ludzkość traktuje na​tu​ral​ne śro​do​wi​sko. To więcej niż prze​ko​na​nia po​li​tycz​ne, to sposób na życie. Fa​bel wzru​szył ra​mio​na​mi. – Nie mam po​wo​du w to wątpić – od​rzekł. – No cóż, niektórzy jednak w to wątpią, jak już mówiłem. – W głosie Müllera-Voigta pojawił się cień goryczy. – Jako rasa, Herr Fabel, jako ga​tu​nek, zgubiliśmy wytyczony szlak. I to będzie nasz koniec. Prawdę mówiąc, ludzkość zatraciła elementarną zdolność odczytywania znaków natury, ro​zu​mie​nia geo​gra​fii i wa​runków kli​ma​tu, w którym żyje​my. To do​pro​wa​dziło nas tu, gdzie je​steśmy. Machnął ręką w nie​określo​nym kie​run​ku, w stronę kra​jo​bra​zu za okna​mi.

– Zbudowałem ten dom na wydmie – wyspie z piasku i żwiru, naniesionej jako końcowa morena podczas ostatniej epoki lodowcowej, i usadowionej pośrodku płaskiego bezmiaru wrzosowisk, bagien i torfowisk. Jeśli rozejrzy się pan dookoła, przekona się pan, że prawie każde miasto na tym te​re​nie po​wstało na ta​kiej wy​dmie, ze Sta​de włącznie. – Kiedy budowano pierwsze osiedla, nasi przodkowie żyli złączeni z naturą i krajobrazem. Potrafili odczytywać znaki i czerpać wiedzę ze wskazówek, które przynoszą zmiany pogody. A to oznaczało, że wiedzieli, gdzie należy budować domy. Wie pan, o czym mówię? Przez całe tysiąclecie osadnictwa wydmy dawały doskonałą ochronę przed falami sztormów. Okoliczne mokradła działały jak wielkie gąbki, a same wzgórza stanowiły naturalną barierę przeciwpowodziową. Niczym gigantyczna masa worków z piaskiem. Czy widzi pan te wały, które biegną wzdłuż rzek i kanałów? – Müller-Voigt pokazał na wyłożone darnią nasypy, na szczycie których zasadzono drzewa i krzewy. Przecinały na ukos całe terytorium Altes Landu i stanowiły element krajobrazu przeważającej części północnych Niemiec. – Niektóre z nich są starsze niż piramidy w Gizie, bo nasi przodkowie zbudowali je przed ponad pięcioma tysiącami lat. A czy wie pan, że nadal pozostają najlepszą ochroną przed eolijską i fluwialską erozją, jakiej podlega ten kra​jo​braz? – Müller-Vo​igt zaśmiał się gorz​ko. – Proszę spojrzeć na to, ile milionów euro wydano w Hamburgu na zabezpieczenia przeciwpowodziowe. Proszę nie zrozumieć mnie źle, oczywiście należy chronić ludzi i ich własność, ale jeśli przyjrzy się pan dokładnie historii powodzi w Hamburgu przez ostatnie sto lat albo więcej, sam pan zobaczy, które tereny zawsze pozostawały nietknięte. Czy domyśla się pan, co chcę powiedzieć? Otóż wszystkie ocalone dzielnice miasta znajdują się w miejscach najstarszych ludzkich osad i są położone na wzniesieniach terenu, na hamburskich wydmach. Właśnie to utra​ci​liśmy, Herr Fa​bel. Połącze​nie. – Ro​zu​miem, se​na​to​rze, ale domyślam się, że nie dla​te​go we​zwał mnie pan tu​taj? – Tak pan sądzi? Chciałbym, żeby zapamiętał pan to, co powiedziałem, ponieważ, może mi pan wierzyć lub nie, ma to związek z czymś, o czym chcę z panem porozmawiać. W mediach bez przerwy dyskutuje się o ochronie środowiska i ta kwestia powoli pnie się po drabinie politycznych priorytetów, lecz niewystarczająco szybko. Czeka nas katastrofa, Herr Fabel. Ona czai się tuż za rogiem. Jest mnóstwo ludzi, którzy uważają, że nadszedł czas na podjęcie ekstremalnych działań. Bar​dzo eks​tre​mal​nych. Może drin​ka? – spy​tał Müller-Vo​igt, zmie​rzając w kie​run​ku bar​ku. – Nie, dziękuję – od​parł Fa​bel. – Oczy​wiście. Nig​dy na służbie... – Müller-Vo​igt uśmiechnął się z przy​mu​sem. – Nigdy, kiedy jadę samochodem. Zresztą nie jestem na służbie. Jak dotąd, jestem tu nie​ofi​cjal​nie. – Do​ce​niam to, ko​mi​sa​rzu. Nie będzie pan miał nic prze​ciw​ko temu, że ja się na​piję? – Ależ proszę – odpowiedział Fabel i pomyślał, że Müller-Voigt raczej nie należy do tego ro​dza​ju lu​dzi, którzy w trud​nych chwi​lach po​trze​bują wzmoc​nie​nia. Kostki lodu zadzwoniły o szklaneczkę z kosztownego kryształu, kiedy Müller-Voigt przyniósł so​bie słodową whi​sky i z po​wro​tem usa​do​wił się na ka​na​pie na​prze​ciw Fa​bla. – Na​prawdę je​stem wdzięczny, że tak szyb​ko zdołał pan do mnie przy​je​chać. – No cóż, ja​sno dał mi pan do zro​zu​mie​nia, że to pil​na spra​wa. – Pilna, lecz na razie nieoficjalna, jak był pan łaskaw zauważyć – odparł Müller-Voigt. Oparł się o zagłówek kanapy i przez moment kontemplował szklaneczkę z whisky. – Oczywiście jestem na

bieżąco informowany o wszystkim, co się dzieje, kiedy zdarza się coś tak poważnego jak ostatni sztorm, który uderzył w Hamburg. Sztorm i poczynione przez niego zniszczenia należą do zakresu spraw pro​wa​dzo​nych przez mój re​sort, jak za​pew​ne pan wie. – Tak sądzę... – Więc rozumie pan, że natychmiast otrzymuję raport o wszelkich śmiertelnych wypadkach oraz uszkodzeniach ciała, które są następstwem katastrofy. Takich jak na przykład zwłoki, które woda wy​rzu​ciła w po​bliżu Fi​sch​markt. Te same, o które już wcześniej pana pytałem. – Jak już mówiliśmy, panie senatorze, kobieta znaleziona po powodzi przy Fischmarkt nie zginęła na sku​tek ka​ta​kli​zmu. Nie zo​stała za​bi​ta przez burzę ani przez powódź. – Rozumiem... Skąd pan wie, że nie umarła z powodu burzy? I dlaczego pan sądzi, że nie jest ko​lejną ofiarą tego Zabójcy z Sie​ci? – Proszę posłuchać, senatorze. Rozumiem pańskie zainteresowanie, ale na razie mogę powiedzieć panu jedynie tyle, że śmierć tej kobiety nie nastąpiła podczas burzy. W chwili obecnej cała resz​ta jest wewnętrzną sprawą po​li​cji. – Ko​mi​sji do Spraw Mor​derstw, jak przy​pusz​czam... – Se​na​to​rze... – Fa​bel po​sta​rał się, żeby w jego to​nie po​ja​wiło się coś na kształt ostrzeżenia. Müller-Vo​igt od​sta​wił szklankę. – Chcę zo​ba​czyć to ciało – po​wie​dział zde​cy​do​wa​nie. – Co?! – Chcę zobaczyć ciało kobiety, które woda przyniosła na Fischmarkt. Wydaje mi się, że będę mógł pomóc w iden​ty​fi​ka​cji. – Szczerze wątpię. Ciało jest w takim stanie, że byłoby to dość trudne... Widzę, senatorze, że jest coś, co usiłuje mi pan po​wie​dzieć. O co cho​dzi? Dla​cze​go zależało panu, żebym tu przy​je​chał? Müller-Vo​igt znów pociągnął łyk whi​sky. – Zna pan moją reputację, Fabel. Mam na myśli stosunki z kobietami. Hamburska prasa postarała się, żeby wszyscy uwierzyli, że jestem kimś w rodzaju pozbawionego skrupułów awanturnika i kobieciarza. No cóż, moje życie osobiste jest moją prywatną sprawą. Nie jestem żonaty i mam wystarczająco dużo szczęścia, żeby cieszyć się zainteresowaniem pięknych i inteligentnych kobiet. Zawsze tak było. I z jakiegoś powodu, którego nigdy nie byłem w stanie pojąć, im także sprawia to radość. Jednak nie jestem żonaty i nigdy nie byłem, więc nie łamię żadnych małżeńskich przysiąg. Inaczej niż, powiedzmy to jasno, więcej niż połowa moich czcigodnych i żonatych kolegów, którzy zasiadają w Senacie Hamburga. Tak samo nie muszę uciekać się do żadnych wybiegów, żeby zwabić do łóżka jakąś niewinną łanię czy płacić za tanie i sprośne uciechy na Reeperbahn. Nikogo nie okłamuję, a ko​biety, z którymi je​stem związany, trak​tuję z sza​cun​kiem i god​nością. – Dlaczego mi pan o tym mówi? – zapytał Fabel. – Pańskie życie prywatne rzeczywiście jest pańską sprawą. – Spośród tych wszystkich kobiet, z którymi byłem związany przez wszystkie lata, jedynie z trzema łączyło mnie głębokie uczucie. Naprawdę głębokie. Jedna z nich zmarła dawno temu, druga miłość zwyczajnie uschła i obumarła... Trzecią z nich była kobieta, z którą związek skończył się za​le​d​wie przed dwo​ma ty​go​dnia​mi. Müller-Voigt wstał, przeszedł przez pokój aż do sekretarzyka i wrócił, trzymając w ręku oprawioną w ramkę fotografię. Przez chwilę coś przy niej majstrował, po czym podał ją Fablowi, który dopiero wtedy zorientował się, że ma przed sobą cyfrową ramkę i że Müller-Voigt po prostu

szukał zdjęcia, które chciał mu pokazać. Fotografia przedstawiała młodą kobietę o ciemnych włosach i uderzająco błękitnych oczach. Uśmiechała się szeroko do kamery, błyskając śnieżnobiałymi zębami, sprawiając wrażenie nieco zawstydzonej. Nieśmiałej. Niewątpliwie była bardzo piękna, na co Fa​bel od razu zwrócił uwagę. – To jest Meliha – powiedział Müller-Voigt. – Spotykaliśmy się przez ostatnie trzy miesiące. Jak pan wi​dzi, jest ode mnie spo​ro młod​sza. – Jest bardzo atrakcyjna – odparł Fabel i wyciągnął rękę, żeby zwrócić ramkę MüllerowiVo​ig​to​wi, ale ten na​wet się nie ru​szył, by ją ode​brać. – Niech pan się jej do​brze przyj​rzy, Fa​bel. Ona zniknęła. – Za​ginęła? Jak daw​no temu? – Nie zaginęła. Zniknęła. Tak jak powiedziałem, byłem z nią związany aż do pewnego momentu przed dwo​ma ty​go​dnia​mi, kie​dy rozpłynęła się bez śladu. – I pan uważa, że to właśnie jej ciało zo​stało wy​rzu​co​ne po bu​rzy? – Nie wiem... – Müller-Voigt wzruszył ramionami, ale ani w jego postawie, ani w wyrazie twa​rzy nie było obojętności. Fa​bel wi​dział wyraźnie, że ten człowiek na​prawdę cier​pi. – Może i tak. – A więc ostat​ni raz miał pan z nią kon​takt przed dwo​ma ty​go​dnia​mi? – spy​tał Fa​bel. – Tak... To znaczy nie. – Müller-Voigt z desperacją rozłożył ręce. – To dość skomplikowane. Dwa dni temu dostałem od niej maila. Maila, w którym ze mną zrywa. Przynajmniej tak mi się wy​da​je. – Moment, Herr Müller-Voigt. Zaczynam się gubić. Mówił pan, że ta kobieta zaginęła przed dwoma tygodniami, a teraz powiada pan, że dwa dni temu otrzymał od niej maila? – Fabel zmarszczył brwi. – W takim razie jest pewne, że to nie jej ciało zostało wyrzucone przez burzę. Tam​ta ko​bie​ta leżała w wo​dzie przy​najm​niej przez dwa ty​go​dnie... – Czyli dokładnie tyle, ile nie ma Melihy. Proszę słuchać mnie uważnie, Fabel, bo starannie dobieram słowa. Kiedy mówię, że Meliha zniknęła, dokładnie to mam na myśli. Zdaję sobie sprawę, iż pan sądzi, że zwróciłem się do pana, ponieważ staram się wykorzystać swoje wpływy i zachować całą sprawę w sekrecie, żeby uniknąć skandalu. Ale tu wcale nie o to chodzi. Ktoś systematycznie stara się wymazać wszelkie ślady świadczące o tym, że Meliha w ogóle istniała. A ja nie mogę zgłosić jej zaginięcia, skoro ona nie istnieje, prawda? Jeśli zaś chodzi o ten e-mail... Wiem, że jest sfałszo​wa​ny. – Czy mógłbym go zo​ba​czyć? – po​pro​sił Fa​bel. Müller-Vo​igt zaśmiał się z go​ryczą. – Nie, ponieważ także już nie istnieje. Nie wydrukowałem go, ponieważ nigdy niczego nie drukuję, o ile nie jest to absolutnie konieczne. Naturalnie ze względu na ochronę środowiska. Za​pew​ne słyszał pan o wi​ru​sie zwa​nym „Kla​bau​ter​mann”? Fa​bel skinął głową. – Oczy​wiście. Znam ofi​ce​ra, który zo​stał wy​zna​czo​ny, by wy​kryć lu​dzi, którzy za tym stoją. – Nie mam pojęcia, co ci kretyni zamierzają osiągnąć poprzez niszczenie czyichś danych – zauważył Müller-Voigt. – Prawdopodobnie chodzi o próbę sił. Jedni bardzo sprytni mózgowcy chcą udowodnić, że są jeszcze sprytniejsi od tych supermózgowców, którzy wymyślili całe to oprogramowanie... Ale niestety, istnieją też tacy, którzy poświęcają swój czas na tworzenie jeszcze bardziej złośliwych i bardziej destrukcyjnych wirusów komputerowych. Ten ostatni, „Klabautermann”, obrał sobie za cel intranet i łamie zabezpieczenia rządowych serwerów

mailowych w północnych Niemczech. Jaki może być cel takiego działania, inny niż zakłócanie codziennego życia normalnych ludzi? Zresztą być może te złośliwe gnojki wcale nie przebywają na terenie północnych Niemiec. Mogą mieszkać w San Jose, albo Mumbaju, albo Pekinie. Kto wie, może to po prostu jakiś pryszczaty, dojrzewający płciowo nikt, który siedzi w ciasnej sypialni w Bönningstedt. Kimkolwiek są i gdziekolwiek są, zainfekowali wirusem miejski i państwowy system mailowy. Ponieważ jestem zalogowany w tym systemie, wirus przedostał się do mojego laptopa i wymazał zawartość folderów z pocztą, ale na szczęście nie zdążył wysłać się do wszystkich kontaktów, jakie znajdowały się w książce adresowej. Krótko mówiąc, dzięki „Kla​bau​ter​mannowi” nie po​sia​dam żad​nych ma​ili. – Nie ro​zu​miem, dla​cze​go jest pan prze​ko​na​ny, że to nie była ona? – drążył Fa​bel. – Po prostu wiem. To można stwierdzić. Każdy ma jakiś... Sam nie wiem, jak to określić... Po​wiedz​my: styl pi​sa​nia ma​ili. – I to wszyst​ko? – Nie. Wiem, że to brzmi głupio, ale według mnie ten mail był zbyt poprawny pod względem gramatycznym. Meliha jest Turczynką. I nie mam tu na myśli, że jest Niemką tureckiego pochodzenia, lecz że jest rodowitą Turczynką. Płynnie posługiwała się niemieckim, ale mimo to robiła pewne błędy, jak wszyscy, którzy nie są tutejsi. A ten e-mail był... No cóż, był zbyt do​sko​nały. Zresztą nig​dy nie po​ro​zu​mie​wa​liśmy się za po​mocą pocz​ty elek​tro​nicz​nej. – Mmm... – za​mru​czał Fa​bel. Przypomniał sobie, co Kröger mówił na odprawie na temat identyfikacji fałszywek w internecie. Może Müller-Vo​igt rze​czy​wiście umiał przej​rzeć na wy​lot fałszy​we​go e-ma​ila. – Muszę przyznać, że nie wiem, jak mógłbym pomóc, Herr Müller-Voigt. Według mnie to nie wygląda na zabójstwo. I jeśli mam być szczery, nie wygląda również na typowe zaginięcie. Ale mogę skon​tak​to​wać się z miej​scową po​licją i zle​cić im, żeby przyj​rze​li się tej spra​wie. Fa​bel wstał z miej​sca. – Niech pan posłucha, Fabel... – Müller-Voigt wysunął się o krok, jakby chciał zastąpić mu drogę. – Nie wiem, co pan myśli na mój temat, ale wiem, że nie uważa mnie pan za jakiegoś rozhisteryzowanego typa. Jeśli myśli się o mnie co*kolwiek, to zwykle uważa się mnie za zupełne przeciwieństwo histeryka. I mówię panu, że jestem absolutnie pewien, iż ta kobieta, z którą byłem związany, została uprowadzona lub zamordowana. Powiem panu więcej, Fabel, nie tylko nie jestem w stanie dostarczyć żadnych obiektywnych dowodów, że co*kolwiek z tego, o czym opowiadałem w ogóle miało miejsce, ale przede wszystkim nie mogę również udowodnić, że Meliha w ogóle ist​niała. Müller-Vo​igt od​sunął się z po​wro​tem i wska​zał ręką ka​napę. – Proszę, Fa​bel... Po​trze​buję pańskiej po​mo​cy. – Musi pan prze​cież wie​dzieć, gdzie ona miesz​ka – od​parł Fa​bel, nie ru​szając się z miej​sca. – Nigdy u niej nie byłem. Oczywiście znałem jej adres, ale kiedy tam pojechałem, mieszkanie było puste. Nie chcę przez to powiedzieć, że jej nie zastałem, ale że nikt tam nie mieszkał. Zapytałem o Melihę jedną z sąsiadek, ale zyskałem tylko tyle, że kobiecina nabrała podejrzeń... Wyniosłem się stamtąd, zanim zadzwoniła na policję. Przedtem zdążyła mi jednak powiedzieć, że miesz​ka​nie stoi pu​ste już od po​nad mie​siąca. – Po​wia​da pan, że Me​li​ha była cu​dzo​ziemką? – Tak jest. Tur​czynką.

– I prze​by​wała w Niem​czech le​gal​nie? – O ile wiem, tak. – W takim razie musi istnieć jakiś zapis jej wjazdu do kraju. Jak brzmi jej pełne imię i na​zwi​sko? – za​py​tał Fa​bel, wyj​mując z kie​sze​ni ma​ry​nar​ki no​tes i pióro. – Me​li​ha Yazar. Po​cho​dzi z ja​kiejś mieściny pod Stam​bułem. Wy​da​je mi się, że z Si​lvi​ri. Fa​bel za​pi​sał te in​for​ma​cje. – Czy istnieje jakiś powód, dla którego ta kobieta mogłaby skłamać na temat tego, gdzie miesz​ka? – Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Wiem, że wyjdę na szaleńca, ale nie sądzę, żeby Meliha mnie okłamywała. Myślę, że naprawdę mieszkała w tamtym mieszkaniu. Widzi pan, po​znałem Me​lihę na kon​fe​ren​cji do​tyczącej ochro​ny śro​do​wi​ska. W Ham​burg Con​gress Cen​ter. – Ro​zu​miem, że była za​an​gażowa​na w ruch eko​logów? Müller-Vo​igt skinął głową. – Była bojowniczką, aktywistką, albo przynajmniej mówiła, że jest. O ile zdążyłem się zorientować, posiadała jakiś stopień naukowy z czegoś podobnego do geologii, który zdobyła w Stambule. Opowiadała, że pracuje jako analityczka dla pewnej agencji zajmującej się ochroną środowiska, ale kiedy pytałem, dla której, zawsze odpowiadała wymijająco. Prawda jest taka, że sam przypuszczałem, że jest kimś w rodzaju reportera śledczego, i początkowo w jej obecności zachowywałem wielką ostrożność... Twardo będę obstawać przy tym, że wpakowała się w jakąś sprawę, która na​ra​ziła ją na nie​bez​pie​czeństwo. – Ja​kie​go typu sprawę? Müller-Vo​igt po​pa​trzył na swoją na wpół opróżnioną szkla​neczkę whi​sky i od​sta​wił ją na sto​lik. – Pójdę zro​bić kawę – po​wie​dział sta​now​czo. – To długa hi​sto​ria...

ROZ​DZIAŁ 13 Roman Kraxner stał za drzwiami swojego mieszkania z przechyloną na bok głową, nastawionym uchem i marszczył w skupieniu swoje usiane kropelkami potu brwi. Starał się oddychać płytko i jak najciszej, żeby usłyszeć ile tylko się da z tego, co działo się na dole. To było trudne zadanie: otyłość Romana zmieniała każdy jego oddech w przeciągłe sapnięcie, bo powietrze z trudem torowało sobie drogę przez uciśnięte tłuszczem dro​gi od​dechowe. Jakiś głęboki męski głos zabrzmiał piętro niżej na klatce schodowej. Głos mówił cicho, zbyt cicho, żeby Roman mógł się zorientować, o czym mowa – ale wydawał się spokojny, opanowany i moc​ny. Roz​ka​zujący. Dźwięk drugiego głosu sprawił, że Roman wzdrygnął się i odsunął o krok. Ten głos był głośniej​szy: gniew​ny i szorst​ki. Z ob​cym ak​cen​tem. – Założę się, że to ro​bo​ta tej tłustej, pe​do​fil​skiej świ​nii, która miesz​ka piętro wyżej! Głos zabrzmiał całkiem wyraźnie i Roman natychmiast wyobraził sobie Albańczyka, który wychyla się w głąb klatki schodowej i oparłszy się o barierkę, wykrzykuje te słowa prosto w stronę jego miesz​ka​nia. Oczywiście, że to ja, pomyślał Roman. Ja ich wezwałem. I jeszcze wyślę e-maila do właściciela domu, tego możesz być pe​wien. – Powinieneś iść na górę! – wrzasnął Albańczyk, żeby Roman mógł go usłyszeć. – Mówię ci. Mówię ci, co powinieneś zrobić. Właśnie tak... Wtedy sam zobaczysz, co on ściąga na te swoje kom​pu​te​ry. Założę się, że jest tam mnóstwo fo​tek małych chłopców i małych dziew​czy​nek. Roman poczuł, jak w głębi jego piersi wzbiera coś na kształt strachu pomieszanego z wściekłością. Jak on śmiał? Jak ci lu​dzie ośmie​la​li się mówić ta​kie rze​czy na jego te​mat? Znów odezwał się pierwszy głos: tym razem nieco głośniej, nadal spokojnie, lecz jakby jeszcze bardziej rozkazująco. Brzmiał w nim cień ostrzeżenia. Mimo że Roman przywarł do drzwi, nadal nie potrafił zorientować się, co ten policjant mówi. Kilka słów. Jakieś polecenie, żeby nie dręczyć Romana. Ostrzeżenie, żeby ściszyli muzykę. Coś o obowiązujących w Hamburgu rozporządzeniach. Wszyst​kie głosy brzmiały te​raz znacz​nie ci​szej. O wie​le spo​koj​niej. Głęboki męski głos roześmiał się w odpowiedzi na coś, co powiedział Albańczyk. Z czego on się śmiał? Albo raczej z kogo? Czyżby tamci śmiali się z niego? Czemu śmiał się ten policjant? Przecież przyjechał tu po to, żeby tamtych zamknąć. Żeby wyłączyć tę durną muzykę. Właśnie dla​te​go Ro​man go tu​taj we​zwał. Teraz już nie słyszał głosu policjanta. Słyszał, jak zewnętrzne drzwi na samym dole zamknęły się z trzaskiem. Ktoś zamruczał coś głośno po albańsku, a potem trzasnęły drugie drzwi. Te w miesz​ka​niu piętro niżej. Roman jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, czekając w napięciu, czy dobiegnie go odgłos kroków na schodach; kroków Albańczyka, który pragnie konfrontacji. Ale nic się nie wydarzyło. Wtedy Roman odwrócił się i plecami oparł o drzwi. Czuł coś wysoko w klatce piersiowej, prawie w gardle. Jakieś kołatanie. I wiedział, że znowu to poczuje – zawsze, gdy będzie musiał przejść obok drzwi Albańczyka. I chociaż Roman robił wszystko co mógł, żeby jak najrzadziej opuszczać mieszkanie, to nie zawsze udawało się tego uniknąć i wówczas, przechodząc obok tamtego lokalu, ner​wo​wo wstrzy​my​wał od​dech i za każdym ra​zem miał wrażenie, że trwa to całe wie​ki.

Boże, jak nienawidził tego domu. Był stanowczo za dobry na to miejsce. Lepszy niż ci wszyscy ludzie, którzy się tu gnieździli. Lepszy niż to zasrane, malutkie mieszkanko. Lepszy niż cały ten cho​ler​ny Wil​helms​burg. Ale nade wszystko nienawidził mieszkać nad Albańczykami. Zresztą dla Romana kraj ich pochodzenia nie miał żadnego znaczenia: nie znosił mieszkać nad kimkolwiek, bo największą odrazę budziła w nim konieczność wspinania się po schodach. Odkąd stracił pracę w sklepie komputerowym, wchodzenie po schodach było wysiłkiem, do którego zmuszał się coraz rzadziej i rzadziej. Mieszkanie Romana mieściło się na drugim piętrze, jednak wspinaczka tam wystarczała, żeby zupełnie pozbawić go tchu. Potem bladł i pocił się jak mysz, a jego płuca gwałtownie domagały się tlenu. Zdarzało się – i to dość często – że posiłek zdążył całkiem ostygnąć, zanim dotarł z nim na górę... Roman nigdy nie gotował sam. Od czasu do czasu podgrzewał w mikrofalówce jakieś danie, ale nigdy nie zdobył się nawet na tak minimalny wysiłek, by w swojej maleńkiej kuchni zaparzyć sobie filiżankę kawy. Wszystko, co jadł albo pił, pochodziło z puszki, pudełka, albo sty​ro​pia​no​we​go po​jem​ni​ka. Całe mieszkanie składało się z trzech pomieszczeń. Właściwie czterech, jeśli liczyć łazienkę. Budynek był umiarkowanie nowy i dobrze utrzymany przez właściciela, i kiedy Roman się tu wprowadzał, wszystko dookoła było świeże i czyste. Jednak teraz wewnątrz mieszkania panował brud i nieporządek. Roman uważał, że zajęcia domowe są zbyt pracochłonne, nie nudne, lecz potwornie męczące, i że wysysają z niego wszystkie siły. Dziesięć minut przerzucania śmieci z kąta w kąt wyczerpywało go do cna; sprawiało, że ociekał potem i nie mógł złapać oddechu. A dziesięć minut sprzątania i tak nie robiło żadnej różnicy, jeśli chodzi o stosy książek i magazynów, resztki go​to​wych posiłków czy opróżnio​ne pusz​ki po na​po​jach. Zresztą Roman nie za bardzo się przejmował tym, jak wygląda jego mieszkanie. I tak nikt tu nie zaglądał. Ani przyjaciele, ani kobiety, dosłownie nikt. Dla niego osobiście także nie miało to szczególnego znaczenia, bo nigdy nie nazywał tego miejsca domem. Tak właściwie Roman Kraxner nie za bardzo wiedział, co oznacza pojęcie dom – przynajmniej w sensie fizycznym. Owszem, miał poczucie przynależności, ale nie było ono osadzone w rzeczywistym świecie. Dla Romana istniał inny wszechświat – wszechświat, w którym możliwe było uwolnienie się z więzów ciała. Który stanowił dla niego jedyne prawdziwe środowisko. To właśnie tam należał. Właśnie tam naprawdę ist​niał. Kiedy Roman był już pewien, że Albańczyk naprawdę wrócił do swojego mieszkania i że nie wejdzie po schodach, żeby sprowokować awanturę, szurając butami powlókł się przez pokój, obok rzędu monitorów, głośników, twardych dysków i klawiatur ustawionych na stole pod przeciwległą ścianą, i poszedł do toalety. Żołądek dawał mu się we znaki, jak zawsze, kiedy był zestresowany. I jak zawsze w tego typu sytuacjach Roman czuł, że potrzeba opróżnienia kiszek staje się coraz bardziej nagląca. Wsadziwszy do uszu słuchawki od iPoda, opuścił spodnie od dresu i usadowił swoje ważące sto osiemdziesiąt kilogramów cielsko na desce klozetowej. Słuchając muzyki i grając w jakąś grę, Roman napinał się, aż jego oddech stał się jeszcze cięższy, a twarz bardziej sina niż zwy​kle. Bez skut​ku. To właśnie był, jak wytłumaczył doktor, nieuchronny skutek stosowanej przez Romana diety, pozbawionej wszystkiego, co choć z daleka wyglądało, jakby wyrosło w ziemi. Roman nie pofatygował się, żeby wyjaśnić lekarzowi, że pogardza wszystkim, co ma posmak naturalnego świata; on upodobał sobie sztuczność, wygląd syntetyczności. Im bardziej przetworzona, im bardziej

konserwowana wydawała się żywność, tym bardziej mu smakowała. Wolał jeść mięso w postaci mielonki lub papki, lubił je nawet wyciskać. Każde włókno, które trawił, było ukryte w papce do napełniania hamburgerów lub hot dogów, mięsnych pasztecików bądź kawałków kurczaka. Wszystkie bułeczki lub rogaliki, które jadł razem z mięsem, musiały być z białej mąki, drobno zmielonej, bez najmniejszych śladów ziarna, z którego powstały. Upodobanie do żywych, nienaturalnych kolorów w deserach, lodach i napojach pozwoliło mu zachować koncepcyjny dystans między nim a wszystkim, co przywodziło na myśl mleczarnię. Właśnie z tego powodu Roman przedkładał amerykańskie fast-foody nad miejscowe Schnellimbiss czy stragany Würstchenbude, oferujące lokalne przekąski: w USA narodziła się nauka i umiejętność takiego przyrządzania jedzenia, by nie miało nic wspólnego lub bardzo niewiele z naturalnym światem. Zdaniem Romana nie było niczym dziwnym, że tę sztukę opanowała do perfekcji ta sama nacja, której udało się do​pro​wa​dzić do lądo​wa​nia człowie​ka na Księżycu. Po dwudziestu minutach potrzeba defekacji pozostała taka sama, lecz skurcze w jelitach wciąż nie zdołały doprowadzić do szczęśliwego finału. Minął już ponad tydzień od ostatniego wypróżnienia. Roman westchnął, podciągnął spodnie od dresu i z powrotem powędrował do salonu połączonego z jadalnią, do stołu, na którym znajdowały się komputery. To była jego furtka do innego świata, do wszystkich innych tożsamości. Komputer powitał go mruczeniem: delikatnym warkotaniem wewnętrznych wentylatorów, które chłodziły dwa ośmiordzeniowe Macbooki Pro, masywny HP, pięć zewnętrznych dysków, które razem zapewniały mu możliwość zgromadzenia siedmiu terabitów danych, oraz serwer kasetowy, który zbudował sam. Warty tysiące euro sprzęt szu​miał przy​jaźnie, za​pra​szając do in​ne​go świa​ta. Ta malutka przestrzeń wypełniona lśniącymi zdobyczami technologii stanowiła jedyną część mieszkania, w której panowały czystość i porządek. Roman pilnował, żeby nie było tam kurzu i żeby wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Komputery były jedynym źródłem światła w zaciemnionym pokoju. Właśnie tutaj Roman zgromadził najcenniejsze meble w całym mieszkaniu: mocny stół, na którym ustawił cały sprzęt, upodabniając go do miejsca dowodzenia w misji jakiegoś programu kosmicznego, oraz krzesło zrobione na specjalne zamówienie. To była najbardziej kosztowna rzecz, jaką kiedykolwiek nabył; bardziej kosztowna nawet niż każde pojedyncze urządzenie z zestawu komputerów. Krzesło samo dopasowywało się do kształtów ciała, albo może ciało dopasowywało się do krzesła; w zależności od woli siedzącego obracało się, przechylało i ślizgało, a przynajmniej tak się Romanowi zdawało. Było z najwyższej półki w kategorii siedzisk komputerowych, jak zapewniała broszura. Jednak prawdziwy wydatek wiązał się z tym, że krzesło musiało zostać wykonane na indywidualne zamówienie, bo tylko wtedy mogło odpowiednio podtrzymywać ogromne cielsko Romana. Producent z Monachium specjalnie wysłał do Hamburga jednego ze swych pracowników, żeby odwiedził Romana w jego mieszkaniu. Z początku, gdy technik ujrzał skromne i w sumie zapuszczone mieszkanko, rozglądał się podejrzliwie, ale wszelkie podejrzenia wyparowały, kiedy obliczył w myślach wartość stojącego na biurku sprzętu. Wydawało się, że w tym mo​men​cie całko​wi​cie zro​zu​miał Ro​mana; jak​by już spo​ty​kał ta​kich jak on. Roman pamiętał, że kiedy po raz pierwszy usiadł na nowym krześle, ogarnęło go poczucie najwyższego komfortu. Krzesło zdawało się podpierać każdy centymetr kwadratowy jego ciała, sprawiając, że – jak na ironię – Roman czuł się tak lekki jak piórko. Gdy na nim teraz siadał, nadal doświadczał tej samej ulgi albo wysublimowanej wygody, lecz w mniejszym stopniu niż poprzednio. Wiedział, dlaczego tak się stało: krzesło zostało idealnie dopasowane do jego warunków fizycznych

wtedy, kiedy składał zamówienie. Obecnie, trzy miesiące i siedem kilogramów później, do​pa​so​wa​nie nie było już tak ide​al​ne. Nabrał powietrza tak głęboko, na ile pozwalał mu syndrom niedotlenienia, na który cierpiał w związku z otyłością i który zmuszał go co noc do korzystania z maski tlenowej, a następnie włączył czte​ry płaskie, sprzężone ze sobą mo​ni​to​ry. Jak po​je​dyn​cze okno. Roman uwielbiał ten moment; moment zanurzenia. Mógł oderwać się od masy swojego ciała, od masy rzeczywistego świata. Jak wyrzucony na plażę wieloryb, którego nagła fala zmiata z powrotem w głąb morza, do naturalnego środowiska, Roman stawał się pozbawiony wagi i bezcielesny, gdy docierał tam, gdzie liczył się umysł i tylko umysł. Tutaj komunikował się z innymi, tak samo pozbawionymi formy istotami. Mógł być kimkolwiek, czymkolwiek. Tu nie było hałasu, wywoływanego przez albańskich sąsiadów, ani skurczów kolki jelitowej, ani obrzydzenia, jakie bu​dziło w nim własne od​bi​cie w lu​strze. Roman zamierzał przebywać w cybernetycznym świecie przez następnych siedem godzin, aż do późnej nocy. Będzie rozmawiał, grał, będzie kimś zupełnie innym. Większość tego czasu spędzi w Virtual Dimension, którego członkiem był już od prawie roku. W Virtual Dimension był szczupłym, atrakcyjnym i odnoszącym sukcesy mężczyzną. Oficjalnie pracował jako prywatny detektyw i miał cały sznureczek zakochanych w nim pań, apartament na ostatnim piętrze, którego okna wychodziły na laguny Nowej Wenecji. Jeździł ferrari cabrio 250 GT, rocznik 1962. Miał tuziny przyjaciół i brał udział w nar​ko​ty​ko​wych e-par​ty. W Virtual Dimension nie istniał problem nadwagi, niechlujne mieszkanie w Wilhelmsburgu ani strasz​ni sąsie​dzi. Ro​man ma​rzył, żeby jak naj​szyb​ciej się tam zna​leźć. Ale naj​pierw mu​siał trochę po​pra​co​wać. Prawda wyglądała tak, że Roman nienawidził mieszkania w Wilhelmsburgu, ale z łatwością mógł pozwolić sobie na wyprowadzkę w dowolnym momencie. Jedyne, co go przed tym powstrzymywało, to niechęć do tłumaczenia się, w jaki sposób zdołał zgromadzić tak pokaźną fortunę. Miał potężny elektromagnes, ważący całe pięć kilogramów, który stale podłączony był do gniazdka; mógł uruchomić go jednym ruchem kciuka i przejechać nim po zawartości wszystkich twar​dych dysków, wy​ma​zując wszel​kie dane. Niszcząc do​wo​dy. Jeśli tam​ci się tu po​ja​wią. Wkrótce pobawi się w Virtual Dimension. Najpierw musi zająć się biznesem. Usiadł przed wartymi tysiące euro cudami technologii, które wymagały nieustannego modernizowania, utrzymywania i rozszerzania. Roman płacił za wszystko w jeden jedyny sposób: przesyłał ogromne sumy pieniędzy pochodzące z kont bankowych na całym świecie na konta, które sam zakładał w różnych kra​jach. Ale Roman był kimś więcej niż pospolitym oszustem. Był prawdziwym artystą. Na razie nikt nie próbował go odnaleźć, ponieważ do tej pory nikt się nie zorientował, że zniknęły pieniądze. Każda instytucja, organizacja czy spółka, której pieniądze defraudował, natychmiast była atakowana przez wirus, który wymazywał dane, niszczył zapisy, zacierał wszelkie ślady włamania. Każdy wirus był inny. Każdy był osobną, nie​po​wta​rzalną kre​acją. Praw​dzi​wym dziełem sztu​ki. Jednak największym wirusem – trojanem wszystkich trojanów – był wirus „Klabautermann”. Mi​strzow​skie dzieło de​struk​cyj​ne​go pro​gra​mo​wa​nia. Ponieważ otyły, samotny Roman Kraxner – lat dwadzieścia osiem, sto osiemdziesiąt kilogramów wagi, bez dyplomu uniwersyteckiego, lecz z ilorazem inteligencji sto sześćdziesiąt dwa i wynikiem

egzaminu maturalnego 1.0, mieszkający w zaniedbanym, trzypokojowym mieszkaniu w Wilhelmsburgu – był jednym z odnoszących największe sukcesy internetowych hakerów i sie​cio​wych oszustów. I właśnie nad​szedł czas, kie​dy mu​siał za​brać się do pra​cy.

ROZ​DZIAŁ 14 Müller-Voigt wrócił z kuchni do salonu, niosąc przed sobą tacę, na której stały dzbanek z kawą i dwie filiżanki. Fabel od razu zwrócił na nie uwagę, bo wykonane były z cieniutkiej, białej porcelany, zgodnie z najnowszymi trendami designu, charakteryzującego się powściągliwą elegancją. Niedawno widział taki zestaw w sklepie Alsterhaus przy Jungfernstieg i nawet chciał go kupić, ale ostatecznie zdecydował, że nie może pozwolić sobie na taki wydatek. Jego typowa dla wschod​niej Fry​zji prze​zor​ność za​try​um​fo​wała nad ham​bur​skim sa​vo​ir fa​ire. Podczas gdy Müller-Voigt przebywał w kuchni, Fabel wziął do ręki małą figurkę, która stała na środku stolika do kawy. To było dzieło współczesnej sztuki, w rodzaju stylizowanego smoka, i choć wydawała się naprawdę piękna, miała w sobie coś, co budziło w detektywie niepokój. Zupełnie jakby ten nieożywiony kawałek brązu pod wpływem jego spojrzenia wykręcał się to w jedną, to w drugą stronę. Od​sta​wił smo​ka na miej​sce, gdy tyl​ko go​spo​darz wrócił z kuch​ni. – Podoba się panu? – spytał Müller-Voigt, stawiając na stoliku tacę z kawą. – Został zrobiony na specjalne zamówienie. To podobizna pradawnego hebrajskiego demona mórz, stwórcy sztormów i ojca cha​osu. – Dziwny wybór – odparł Fabel, nie odrywając wzroku od figurki, jakby rzeczywiście liczył na to, że smok zwi​nie się i przekręci w drugą stronę. – Przedstawia mojego wroga, jeśli pan woli – odparł polityk. – To potwór, w jakiego prze​ista​cza​my na​turę. Müller-Vo​igt za​milkł na chwilę, żeby podać gościo​wi kawę. – Tak czy owak, mówiłem już, że nawiązałem kontakt z organizatorami konferencji, na której poznałem Melihę. Poprosiłem, żeby przejrzeli swoje spisy delegatów i osób towarzyszących. Ta impreza nie była otwarta dla szerokiej publiczności, więc każdy, kto brał w niej udział, musiał zostać na nią wcześniej zaproszony i zarejestrowany. Jednak i oni nie wiedzieli absolutnie nic na temat Melihy. Fabel, przecież ja na własne oczy widziałem jej identyfikator z tej konferencji! Ze względów bezpieczeństwa wszyscy musimy robić zdjęcia do takich identyfikatorów i dostarczać wszelkiego rodzaju informacji na nasz temat. Jako cudzoziemka, Meliha z pewnością musiała przy rejestracji okazać paszport, żeby udokumentować swoją tożsamość. Nawiasem mówiąc, to było jednym z powodów, dla których odpowiedziałem przecząco na pańskie pytanie, czy ona mogła przebywać w Niemczech nielegalnie. Na pewno nie wpuszczono by jej do Centrum Kongresowego, szczególnie z powodu panującej obecnie atmosfery wokół wymogów bezpieczeństwa. Prawdę powiedziawszy, zaryzykuję stwierdzenie, że Meliha nie mogłaby się tam znaleźć, gdyby jej nie za​re​je​stro​wa​no i nie spraw​dzo​no wszyst​kich szczegółów na jej te​mat. – No cóż, wszędzie zdarzają się błędy administracyjne... Może jej dane przypadkowo zostały usu​nięte – za​su​ge​ro​wał Fa​bel. – Mhm... Tak samo jak mail od niej zniknął z mo​je​go kom​pu​te​ra? – To stało się z po​wo​du wi​ru​sa kom​pu​te​ro​we​go, o którym wszy​scy wie​my. – Czy​li to był po pro​stu cho​ler​ny przy​pa​dek, tak pan sądzi? – Tak przy​pusz​czam. Jeśli istniało coś, w co Fabel absolutnie nie wierzył, to był to właśnie zbieg nieprzewidzianych oko​licz​ności.

– A kto może stwierdzić, że ten wirus „Klabautermann” nie został celowo wpuszczony do systemu? Przecież to narzędzie pozwala wykasować starannie wybrane pakiety danych i ukryć tę czyn​ność pośród ma​so​we​go usu​wa​nia. Fa​bel roześmiał się. – Pan wy​ba​czy, se​na​to​rze, ale wy​da​je mi się, że wkra​cza​my w ob​szar spi​sko​wych teo​rii dziejów. – Tak pan sądzi? – Müller-Vo​igt dolał kawy. Fabel wziął od niego filiżankę, choć wiedział, że potem będzie tego żałować. Miał niską tolerancję na kofeinę i zdawał sobie sprawę, że druga filiżanka z pewnością nie pozwoli mu zmrużyć oka przez całą noc. Susanne starym zwyczajem dokuczała mu z tego powodu – że to dlatego, że przez całe dzieciństwo spędzone we Wschodniej Fryzji nie pił niczego poza herbatą. Jednak Fabel miał prze​czu​cie, że dziś nie tyl​ko kawa nie po​zwo​li mu zasnąć. Na zewnątrz zaczynało się ściemniać i Fabel zauważył, że oświetlenie w salonie automatycznie roz​jaśniło się, żeby nad​ro​bić stratę. – Proszę posłuchać, Herr Müller-Voigt – powiedział Fabel. – Muszę pana o to zapytać. Czy dawał pan swojej przyjaciółce pieniądze, prezenty czy też coś, co mogło mieć jakąś wartość? Może na​wet in​for​ma​cje, które mogły być cen​ne dla niej albo przy​dać się komuś... – Rozumiem. – Müller-Voigt spiorunował go wzrokiem. – Sądzi pan, że dałem się złapać w miłosną pułapkę. Sta​ry a głupi, czyż nie tak? Fa​bel usiłował za​pro​te​sto​wać, ale po​li​tyk prze​rwał mu, pod​ry​wając wy​so​ko rękę. – Nie oskarżam pana. Muszę przyznać, że i mnie taka myśl przemknęła przez głowę, ale odpowiedź brzmi: „nie”. Powiem uczciwie, że między nami nie było nic, z czego można wyciągnąć korzyść materialną, komercyjną bądź polityczną. Zostaliśmy kochankami. To było właśnie tak proste i jednocześnie tak skomplikowane. A teraz ona zniknęła, ja zaś usiłuję przekonać pana, że w ogóle kie​dy​kol​wiek ist​niała. Za chwilę sam sie​bie będę mu​siał o tym prze​ko​ny​wać. – Herr Senator, ludzie albo istnieją, albo nie. A jeśli faktycznie istnieją, to zostawiają po sobie ma​te​rial​ne ślady. – Tak też mi się tak wydawało. Kiedy skończyły mi się pomysły, wykorzystałem znajomość z osobą, która pracuje w departamencie edukacji. Poprosiłem, żeby nawiązała kontakt ze swo​im znajomym z uniwersytetu w Stambule i z grubsza określiłem lata, kiedy według mnie Meliha po​win​na tam stu​dio​wać. – I oka​zało się, że to również ślepa ulicz​ka – Fa​bel ra​czej stwier​dził, niż za​py​tał. – Właśnie dlatego na początku powiedziałem panu, że Meliha nie zaginęła, tylko że zniknęła. Nie tylko fizycznie, ale jak pan widzi, została wymazana ze wszystkich publicznych rejestrów. Zupełnie jak​by ktoś wcisnął jakiś gu​zik i wy​ka​so​wał jej eg​zy​stencję. Zapadła cisza. Fabel przyglądał się swojej filiżance z kawą i w milczeniu rozważał to, co powiedział Müller-Voigt. Już wcześniej słyszał tego typu historie. Ludzie odchodzili od zmysłów z powodu czyjegoś zniknięcia i opracowywali całe teorie spiskowe – tylko po to, żeby zrozumieć, jak do tego doszło. Ale Fabel wiedział, że to nie jest ten przypadek. Wszystko, co mówił MüllerVo​igt, wy​da​wało się zupełnie po​zba​wio​ne sen​su, ale mimo to Fa​bel wie​rzył każdemu jego słowu. – Jeśli to, co pan mi mówi, jest prawdą... Nie, proszę pozwolić, że ujmę to inaczej: jeśli to, co pan podejrzewa, jest prawdą, to wymagałoby ogromnych środków i przygotowań. Czy sugeruje pan, że stoi za tym rząd? Jakikolwiek rząd? Mówił pan, że sądził, iż Meliha zaangażowała się w coś, co mogło spro​wa​dzić na nią nie​bez​pie​czeństwo. W co kon​kret​nie?

Müller-Voigt przez chwilę przypatrywał się Fablowi, jakby podejmował decyzję, zaufać mu czy też nie. – Czy pamięta pan, jak mówiłem o tym, że byliśmy niegdyś bardziej związani z naturą? – spytał w końcu. – Że po​tra​fi​liśmy zro​zu​mieć sy​gnały, ja​kie wysyłało nam śro​do​wi​sko? Fa​bel bez słowa skinął głową. – Chciałbym, żeby przez chwilę zachował pan to w pamięci... Czy słyszał pan kiedyś o Pharos Pro​ject? Ta nazwa przypomniała Fablowi o plakacie, obok którego przejeżdżał, odwożąc Susanne na lot​ni​sko. O prze​sad​nej sym​bo​li​ce la​tar​ni mor​skiej, oto​czo​nej wzbu​rzo​ny​mi fa​la​mi. – Tak na​prawdę to nie – przy​znał. – Kie​dyś o tym słyszałem, ale nie​wie​le wiem na ten te​mat. – Pharos Project rzekomo jest organizacją ekologiczną. To ogromny korporacyjny konglomerat, kierowany z zaplecza przez swojego założyciela. Europejska kwatera główna Pharos Project mieści się, co zaskakujące, zaledwie kilka kilometrów stąd. Na wybrzeżu, na północ od Hörne, znajdowała się stara, nieczynna latarnia morska, którą odnowili, a obok dobudowali potężny budynek. Nazwali tę siedzibę Europa Pharos. Powinien pan ją zobaczyć, jest naprawdę piękna pod względem architektonicznym i rzecz jasna, ekologicznie całkiem samowystarczalna. Jest wsparta na palach i wysunięta ponad powierzchnię morza. Zdaje się, że druga ich siedziba znajduje się na wybrzeżu, w stanie Maine, i nazywa się Americas Pharos. W każdym razie, Pharos Project wykorzystuje swój status ekologicznego ośrodka badawczego i grupy nacisku, by uniknąć sklasyfikowania jako ruch re​li​gij​ny lub fi​lo​zo​ficz​ny, albo wręcz or​ga​ni​zacja po​li​tycz​na. – Chce pan po​wie​dzieć, że oni ukry​wają, że są sektą? – Dziś rano spotkał pan Fabiana Menke z BfV – odparł Müller-Voigt. – Rozmawiałem z nim o Pha​ros Pro​ject i przy​znał, że jest to gru​pa, która znaj​du​je się pod ob​ser​wacją jego lu​dzi. Z bli​ska. – No cóż, czy to nie budzi w panu za​nie​po​ko​je​nia? Że BfV bada działalność organizacji ekologicznej? Ostatecznie to właśnie pan jest tym spośród hamburskich ekologów, który mówi bez ogródek. – Postawmy sprawę jasno: Pharos Project nie ma nic wspólnego z czymkolwiek, w co wierzę. Pharos Project to sekta. Co więcej, to sekta niebezpieczna i jadowita. Powinien pan porozmawiać o tym z pa​nem Men​ke. – Co to ma wspólne​go ze sprawą Me​li​hy? – Bardzo się pilnowała, żeby nie powiedzieć niczego o swojej pracy, ale jak już wspomniałem, odniosłem wrażenie, że była kimś w rodzaju śledczego w jakiejś tam organizacji, dla której pracowała. Albo może raczej dziennikarką, która tropi różne nieprawidłowości. Ale znowu przeszukałem cały internet i nie mogłem znaleźć żadnego śladu jej współpracy z jakimkolwiek czasopismem, prasą czy telewizją. Bądź co bądź wiem, że gromadziła wszelkie informacje na temat Pharos Project, jakie tylko zdołała zebrać. Pytała nawet, co ja wiem o tej organizacji, ale okazało się, że o wie​le mniej niż ona. – A co pan wie? – No cóż, odkąd Meliha zniknęła, przeprowadziłem pewne badania. Poza tym udało mi się sporo dowiedzieć od pana Menke. Niestety niczego dobrego. Pharos Project spełnia wszelkie kryteria niebezpiecznej sekty. Ma stric​te wodzowski charakter, zaś jego przywódcy, zwłaszcza założyciel – Dominik Korn, są czczeni jak półbogowie. Organizacja żąda, aby wszyscy członkowie oddali swoje majątki na jej rzecz; prowadzi odliczenia czasu, jaki pozostał do końca świata, sprawuje totalną

kontrolę nad swoimi wyznawcami, przy czym z niewiarygodną agresją i nienawiścią odnosi się do wszel​kiej kry​ty​ki. – Rozumiem, że sądzi pan, że tym razem ta agresja została skierowana przeciwko pańskiej przy​ja​ciółce? – Pamięta pan, co powiedziałem o naszym braku łączności z otaczającym środowiskiem? No cóż, ten brak jest czymś, do czego Pharos Project, a zwłaszcza jego szef, Dominik Korn, dążą. Ich zda​niem naj​lep​szym spo​so​bem ochro​ny śro​do​wi​ska byłoby usu​nięcie z nie​go ludz​kości. – W jaki sposób za​mie​rzają to osiągnąć? – spy​tał Fa​bel. Müller-Vo​igt wzru​szył ra​mio​na​mi. – Większość sekt wierzy w jakiś epifaniczny moment. W Sąd Ostateczny, Ragnarok albo Apokalipsę. Pharos Project niczym się nie różni w tym względzie. Wierzą w wydarzenie, które zwą Konsolidacją. Nic więcej nie wiem, choć podejrzewam, że Menke będzie w stanie podać panu więcej szczegółów. Ze mną nie chciał przekraczać pewnej granicy, ale pan nie jest politykiem, pan jest po​li​cjan​tem. – Czy pan sądzi, że znik​nięcie Me​li​hy może mieć związek z sektą Pha​ros? – Oni nie lubią ludzi, którzy próbują się czegoś o nich dowiedzieć albo ich krytykują. A Meliha zdawała się na poważnie badać ich działalność, nim zniknęła – Müller-Voigt zamilkł na chwilę. – Mam zamiar dotrzeć do sedna tej sprawy, Fabel. I obejdę się bez pańskiej pomocy, jeśli będę mu​siał. To utrud​ni mi za​da​nie, ale i tak to zro​bię. Po​zo​sta​je więc py​ta​nie: Fa​bel, czy pan mi pomoże? – Jak sam pan stwierdził, nie ma dowodów na to, że popełniono morderstwo. Brak też dowodów na to, że ktoś taki w ogóle istniał, sam pan o tym mówił. Ja zwyczajnie nie mogę rozpocząć ofi​cjal​ne​go śledz​twa, opie​rając się je​dy​nie na tym, co od pana usłyszałem. – A więc daje mi pan do zro​zu​mie​nia, że nie mam co li​czyć na pańską po​moc, tak? – Tego nie powiedziałem. Przyjrzę się tej sprawie. Bóg jeden wie, że dość mam roboty z tym Zabójcą z Sieci, ale zobaczę, co uda mi się odkryć. Jednak nie ma najmniejszego sensu, żeby przyglądał się pan zwłokom, które zostały przyniesione przez wodę na Fischmarkt. To sam korpus: bez głowy, rąk i nóg. Fabel ujrzał, jak twarz polityka pod opalenizną zrobiła się biała jak płótno. Przez moment miał wrażenie, że Müller-Vo​igt za​raz zwy​mio​tu​je. – Niech pan posłucha, senatorze, według mnie to nieprawdopodobne, żeby to była Meliha. Sądzimy, że ciało zostało pokawałkowane, żeby uniemożliwić identyfikację, a zgodnie z tym, co pan mi dziś wieczorem powiedział, zdaje się, że Meliha nie posiada żadnej zarejestrowanej tożsamości. Proszę dać mi kil​ka dni. Zo​baczę, co będę mógł zro​bić. – Dziękuję panu, Fabel. Doceniam pańskie starania. Czy mogę zapytać o jeszcze jedno? Czy możemy za​cho​wać tę roz​mowę między nami...? Przy​najm​niej na ra​zie. – W porządku, se​na​to​rze – od​parł Fa​bel. W su​mie to nie było żadne ofi​cjal​ne do​cho​dze​nie. Jak dotąd. – Muszę jednak przyznać, że tak naprawdę nie dostałem od pana niczego, od czego mógłbym zacząć – mówił dalej. – Czy jest coś, co mógłby mi pan powiedzieć na temat Melihy, a co mogłoby mi pomóc? Śmiech Mülle​ra-Vo​ig​ta był za​ra​zem smut​ny i pełen go​ry​czy. – Po tym, jak Meliha zniknęła, doszedłem do wniosku, że tak naprawdę niewiele o niej wiem. Za każdym razem, gdy myślałem o tym, żeby z panem albo z kimś takim jak pan porozmawiać o jej

zniknięciu, zdawałem sobie sprawę, jak mało mogę o niej powiedzieć. Ale ja naprawdę ją znałem. Znałem ją tak dobrze, jakbyśmy spędzili razem całe życie. Jeśli pan woli, powiem, że znałem jej duszę. Za​sta​no​wił się przez mo​ment. – Meliha była kemalistką. Wie pan, zwolenniczką Mustafy Kemala Atatürka, ojca współczesnej Turcji. Atatürk to wielka postać dla wielu Turków, ponieważ stworzył coś kompletnie, сałkowicie odmiennego od tego, co funkcjonowało przedtem. Po prostu od nowa wymyślił całą koncepcję państwa tureckiego, nadając kształt świeckiej, postępowej republice. Przekonał cały naród, żeby zostawił za sobą przeszłość i skierował się ku przyszłości, której nigdy dotąd nikt nie brał pod uwagę. Potrafię zrozumieć, dlaczego jego osoba jest dla Turków tak wielką inspiracją. Jak mówiłem, Meliha była także głęboko zaangażowana w sprawy ekologii. To była jej wielka pasja: wierzyła, że świat potrzebuje „ekologicznego Atatürka”. Kogoś, kto będzie w stanie na nowo ukształtować nasz sposób życia. Miała zwyczaj oskarżać mnie i podobnych do mnie, że jesteśmy „pop-ekologami”. Dy​le​tan​ta​mi. – Nie bar​dzo ro​zu​miem, w jaki sposób... – Hell hath no fury like a woman scorned1 – powiedział Müller-Voigt po angielsku. – Chyba zna pan twórczość wa​sze​go Szek​spi​ra, Fa​bel? – To Congreve – odparł Fabel. – Heaven has no rage like love to hatred turned, Nor hell a fury like a wo​man scor​ned2. Ten cy​tat po​cho​dzi ze sztu​ki Wil​lia​ma Con​gre​ve’a, a nie z Szek​spi​ra. Müller-Vo​igt uśmiechnął się sze​ro​ko. – Oczywiście. Na śmierć zapomniałem, że jest pan bardzo wykształconym policjantem. Prawda, Herr Fabel? Tak czy owak, myślę, że Meliha miała w sobie co nieco z tej gwałtowności. To nie tak, że została wzgardzona na sposób romantyczny, lecz raczej filozoficzny. Darzyła wielkim podziwem Dominika Korna i jego poglądy na sprawy środowiska, przynajmniej wtedy, kiedy ustanowił swoją pierwotną wizję Pharos Project. Myślę, że uważała, że on jest wielką nadzieją dla przyszłości ochro​ny śro​do​wi​ska. – Jej „Atatürkiem eko​lo​gii”? – Dokładnie. Ale Korn miał jakiś wypadek, zdaje się, że podczas nurkowania, po którym zaczął coraz bardziej izolować się od ludzi. Pharos Project, który rozpoczął działalność jako prawdziwie innowacyjna ekologiczna organizacja badawcza, stał się tajemniczą sektą, napędzaną przez coraz bar​dziej dzi​wacz​ne fi​lo​zo​fie Kor​na. – Więc sądzi pan, że Meliha wypełniała jakiś rodzaj misji, której celem było zdemaskowanie Kor​na i jego or​ga​ni​za​cji? – Według mnie to całkiem możliwe. Jeśli pyta mnie pan, gdzie szukać Melihy, to proponuję, by zaczął pan od Pha​ros Pro​ject. – Tak przy oka​zji... To zdjęcie, które ma pan w cy​fro​wej ram​ce, czy mógłbym do​stać wy​druk? – Mogę je przesłać panu mailem. Mam nowego laptopa i prywatny adres, który nie jest połączony z systemem państwowym, więc nie mógł zostać zainfekowany tym cholernym „Kla​bau​ter​man​nem”. – Jeśli nie ma pan nic prze​ciw​ko temu, se​na​to​rze, wolałbym zwykłą kopię. Przez mo​ment Müller-Vo​igt wy​da​wał się za​sko​czo​ny. – Okay... W moim biurze jest drukarka. Jutro z samego rana każę je wysłać do komendy. Jeśli nie, mogę wydrukować to zdjęcie, kiedy dostanę z powrotem mój stary komputer. Właśnie próbują go

od​wi​ru​so​wać albo coś tam zro​bić, żeby od​zy​skać dane. Kiedy Fabel odjeżdżał z domu polityka, po głowie krążyło mu całe mnóstwo różnych dokuczliwych myśli. Najprostsze wytłumaczenie zniknięcia tej kobiety oraz tego, dlaczego jednocześnie nie udało się natrafić na żaden jej ślad, zdaniem Fabla nasuwało się samo: zwyczajnie, z jakichś tam powodów podała Müllerowi-Voigtowi fałszywe nazwisko. To także wyjaśniało sytuację na konferencji: Meliha zapewne miała oficjalny identyfikator, ale z innym nazwiskiem, a Müller-Voigt, po tym, jak przedstawiła mu się jako Meliha Yazar, nawet nie pomyślał, by sprawdzić to na identyfikatorze. Może dziewczyna faktycznie była dziennikarką śledzczą, a może należała do którejś z tych ekstremalnych grup ekologicznych, o których mówił Menke, lub po prostu chciała zbliżyć się do wpływo​we​go po​li​ty​ka, członka rządu Ham​bur​ga. Tak... Takie wyjaśnienie chyba brzmiało najbardziej sensownie, że Meliha po prostu występowała pod fałszywym nazwiskiem. Jednak jadąc ciemną ulicą wzdłuż kanału, którego wysokie brzegi wieńczyły wspomniane przez Müllera-Voigta wały, Fabel z jakiegoś powodu za nic nie mógł w to uwie​rzyć. A może jednak było możliwe, że ktoś w jakiś sposób wymazał ślady istnienia kobiety, która na​zy​wała się Me​li​ha Yazar.

ROZ​DZIAŁ 15 Następnego ranka, kiedy Fabel jechał do Wydziału, czuł się zmęczony i poirytowany. Miał rację co do kawy: przez pół nocy nie zmrużył oka. Albo konkretnie: kawa plus nieobecność Susanne w łóżku, a także nieustannie pojawiające się w głowie obrazy, na których znajdowała się kobieta z fo​to​gra​fii po​ka​za​nej przez Mülle​ra-Vo​ig​ta, wszyst​ko to ra​zem spra​wiło, że długo nie mógł zasnąć. – Hej, wyglądasz, jakby cię ktoś wypluł – powiedział na powitanie Werner, gdy Fabel wszedł do win​dy. – Masz kaca? – Chciałbym – mruknął Fabel. – Mam za sobą bezsenną noc. Jak tam sprawa Zabójcy z Sieci? Czy już są na​ka​zy? – Anna mówi, że mamy cztery adresy, które należy obskoczyć dzisiejszego popołudnia. Sugeruje, żebyśmy zebrali się o trzeciej i uderzyli jednocześnie. Dobrze będzie, jeśli w każde z tych miejsc uda się nam ściągnąć paru mun​du​ro​wych. – Po​sta​ram się to załatwić. Anna Wolff wyszła z biu​ra, które dzie​liła z Hen​kiem Her​man​nem i przy​wi​tała się z Fa​blem. – Fa​tal​nie dziś wyglądasz... – Już to omówiliśmy – wtrącił Werner. – Jan twierdzi, że ciężar intelektu nie pozwolił mu wczo​raj zasnąć, a ja uważam, że to bu​tel​ka whi​sky. – Jeśli już skończyłeś... – od​parł Fa​bel. – Czy wczo​raj wysłałeś do mnie SMS-a? – Ja? – zmarsz​czył brwi Wer​ner. – Nie... Ja nie. – A ty, Anno? – spy​tał Fa​bel. – Ja też nie, sze​fie. Czy to coś ważnego? – Nie wiem. Cóż... Pew​nie nie. Wszyst​ko, co tam było, to „Pop​penbütte​ler Schleu​se”. – Pewnie ktoś wysłał go przez pomyłkę – zadecydowała Anna. – Czy znasz kogoś, kto mieszka w Pop​penbüttel? – Nie mogę po​wie​dzieć, że tak. Czy mogę za​mie​nić z wami słowo? Wer​ner i Anna po​szli za Fa​blem do jego biu​ra. – Wiem, że cholernie nam brakuje czasu, ale muszę dziś rano załatwić parę spraw – powiedział. – Dzwońcie na komórkę, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Zanim wyjdę, załatwię wam obstawę mundurową na te dzisiejsze obławy. Anno, jeśli ściągnę chłopaków na drugą trzydzieści, czy będziesz mogła po​pro​wa​dzić dla nich od​prawę? – Nie ma problemu. Tu są te cztery adresy. Obawiam się, że to na różnych krańcach miasta. Nawiasem mówiąc, dyrektor kryminalny van Heiden próbuje się z tobą skontaktować. Dzwonił tu nie da​lej jak piętnaście mi​nut temu. – Okay – powiedział Fabel, choć przez głowę przemknęła mu myśl „co znowu?”. – Jest coś, co chciałbym, żebyście dla mnie sprawdzili. Muszę jasno stwierdzić, że być może nie ma to żadnego związku z czymkolwiek, czym obecnie się zajmujemy, ale potrzebuję uzyskać informacje na temat organizacji Pharos Project. Jak mówiłem, na razie to nie do końca oficjalne, ale istnieje szansa, że natrafimy na coś, co da się powiązać z tym ciałem, które wczoraj zostało wyrzucone na Fischmarkt. Mam nowego przyjaciela w BfV, więc zamierzam poprosić go, żeby opowiedział mi o tym Pharos. Czy któreś z was coś o tym słyszało? Wer​ner, który wciąż pil​nie skro​bał coś w no​te​sie, pokręcił głową.

– Czy to Fa​ros przez F czy Ph...? – Ph... Jak u Greków – wyjaśnił Fa​bel. – Sze​fem jest gość, który na​zy​wa się Do​mi​nik Korn. – Słyszałam o nich – powiedziała Anna. – Myślałam, że to jakaś grupa ekologów, coś w rodzaju Gre​en​pe​ace. Fa​bel zaśmiał się. – Nic podobnego. Ja jestem członkiem Greenpeace, a do tego Pharos Project nie przyciągnąłbyś mnie nawet siłą. Zaczęli całkiem słusznie, ale zdaje się, że teraz mogą być czymś w rodzaju oszu​kańczej sek​ty. – Sprawdzę to. – Anna uśmiechnęła się do Wer​ne​ra. – Przy​najm​niej wiem, jak to się pi​sze. – Czy jest jesz​cze coś, o czym po​wi​nie​nem wie​dzieć, za​nim wyjdę? – spy​tał Fa​bel. – Tylko tyle, że w Schanzenviertel mieliśmy potencjalne zabójstwo. Czekamy na wieści, czy gość jakoś z tego wyj​dzie. Bie​dak ma po​pa​rzo​ne sześćdzie​siąt pro​cent ciała. – Co się stało? – Jed​no z pod​pa​leń sa​mo​chodów po pro​stu się nie udało. – Podpaleń samochodów? – Fabel wpadł w jeszcze gorszy nastrój, przypomniawszy sobie roz​mowę z Men​kem, którą odbył dzień wcześniej. – Po​wia​da​cie, że ktoś mógł zginąć? – Właściciel auta wybiegł na ulicę, kiedy zobaczył, że jego samochód się pali – oznajmił Werner. – Ale napastnicy wrzucili do środka kolejny pojemnik z naftą. Wybuchł, kiedy ten głupek był przy sa​mochodzie. Z tego, co zdążyłem się do​wie​dzieć, zro​bi​li z nie​go żywą po​chod​nię. – Super – odparł Fabel. – To chyba już się domyślam, dlaczego dyrektor kryminalny van Heiden z samego rana zabrał się do dzwonienia. Chyba lepiej będzie, jak do niego pójdę. Zobaczymy się około pierw​szej trzy​dzieści i na od​pra​wie omówimy plan dzi​siej​szych obław. Kiedy Werner i Anna wyszli, Fabel wziął do ręki listę z adresami, które Anna zostawiła, i skontaktował się z dyspozytornią komendy; tam wydał polecenie, żeby wyznaczono funkcjonariuszy do przeprowadzenia obław. Wytłumaczył, że pod każdy z adresów należy wysłać przynajmniej dwóch detektywów, i zapytał, czy mogą załatwić paru dodatkowych mundurowych z lokalnych po​ste​runków po​li​cji. Van Heiden odebrał telefon natychmiast, gdy tylko Fabel zadzwonił. Było tak, jak przypuszczał – dyrektor kryminalny dzwonił w sprawie podpalenia samochodu. Fabel wyczuł, że jego szef znajduje pewną przyjemność, przypominając wszystkim dookoła, jak okazał się przewidujący, mówiąc, że ktoś „w końcu przypłaci to życiem”. Naturalnie zasadniczy wątek ich rozmowy dotyczył uświadomienia Fablowi, że sprawą najwyższej wagi jest schwytanie sprawców, szczególnie jeśli okaże się, że ofiara umrze. Fabel nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego van Heiden czuł czasem potrzebę zaakcentowania znaczenia jakiegoś konkretnego wypadku: zupełnie jakby Fabel nie brał na poważnie zabójstw, które nie zostały specjalnie podkreślone przez kierownictwo. Dla Fabla sam akt morderstwa był wy​star​czająco znaczący, nie​za​leżnie od tego, kim była ofia​ra. – Być może kryje się za tym więcej niż się wydaje na pierwszy rzut oka – powiedział van Heiden. – A to jeszcze jeden powód, by ten przypadek był dla nas priorytetowy. Ofiara, czyli właściciel mercedesa, to Daniel Föttinger, bardzo ważna figura w dziedzinie ekologicznych technologii. Wystarczy wspomnieć, że jest jednym z organizatorów szczytu GlobalConcern Ham​burg. – Więc sądzi pan, że to sprawa polityczna? – spytał Fabel. – Że ten człowiek został celowo

na​mie​rzo​ny i że tak na​prawdę cho​dziło o za​mach na jego życie? – Całkiem możliwe. Ten zbieg okoliczności wcale mi się nie podoba. Wydaje mi się, że właśnie w takim momencie mogą nam się przydać pańskie specjalne talenty. A jeśli zdołamy udowodnić, że ten czyn popełniono z premedytacją, co może okazać się trudne, to ja osobiście wątpię, by to miało być je​dy​nie usiłowa​nie mor​der​stwa. – Ro​zu​miem, że on nie jest w naj​lep​szym sta​nie? – Zgodnie z tym, co powiedzieli mi w szpitalu, będzie miał mnóstwo szczęścia, jeśli przetrzyma następne dwa​dzieścia czte​ry go​dzi​ny. Zaraz po zakończeniu rozmowy Fabel wystukał na swoim komputerze nazwisko Daniela Föttingera. Przeglądając wyniki wyszukiwania czuł, jak wzrasta jego niepokój. Rozpaczliwie pragnął, by ten incydent nie okazał się następnym zabójstwem, zamierzonym lub nie. Ludzie z Wydziału Zabójstw byli zawaleni po uszy robotą ze względu na działalność Zabójcy z Sieci, a poza tym na głowie mieli jeszcze zwłoki, przyniesione przez wodę na Fischmarkt, oraz ustalenie związku tej sprawy z zaginięciem kobiety, która zniknęła bez śladu, jak utrzymywał Müller--Voigt. Jednak im więcej Fabel czytał o Föttinger Environmental Technologies i o jego szefie, a zarazem głównym udziałowcu, Danielu Föttingerze, tym mniej był przekonany, że atak podpalacza był czystym przy​pad​kiem. Jeszcze jedna rzecz przysporzyła mu zmartwień: trafił na kilka fotografii przedstawiających Föttingera i Bertholda Müllera-Voigta razem podczas różnych uroczystości i odniósł wrażenie, że ci dwaj są ze sobą w dość przyjacielskich stosunkach. Ale to żadna niespodzianka, powtarzał sobie, zważywszy na to, że ścieżki senatora oraz miejscowej znakomitości w dziedzinie ekologicznych technologii często się krzyżowały. A Föttinger był wszakże organizatorem hamburskiego szczytu Glo​bal​Con​cern. Mimo to Fa​bla wciąż nie opusz​czało pew​ne prze​czu​cie. Złe prze​czu​cie. Fabel pojechał pod adres, gdzie według Müllera-Voigta mieszkała Meliha. Mieszkanie znajdowało się w bloku z lat sześćdziesiątych, z galeriami, z których roztaczał się widok na małe jezioro, Wandsee. Znalazł je na trzecim piętrze i przekonał się, że okna zasłonięte są żaluzjami, tak jak mówił Müller-Voigt. Zapukał do drzwi sąsiedniego mieszkania; otworzyła jakaś niewysoka, czterdziestokilkuletnia paniusia z nienaturalnie żółtymi włosami, spod których wyglądały ciemne odrosty. Podejrzliwym spojrzeniem zmierzyła Fabla i wymruczała coś, co sugerowało, że nie ma zwyczaju kupowania czegokolwiek od domokrążców. Kiedy wyjął policyjną odznakę, na jej twarzy, za​miast po​dejrz​li​wości po​ja​wiła się wro​gość. – Szukam pewnej pani, która mieszka w sąsiednim lokalu. Nazywa się Meliha Yazar. Czy wie pani, gdzie lub kie​dy mogę ją zna​leźć? – Parę dni temu był tutaj jakiś gość i pytał o to samo. Ale on nie był z policji. Powiem panu to samo, co powiedziałam jemu: że to mieszkanie od kilku miesięcy stoi puste. I że wcześniej miesz​kała tu ro​dzi​na, nie​miec​ka ro​dzi​na. – Kto jest właści​cie​lem domu? – spy​tał Fa​bel. – Ten dom należy do miasta. Nie ma prywatnego właściciela, proszę pana. Tylko miasto Ham​burg. Fabel podziękował i odszedł. Wracając do samochodu, zadzwonił do Henka Hermanna i polecił mu skon​tak​to​wać się z ad​mi​ni​stracją i uzy​skać wszyst​kie dane do​tyczące naj​mu tego lo​ka​lu. Właśnie wsiadał do auta, kiedy zabrzęczał telefon. Na wyświetlaczu zobaczył numer Wydziału

Zabójstw. – Cześć, Henk. O rany, nie przy​pusz​czałem, że tak szyb​ko... – Szefie, tu Anna. Lepiej, żeby pan już wracał. Wygląda na to, że Zabójca z Sieci dał o sobie znać. Znów znaleziono ciało kobiety, które zostało wrzucone do kanału. Werner już jest na miejscu zda​rze​nia. – Cholera... – Fabel zaklął i zerknął na zegarek. – Będziesz musiała sama poprowadzić odprawę przed dzi​siejszą obławą. Ja od razu jadę do Wer​ne​ra. Gdzie zna​le​zio​no tę ofiarę? Anna za​wa​hała się. Fa​bel mógłby przy​siąc, że słyszy, jak wzięła głęboki od​dech. – Nie uwierzy pan, szefie – powiedziała w końcu. – Werner jest w Poppenbüttel. Zabójca z Sie​ci wrzu​cił swoją ostat​nią ofiarę do El​ste​ry przy ślu​zie na ka​na​le, przy Pop​penbütte​ler Schleu​se.

ROZ​DZIAŁ 16 Tak jak mu roz​ka​za​no, Niels nie wrócił do swo​jej kryjówki. Po zamachu na mercedesa, którego dokonali przy pomocy ładunku zapalającego, Harald pędził jak szalony przez miasto na skradzionym motocyklu, ignorując żądania Nielsa, żeby natychmiast zwolnił: zbyt szybka jazda mogła przecież ściągnąć im na kark policję. Niels wiedział, że Harald poddał się panice. Przez to narażał ich obu na niebezpieczeństwo. Nie zwracał uwagi na wrzaski Nielsa do ucha, dopóki ten nie szturchnął go w policzek wylotem lufy pistoletu. Gdy tylko zwolnili, Niels kazał Haraldowi zjechać powolutku do nadbrzeża rzeki, pilnując po drodze, żeby ten nie zmajstrował czegoś, co mogłoby zwrócić na nich uwagę gliniarzy. Pierwotny plan zakładał, że przedostaną się przez miasto i porzucą motocykl gdzieś w lesie, na koniec podkładając pod niego ogień, który miał zniszczyć wszystkie ślady, będące dowodami dla śledczych. Ale Niels wykombinował, że policja wkrótce zostanie zaalarmowana informacją o dwóch mężczyznach na motocyklu, więc polecił Haraldowi skierować się w stronę doków – spokojniejszej części nabrzeża, gdzie nad wo​da​mi Łaby ster​czał ka​mien​ny fa​lo​chron. Ledwie Harald zsiadł z motocykla, zerwał z głowy kask i cisnął go na betonowe nabrzeże z taką siłą, że kask pod​sko​czył jak piłka. – On nie żyje! – wrzasnął do Nielsa. – Kurwa mać, ten gość nie żyje! Niels, oni wsadzą nas za to do pierdla na resztę życia! Skąd wytrzasnąłeś ten pieprzony pistolet, co?! Czy ty miałeś zamiar zabić tego fa​ce​ta?! Niels nie odpowiedział. Zamiast tego rozejrzał się dookoła – popatrzył na falochron, na prowadzącą doń wybrukowaną uliczkę, na położone za nią miasto... Bywał tam już wcześniej, robiąc dokładnie to samo, co teraz. A kiedy tam był, w jego sercu kłębiły się dokładnie te same uczucia. Prawdę powiedziawszy, Niels wiedział, że był tutaj już tysiące razy. Ale wiedział również, że nigdy go tu nie było. Nie odpowiadając na pytania Haralda, podprowadził motocykl na sam koniec falochronu i przechylił go przez kamienny próg, a potem patrzył, jak tonie w ciemnym nurcie rzeki. Następnie zsunął z głowy kask; zamachnął się z całej siły, jak dyskobol, i wyrzucił go do wody – tak daleko, jak tylko zdołał. Powtórzył tę samą czynność z podniesionym z ziemi kaskiem Haralda, lecz tym razem wysiłek nadwerężył mu ramię, zaklął jak szewc, kiedy ból wbił się ostrzem głęboko w mięśnie. Zdawał sobie sprawę, że oba kaski będą unosić się na powierzchni rzeki, lecz miał nadzieję, że tra​fią na środ​ko​wy nurt i być może nig​dy nie zo​staną od​na​le​zio​ne. – Jeśli nas złapią, powiem im, że gówno wiedziałem o twoim cholernym pistolecie. Albo o tym, że ten gość miał zginąć. – Harald z emfazą potrząsał głową. – To wszystko twoja wina, Niels! Wstąpiłem do Strażników Gai, żeby chro​nić pla​netę, a nie żeby mor​do​wać lu​dzi! Niels powrócił do obserwowania miejsca, gdzie w głębinie Łaby zniknął motocykl. Woda mogła mieć tutaj najwyżej dwa lub trzy metry, lecz była wystarczająco mętna, by ukryć wszystko, co leżało na dnie. Kiedy z powrotem popatrzył na Haralda, wydawało mu się, że wcale nie słyszał, że w ogóle nie przysłuchiwał się temu, co Harald przed chwilą wykrzyczał. Niels gapił się na niego i główkował, kim jest ten facet i co tutaj robi. W tym samym momencie, w którym właściciel mercedesa stanął w płomieniach, w mózgu Nielsa nastąpiła eksplozja, po której doznał czegoś w rodzaju objawienia. Teraz znał prawdę o wszystkim, co go otaczało. W jednej chwili pojął, że

środowisko, o które tak bardzo się troszczył, tak naprawdę jest czymś w rodzaju projekcji innej, odległej rzeczywistości. I że to nie on jest tym, kogo można uznać za niepełnosprawnego. Zdał sobie sprawę, że niepełnosprawnym jest absolutnie każdy, kto nie doświadcza wszechświata w ten sam sposób co on. To inni ule​ga​li złudze​niu, nie Niels. Harald zaniemówił oszołomiony, kiedy Niels wycelował w niego z pistoletu i kazał mu stanąć na końcu falochronu, w tym samym miejscu, z którego zepchnął do wody motocykl. Już to było dowodem, że tak naprawdę Harald nie istnieje, pomyślał Niels, albo przynajmniej nie istnieje w żaden re​al​ny sposób. Inaczej przecież wiedziałby, co się wydarzy chwilę po tym, jak tak stał na sa​mym końcu fa​lo​chro​nu, a mimo to nie wy​ko​nał żad​ne​go ru​chu, żeby się temu prze​ciw​sta​wić. Niels usłyszał swój własny śmiech. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z bronią, więc pierwsze trzy pociski ominęły Haralda, który teraz kulił się ze strachu i płakał jak dziecko. Niels westchnął i podszedł bliżej; teraz odległość między lufą pistoletu a głową Haralda wynosiła mniej niż metr. Bez wa​ha​nia wy​strze​lił czte​ry razy pro​sto w jego czaszkę. Potem Niels stał i przyglądał się, jak skurczone ciało Haralda przewraca się do tyłu i osuwa z falochronu wprost do Łaby. Wzdychał ciężko, obserwując zwłoki ekoterrorysty, które odpływały coraz dalej i dalej, podczas gdy na powierzchni mrocznej wody rozkwitał pióropusz ciemnej czerwieni, sączącej się z głowy. Szkoda było się męczyć i wyrzucać kaski tak daleko, przy okazji wyrywając sobie ramię, pomyślał. Najwyraźniej blisko falochronu płynie jakiś prąd, który przesuwa wszyst​ko w górę rze​ki. To właśnie było z ową fałszywą rzeczywistością; nigdy nie można było liczyć na logikę praw fi​zy​ki.

ROZ​DZIAŁ 17 Poppenbüttel leży na północ od centrum miasta, w znajdującym się w dolinie Elstery okręgu Wandsbek, i wyznacza granicę między Hamburgiem a Schleswigiem-Holsteinem. To kolejne miejsce, które w zależności od momentu dziejowego było niemieckie bądź duńskie. Obecnie należy do mniej gęsto zaludnionych części Hamburga, w której miejski krajobraz rozdzielają wielkie, zielone przestrzenie parków i obszary leśne. Przez dwieście lat Poppenbütteler Schleuse służyło miastu w dwojaki sposób: jego podstawową funkcją – dzięki sieci śluz i kanałów – była kontrola przepływu Elstery, docierającej stąd do centrum Hamburga, co gwarantowało utrzymywanie stałego poziomu wód w mieście. Jednak zwykli mieszkańcy znali to miejsce z innego powodu: za wrotami śluz Poppenbütteler Schleuse utworzyło się coś pomiędzy głębokim stawem a małym jeziorkiem – miniaturowa wersja jezior Małego, Zewnętrznego i Wewnętrznego w centrum miasta. W każdy weekend i w czasie wakacji ludzie przyjeżdżali tutaj, żeby popływać, lub wynajmowali łódkę, żeby wyprowadzić ją na spokojne wody stawu, osłoniętego przez gęsto rosnące drzewa i otulonego zie​lo​nym ko​ko​nem par​ku Hen​ne​berg. Ten rejon idealnie nadawał się do podrzucenia zwłok, zreflektował się Fabel, parkując samochód: znajdował się w mieście, wewnątrz systemu miejskiej sieci dróg, a mimo to zapewniał pewną dozę od​osob​nie​nia. Zanim Fabel zdołał dojechać na miejsce zbrodni, służby mundurowe zdążyły już odgrodzić je taśmami, ale Holger Brauner i jego zespół jeszcze się nie pojawili, żeby ustawić namiot do badań kryminalistycznych. Fabel zaparkował auto przy Saseler Damm, obok budy z kajakami do wynajęcia. Idąc wzdłuż krawędzi wody, minął dwóch policjantów w mundurach, spokojnym tonem rozmawiających z jakimś bladym mężczyzną w średnim wieku, który kurczowo zaciskał palce na wędce, jak​by to była lina ra​tująca życie. Werner Mayer czekał na Fabla na ścieżce holowniczej przy jeziorze. Za jego plecami, dwadzieścia metrów dalej, zwrócone twarzą ku ziemi, leżało nagie ciało młodej kobiety. Miała odwróconą na bok głowę, a mokre, splątane włosy lepiły się jej do policzków. Zupełnie inaczej niż w wypadku korpusu przyniesionego przez wodę po burzy, trzeba było dokładnie się przyjrzeć, by zyskać pewność, że dziewczyna faktycznie nie żyje. Gdyby nie całkiem odpowiednia pogoda, łatwo można by ją wziąć za plażowiczkę, która ko​rzy​sta ze słońca. – Zakładam, że zna​lazł ją ten koleś z wędką? – Tak – odparł Werner. – Gdzie się podziewałeś? Próbowałem złapać cię przez komórkę, ale za cho​lerę nie mogłem się do​dzwo​nić. – Na​prawdę? – Fa​bel zmarsz​czył brwi. – Od rana miałem włączo​ny te​le​fon. Kto ją wyłowił? – Dwóch miejscowych policjantów. Facet z wędką zadzwonił do nich z komórki. Myśleli, że to może samobójstwo, ale potem zobaczyli ślady na karku i gardle... No i oczywiście od razu przyszło im na myśl, że to ro​bo​ta Zabójcy z Sie​ci. – Rzućmy okiem... Fabel wziął lateksowe rękawiczki, które podał mu Werner, i z trzaskiem naciągnął je na dłonie. Potem obaj wślizgnęli się pod taśmą i podeszli bliżej. Przykucnąwszy obok ciała, Fabel odsunął ciemne pasma włosów z twarzy martwej dziewczyny. Mogła mieć około trzydziestu lat, pomyślał. Sprawiała wrażenie osoby, która dbała o kondycję fizyczną. Obejrzał dokładnie jej ręce, zaczynając

od paznokci; sprawdził, czy żaden z palców nie jest złamany, czy na spodzie i wierzchu dłoni oraz na nadgarstkach nie ma żadnych otarć... Nic. Z tego, co zdołał zauważyć, nie było oznak uszkodzeń, świadczących o tym, że ofia​ra bro​niła się. Tak samo jak po​zo​stałe. Przetoczył ciało na plecy – delikatnie, jakby obawiając się zranić kogoś, kogo jednak już zranić nie można. Na tle asfaltu ścieżki holowniczej skóra nieboszczki wydawała się jasna i wyjątkowo blada. Fabel ponownie odsunął z jej czoła mokre pasma włosów. Dziewczyna miała zamknięte oczy, a jej wargi, leciutko sinawe, były rozchylone. Za życia musiała być całkiem atrakcyjna, pomyślał. Ostrożnie uniósł jej powieki; białka oczu wydawały się zaczerwienione, bo popękały drobne naczynia krwionośne – takie krótkotrwałe krwawienie było oczywistym objawem uduszenia. Fabel dokładnie obejrzał twarz i przesunął wzrok w kierunku szyi. Tu także zauważył krwawe podbiegnięcie w kształcie rombu, na skórze w okolicy gardła, tuż ponad głównym naczyniem krwionośnym, gdzie obojczyki stykają się z mostkiem. Bez trudu dostrzegł, że na karku pozostały jedynie małe siniaki, w miejscach, gdzie morderca zacisnął palce, zanim wbił kciuki w krtań, żeby ją zmiażdżyć. Zasinienie było nieduże, ponieważ śmierć nastąpiła stosunkowo szybko i nie starczyło cza​su, żeby si​nia​ki stały się wyraźniej​sze, domyślił się Fa​bel. – Ten facet lubi czystą robotę, trzeba to przyznać – powiedział Fabel do Wernera, podnosząc się z zie​mi. – Nie zo​sta​wia po so​bie nic. – Z wyjątkiem tego, że chyba nabrał ochoty, żeby pobawić się z nami w kotka i myszkę – zauważył Werner. – I dzięki temu w końcu go złapiemy. Te świrusy zawsze w końcu wymyślają coś ta​kie​go. Zupełnie jak​by chcie​li, żebyśmy ich złapa​li. – O czym ty mówisz, Wer​ner? – No cóż, powiedziałbym, że to dość oczywiste, że on stara się nawiązać jakąś łączność z nami. Mam na myśli tego SMS-a. Tego, o którego pytałeś mnie i Annę. To mu​siał być on. – Ale dlaczego teraz? Czemu nagle zmienił sposób postępowania? Wcześniej nigdy nie podsuwał nam wskazówek. Tak czy owak, to dość dziwne, że ten SMS został wysłany z telefonu Su​san​ne. Fa​bel wyciągnął komórkę i pstryk​nięciem włączył kla​wia​turę. – Widzisz? – powiedział i przesunął palcem po liście odebranych wiadomości. – Czekaj, zaraz go znajdę... Zmarsz​czył brwi. – O co cho​dzi, Ja​nie? – Wer​ner za​in​te​re​so​wał się. – No, co za gówno... – Cho​le​ra ja​sna! – prze​rwał mu Wer​ner. Otwartą dłonią klepnął Fabla po ramieniu, głową wskazując kierunek, z którego przed chwilą przyszli. Fabel odwrócił się i ujrzał Horsta van Heidena. Szef zdecydowanymi krokami zmierzał w ich stronę. – Boże... – wymruczał Fabel. – Jakim cudem zdołał tu dotrzeć przed ekipą kryminalną? Chyba musi mieć stałe połącze​nie z dyżurnym w cen​tra​li. Czym prędzej ukrył irytację za przyklejonym uśmiechem i skinął głową, żeby uprzejmie przy​wi​tać zbliżającego się van He​ide​na. – Herr Di​rec​tor, nie​zbyt często zda​rza się nam wi​dzieć pana na miej​scu zbrod​ni. – Czy znamy nazwisko? – spytał van Heiden, podbródkiem wskazując postać leżącą na ścieżce ho​low​ni​czej.

– Nie mamy nawet ubrania, nie mówiąc o danych osobowych. Trochę potrwa, zanim uda się nam usta​lić jej dane. – Ale to ro​bo​ta tego ma​nia​ka, który działa po​przez in​ter​net? – Nie mogę tego potwierdzić, ale owszem, istnieje spore prawdopodobieństwo, że tak. Pod​rzu​ce​nie ciała do kanału w środ​ku mia​sta, jak naj​bar​dziej pa​su​je do jego me​to​dy działania. – I oczywiście to on wysłał to tajemnicze ostrzeżenie, gdzie należy szukać ciała? To wielka szkoda, Fabel, że nie domyślił się pan, iż jest to wskazówka, w którym miejscu zostaną podrzucone następne zwłoki... Na​tu​ral​nie nie mogę pana za to winić. Nikt tego nie zgadł. – Skąd pan...? – Roz​ma​wiałem z Frau Wolff. – Van He​iden po​pa​trzył na mar​twe ciało i zmarsz​czył brwi. – Zakładam, że nie przyjechał pan tutaj po to, żeby sprawdzić moją wprawę w zabezpieczaniu śladów na miej​scu zbrod​ni? – za​py​tał Fa​bel. – Właśnie – odparł van Heiden. – Musimy jak najszybciej schwytać tego szaleńca, Fabel. Słyszałem, że dziś po południu zamierza pan zrobić użytek z tych nakazów przeszukania i za​trzy​ma​nia. – No cóż... Raczej Anna, nie ja. Ja zostanę tutaj, żeby wszystkiego dopilnować. Na pewno nie zdołamy zatrzymać wszystkich, ale nakazy oznaczają, że będziemy mogli zabrać im komputery i przekazać je do departamentu Krögera. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się coś znaleźć. Tak samo mam za​miar dać Kröge​ro​wi swój te​le​fon komórko​wy. – Żeby mógł wyśle​dzić, kto wysłał tego SMS-a? – za​in​te​re​so​wał się van He​iden. Fa​bel wes​tchnął ciężko. – Niezupełnie... Nie mogę znaleźć tej wiadomości. Myślę, że ją skasowałem. Chyba przez przy​pa​dek. Cho​ciaż nie bar​dzo wiem jak. – Ro​zu​miem... Van Heiden miał zwyczaj wtrącać do rozmowy ze swoimi oficerami owo niewyraźne „rozumiem”, i to od rozmówcy zależało, jak to słowo zinterpretuje. Rozumiem... że znalazłem niewłaści​we​go człowie​ka do tej ro​bo​ty; ro​zu​miem... że tym ra​zem na​prawdę spie​przyłeś sprawę... – Tylko przypuszczamy, że ten SMS miał jakieś znaczenie – wtrącił Fabel. – Przecież równie do​brze to mógł być czy​sty przy​pa​dek. Van Heiden rzucił mu spojrzenie; ten sam rodzaj spojrzenia, którym obdarzyłby kogoś, kto wkro​czył do gma​chu ko​mi​sa​ria​tu i oznaj​mił, że zo​stał upro​wa​dzo​ny przez ko​smitów. – Okay – zgodził się Fabel. – Cholernie dużo tych zbiegów okoliczności. Wciągnę w to Krögera. Po​wie​dział pan, że dziś rano szu​kał mnie pan... Dla​cze​go? – Po prostu z tej przyczyny, że po naszej porannej dyskusji pomyślałem, że powinienem był wspomnieć o najnowszych zmianach w śledztwie dotyczącym podpalenia w Schanzenviertel. Właśnie się dowiedziałem, że Föttinger umarł tej nocy. Tak więc mamy tu już do czynienia z zabójstwem, co oznacza, że to twoja działka, Fabel. Możemy jednak mieć kupę roboty z udowodnieniem, że to było zaplanowane morderstwo, biorąc pod uwagę, że Föttinger przebywał w ka​wiar​ni, kie​dy prze​pro​wa​dzo​no atak. Osta​tecz​nie sam wszedł pro​sto w ogień, który go zabił. – Może to wszystko było zamierzone: podłożyć ogień, żeby wywabić go na ulicę? – zastanowił się głośno Fabel. – Ale przypuszczam, że to nie jedyny powód, dla którego pan przejechał taki kawał dro​gi, żeby się ze mną zo​ba​czyć. – Nie, albo przynajmniej nie tylko. Chciałem zapytać, o czym pan rozmawiał z Bertholdem

Mülle​rem-Vo​ig​tem, kie​dy wy​szliście ra​zem po wczo​raj​szym spo​tka​niu? – Co pan ma na myśli? Dla​cze​go? Van Heiden wziął Fabla pod rękę i pociągnął kilka kroków dalej, w głąb ścieżki holowniczej, z dala od miej​sca zbrod​ni i zasięgu słuchu Wer​ne​ra. – Posłuchaj, Janie... Zapewne słyszałeś plotki na temat przeszłości Müllera-Voigta. Mam na myśli te oskarżenia pojawiające się w prasie na temat jego ewentualnego zaangażowania w ruch le​wi​co​wych eks​tre​mistów we wcze​snych la​tach osiem​dzie​siątych. – Nie sądzę, żeby miał z tym coś wspólnego. Moim zdaniem, jego zaangażowanie zawsze miało czy​sto po​li​tycz​ny cha​rak​ter – od​parł Fa​bel. Nie chciał informować van Heidena, że kiedyś dość głęboko grzebał w przeszłości polityka – w związku ze śledz​twem, przez które po raz pierw​szy miał stycz​ność z Mülle​rem-Vo​ig​tem. – Wszystko jedno, czy to prawda, czy też nie, czułem się jednak niezbyt komfortowo, gdy jako członek komitetu zabezpieczającego szczyt GlobalConcern Hamburg musiałem podzielić się z nim paroma informacjami. Niezależnie od swojej przeszłości, Müller-Voigt jest przekupną, podatną na manipulacje świnią. Wiem, że ty i on mieliście w przeszłości jakieś układy i dlatego byłem za​nie​po​ko​jo​ny, że być może będzie próbował wyciągnąć z cie​bie ja​kieś in​for​ma​cje. – In​for​ma​cje do​tyczące cze​go? – Naprawdę nie wiem. Wiem jedynie, że zanim przyszedłeś, Müller-Voigt bardzo uporczywie wypytywał o coś Menkego. Koniecznie chciał się dowiedzieć, jakie ekstremistyczne grupy ekologów są obserwowane przez BfV. Naturalnie, biorąc pod uwagę barwną przeszłość MülleraVo​igta, Men​ke nie był skłonny do dzie​le​nia się z nim ni​czym po​nad to, czym mu​siał. – Ale Müller-Voigt zajmuje wysokie stanowisko w rządzie Hamburga – odparł Fabel. – Nieważne, kim był albo kim nie był w przeszłości, został wybrany i sprawuje publiczny urząd. Oso​biście byłbym zda​nia, że po​win​niśmy z nim współpra​co​wać tak da​le​ce, jak to tyl​ko możliwe. – Oczywiście... – van Heiden sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego. – Oczywiście, że powinniśmy współpracować. Jednak pytania, jakie stawiał Müller-Voigt, były... Sam nie wiem, jak to ująć... Były moc​no ode​rwa​ne od te​ma​tu. – Cóż, mogę dać panu słowo, że Müller-Voigt nie rozmawiał ze mną w windzie o niczym, co mogłoby budzić niepokój. Zresztą spieszyłem się na odprawę Wydziału Zabójstw, więc nawet nie mie​liśmy szan​sy dłużej poroz​ma​wiać. – W porządku... – odpowiedział van Heiden z roztargnieniem i przez chwilę tarł podbródek. – W porządku... Po pro​stu chciałem za​py​tać. Müller-Vo​igt po​tra​fi być spryt​ny. Fabel sam nie wiedział, dlaczego właściwie nie poinformował van Heidena o tym, co tak naprawdę zaszło między nim a Müllerem-Voigtem. Po prostu czuł, że powinien zachować dyskrecję, przynajmniej na razie. Poza tym obiecał przecież, że wszystko potraktuje nieoficjalnie i utrzyma to w se​kre​cie. Kiedy van Heiden odjechał, Fabel zajął się nadzorowaniem dochodzenia na miejscu zbrodni, jak to robił już setki razy na przestrzeni minionych lat. W końcu przybył Holger Brauner i w swoim, jak zwykle nieodpowiednim nastroju, zabrał się za oględziny zwłok, przyklejając taśmę do wszystkiego, co przyczepiło się do skóry martwej dziewczyny. Potem rozstawił ponumerowane tabliczki, zrobił zdjęcia, włożył ciało dziewczyny do zamykanego na suwak plastikowego worka i zabrał je z miejsca zbrodni. Umundurowani funkcjonariusze policji trzymali w odpowiedniej odległości gęstniejący tłum gapiów. Przyjechali Thomas Glasmacher i Dirk Hechtner i po zapisaniu zeznań wędkarza,

roz​poczęli wędrówkę od drzwi do drzwi po naj​bliższej oko​li​cy. Tak wyglądała starannie wypracowana choreografia na początku śledztwa dotyczącego nowego morderstwa. W lekkiej, szarawej mżawce Fabel dyrygował tańcem. Tym razem nie zdarzył się żaden horror; nie było rozczłonkowania zwłok ani smrodu rozkładającego się ciała, tylko smutek po utracie młode​go życia. To była ko​lej​na rzecz, do której Fa​bel nig​dy nie zdołał się przy​zwy​czaić.

ROZ​DZIAŁ 18 Fabel zdążył wrócić do komisariatu akurat na czas, by zdążyć na początek prowadzonej przez Annę odprawy. Razem z Wernerem postanowili pozostawić na miejscu zbrodni Glasmachera i Hecht​ne​ra, żeby zajęli się dalszą ro​botą. Henk Her​mann właśnie zmie​rzał w kie​run​ku sali kon​fe​ren​cyj​nej. – Cześć, szefie – odezwał się na widok Fabla. – Sprawdziłem ten adres u zarządcy domu. W rejestrach nie figuruje nazwisko żadnej Melihy Yazar jako najemcy, a to mieszkanie jest wolne od za​le​d​wie mie​siąca. Na​wet jeśli ta ko​bie​ta ist​nie​je, to nig​dy tam nie była. – Istnieje, tego jestem pewien – odpowiedział Fabel. – To oznacza jedynie tyle, że musiała miesz​kać gdzie in​dziej. W każdym ra​zie wiel​kie dzięki, Henk. – Tak przy okazji, to ciało wyniesione przez wodę na Fischmarkt, wie pan... to znaczy, ten kor​pus... – Co z nim? – Nie miałem pojęcia, że Schleswig-Holstein również interesuje się tą sprawą – odparł Henk. – Cze​mu w ogóle się w to mie​szają? – Posłuchaj, Henk – mruknął Fabel zniecierpliwionym tonem, zaglądając przez otwarte drzwi do sali konferencyjnej, która powoli wypełniała się przychodzącymi na odprawę policjantami. – Nie mam bla​de​go pojęcia, o czym ty bre​dzisz. – Do kostnicy przyjechał ktoś z Polizei Schleswig-Holstein, zdaje mi się, że z dywizji kilońskiej, żeby rzucić okiem na korpus tej niezidentyfikowanej osoby. Jakiś komisarz... – Henk przez chwilę marszczył czoło, intensywnie starając się przypomnieć sobie nazwisko. – Wydaje mi się, że ko​mi​sarz Höner. Po​ka​zał mi le​gi​ty​mację i po​wie​dział, że wszyst​ko jest z pa​nem uzgod​nio​ne. Fa​bel przez mo​ment gapił się na Hen​ka, przy​swa​jając so​bie to, co usłyszał. – Natychmiast ściągnij tam paru mundurowych i weź rysopis albo najlepiej przejrzyjcie nagrania z kamer CCTV. Nikomu nie dawałem pozwolenia na oglądanie zwłok, wszystko jedno, czy ten ktoś był z Po​li​zei Schle​swig-Hol​ste​in, czy nie. Gdy Fabel wpadł na odprawę Wydziału Zabójstw, sala konferencyjna wypełniona była po brzegi policjantami w mundurach i detektywami, a Anna rozpoczynała właśnie przydzielanie adresów po​szczególnym ze​społom. – Pomyślałem, że poradzisz sobie z dodatkową parą zwłok – zwrócił się do Anny. – Tak czy owak, to two​je przed​sta​wie​nie. Odwrócił się do resz​ty zgro​ma​dzo​nych na sali. – Chcę wam tylko powiedzieć, że stawka poszła w górę. Właśnie znaleźliśmy następne ciało. Tym ra​zem to na​prawdę wygląda na ro​botę Zabójcy z Sie​ci. Od​po​wie​dział mu zbio​ro​wy jęk. – No dobrze, dobrze – wykrzyknęła Anna ponad głosami zebranych. – Posłuchajcie! Jeśli jest następna ofiara, to znaczy, że działamy pod jeszcze większą presją, przez co musimy jak najszybciej dorwać tego gościa. Jedziemy pod cztery konkretne adresy. To nie są te same adresy, pod które za​mie​rza​liśmy ude​rzyć na początku... – Co? – prze​rwał Fa​bel. – Nadkomisarz Kröger skontaktował się z nami – wyjaśniła Anna. – Jego zespół wciąż pracuje

nad zdobyciem danych z komputerów i telefonów komórkowych ofiar, ale jak dotąd udało się im tylko częściowo odzyskać wymianę korespondencji z czterema mężczyznami, wspólnymi dla wszystkich dziewczyn. W dodatku wszyscy robili to za pośrednictwem jednej witryny. Cóż, może więcej niż wi​try​ny... – Co masz na myśli? – Wiesz, w sieci istnieją takie dziwaczne strony, gdzie ludzie prowadzą coś w rodzaju alternatywnej egzystencji. Po prostu wirtualne życie. Na przykład mają farmę, na której nie śmierdzi, bu​dują w fik​cyj​nym świe​cie im​pe​rium fi​nan​so​we... Ta​kie tam bzdu​ry. – Tak, znam ta​kich lu​dzi – od​parł Fa​bel. Znał, lecz nie rozumiał, dlaczego ktoś chce tracić tyle prawdziwego życia na funkcjonowanie w świe​cie fik​cji. – No cóż, ta konkretna witryna nosi nazwę Virtual Dimension. To częściowo portal społecznościowy, częściowo zaś służy do życia w wirtualnym świecie. Jej hasło to „konsolidacja rze​czy​wi​stości”. – Co to zna​czy, do diabła? Cze​mu ci lu​dzie nie mogą roz​ma​wiać po nie​miec​ku? Anna wzru​szyła ra​mio​na​mi na znak, że nie strze​la się do posłańca. – Zgodnie z założeniami strona Virtual Dimension celowo łączy ten obłąkany, nierzeczywisty świat z normalnym życiem w realu. Jak to funkcjonuje, nie mam pojęcia, bo według mnie to wszystko bujda. Tak czy owak, przynajmniej dwie z tych kobiet spotykały się z pewną liczbą mężczyzn, o ile w rzeczywistości faktycznie są mężczyznami, właśnie w wirtualnym świecie Virtual Dimension. A spośród tych mężczyzn czterech miało kontakt również z każdą z pozostałych ofiar, tyle że w in​nym cha​tro​omie. – Mmm... – za​mru​czał Fa​bel. – Brzmi obie​cująco. – Och! – Annie coś się przypomniało. – Skoro mowa o wirtualnej rzeczywistości, to szukał cię ten gli​niarz z po​li​cji rzecz​nej, którego spo​tka​liśmy w miej​scu, gdzie zna​le​zio​no kor​pus. – Krey​sig? – Nie, ten drugi. Jego zastępca. Tramberger. Skontaktował się, żeby zapytać, czy nadal chcemy, aby wpro​wa​dził dane do tego swo​je​go kom​pu​te​ro​we​go mo​de​lu „Wir​tu​al​nej Łaby”. – To na pewno nie zaszkodzi. Czy możesz sprawdzić u Holgera Braunera, ile ważyły tamte zwłoki i jak długo jego zdaniem przebywały w wodzie? Potem prześlij to Trambergerowi i niech on zo​ba​czy, czy zdoła co​kol​wiek z tym zro​bić. – Och, to na pewno go uszczęśliwi. Jest bardzo dumny ze swojej zabawki. Śmieszne, ale on wca​le mi nie wyglądał na kom​pu​te​row​ca. – A kto w tych cza​sach nie jest kom​pu​te​row​cem? Jesz​cze coś? – Ta​aak... Zaczęłam grze​bać na te​mat Pha​ros Pro​ject i zna​lazłam kil​ka osób, które mogą coś o tym wiedzieć. Tylko że mam pełne ręce roboty z organizacją dzisiejszych akcji. Mówiłeś, że chętnie mi pomożesz i weźmiesz część pra​cy na sie​bie? – Ja​sne. Co tam masz? Anna wręczyła Fa​blo​wi akta i na​kaz z Biu​ra Pro​ku​ra​to​ra. – Jeden adres jest po drodze na Bilstedt, gdzieś pomiędzy Horn a Schiffbek. Adres IP należy do Jo​han​na Re​ischa. – To, że opłaca ra​chun​ki, jesz​cze nie ozna​cza, że tyl​ko on ko​rzy​sta z kom​pu​te​ra. Anna potrząsnęła głową.

– Zgodnie ze spisem ludności, Johann Reisch, lat czterdzieści pięć, jest jedyną osobą mieszkającą w tym lokalu. A tak wygląda... – wręczyła Fablowi wydruk strony komputerowej – ...in​ter​ne​to​we wcie​le​nie Herr Re​ischa. Fabel rzucił okiem na wydruk. Młody mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych i bez koszulki, którego od czterdziestych piątych urodzin dzieliły jeszcze ze dwie dekady, uśmiechał się do obiek​ty​wu, dum​nie prężąc umięśnio​ny tors. Na dole stro​ny wid​niało jego imię: Thor​ste​n66. – I jak, chcesz to wziąć? – Może być. – Fa​bel wziął od Anny akta. – To two​je przed​sta​wie​nie... sze​fo​wo. Schiffbek znajduje się na wschód od centrum miasta. Informacje, które Anna podała Fablowi i Wernerowi, zaprowadziły ich na nieskazitelnie czystą uliczkę w pobliżu cmentarza, otoczoną dwo​ma rzędami seg​mentów. Fabel zaparkował auto na samym końcu drogi, nakazując jadącym w radiowozie policjantom zatrzymać się tuż za nim; nie było sensu przedwcześnie sygnalizować o swojej obecności. Dwaj funkcjonariusze w mundurach poszli za Fablem i Wernerem do jednego z segmentów. Zbliżywszy się, Fabel zwrócił uwagę, że maleńki ogródek z przodu był starannie utrzymany, ale była na nim minimalna liczba nasadzeń, jakby komuś zależało, żeby się przy nim zbytnio nie napracować. Fabel za​uważył także pod​jazd, zbu​do​wa​ny tuż przy scho​dach. Werner nacisnął dzwonek przy drzwiach. Otworzyła jakaś niewysoka kobieta, ze sterczącymi dziko blond włosami i w okularach na nosie, ubrana w roboczy fartuch. Miała przypięty identyfikator Urzędu Miejskiego w Hamburgu, co natychmiast uzmysłowiło Fablowi, że ma do czynienia z pracownicą opieki społecznej. Z wyraźnym brakiem zainteresowania przeniosła spoj​rze​nie z Fa​bla na Wer​nera, a następnie na dwóch po​li​cjantów za ich ple​ca​mi. – Tak? – Polizei Hamburg – powiedział Fabel. – Mamy nakaz przeszukania tego lokalu. Chcemy po​roz​ma​wiać z Jo​han​nem Re​ischem. – Z Re​ischem? – zmarsz​czyła brwi. – Na litość boską, cze​go pa​no​wie chce​cie od Re​ischa? – Zakładam, że pani nie jest Frau Re​isch? – Fa​bel jesz​cze raz zerknął na iden​ty​fi​ka​tor. Ko​bie​ta zaśmiała się. – Nie ma żadnej pani Reisch. Nie ma jej od lat. Zwyczajnie zwiała. Myślę, że chyba lepiej będzie, jeżeli wej​dzie​cie. Wpuściła ich do środka, a następnie poprowadziła krótkim, jasno oświetlonym korytarzem do salonu z przeszklonymi drzwiami, które wychodziły na małe patio na tyłach domu. Siedzący przy stole mężczyzna spoglądał w ekran ustawionego na blacie laptopa. Powoli podniósł wzrok, sztywno poruszając głową. Fabel zauważył, że na jego twarzy nie pojawił się wyraz zaskoczenia ani prze​stra​chu. Nie po​ja​wiła się żadna re​ak​cja. – Pan Reisch? – odezwał się Fabel. – Główny nadkomisarz Fabel z Wydziału Zabójstw Policji Ham​bur​ga. Mam na​kaz skon​fi​sko​wa​nia całego sprzętu kom​pu​te​ro​we​go, jaki znaj​du​je się w tym domu. – Nie może pan za​brać tego kom​pu​te​ra – za​pro​te​sto​wała ko​bie​ta w far​tu​chu. – To wszyst​ko, co on ma. – Ten nakaz jasno stwierdza, że mogę – odparł Fabel, podnosząc wysoko kartkę papieru. – Proszę się nie wtrącać, albo może pani... Zdanie zamarło mu na wargach, bo właśnie zauważył, że Reisch siedzi na elektrycznym wózku inwalidzkim i że jego głowa podtrzymywana jest przez kołnierz ortopedyczny. W odpowiedzi na

słowa Fa​bla zwrócił ku nie​mu załza​wio​ne oczy, ale jego twarz nadal po​zo​stała bez wy​ra​zu. – To wszystko, co mu pozostało – pracownica opieki społecznej nie przestawała protestować. – To cały jego świat. – Czy on może mówić? – spy​tał Fa​bel. – Tak, mogę – od​po​wie​dział Re​isch. Jego głos za​brzmiał słabo, ko​lej​ne słowa prze​ry​wał płytki od​dech. – Przynajmniej na razie. Ale to także do czasu. Póki co, na razie mogę mówić i jestem tu​taj, więc nie ma po​trze​by, żeby mówił pan o mnie w trze​ciej oso​bie. – Proszę mi wy​ba​czyć, pa​nie Re​isch. Czy to pański je​dy​ny kom​pu​ter? – Tak. Dlaczego musi go pan zabrać? Frau Rössings ma rację, bez niego będę całkiem za​gu​bio​ny. To musi być jakaś pomyłka... – Nie ma mowy o pomyłce, Herr Reisch. Po prostu jest pan jedną z wielu osób, które... – Fabel urwał i odwrócił się do Wernera, który skinął głową, a następnie wyprowadził z pokoju panią Rössings oraz obu policjantów. – Bywał pan w chatroomie i kontaktował się tam z dwiema ko​bie​ta​mi, które ko​lej​no padły ofiarą mor​der​stwa. – Cho​dzi o Zabójcę z Sie​ci? Słowa Reischa nadal były przerywane krótkimi, płytkimi oddechami, co pozbawiło jego wy​po​wiedź in​to​na​cji, nie było więc słychać, czy jest za​sko​czo​ny lub za​szo​ko​wa​ny. Fa​bel po​ka​zał mu wy​druk stro​ny z nic​kiem Thor​ste​n66. – Czy to jest... – przez chwilę na gwałt szukał właściwego słowa. – Czy właśnie to jest tożsamość, ja​kiej używa pan w sie​ci? – Tak, na tej konkretnej stronie... Poza tym mam jeszcze kilka innych... – Reisch przerwał na mo​ment. – Musi pan uważać, że je​stem żałosny. – Niczego takiego nie uważam, panie Reisch. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie, jak to jest zna​leźć się w ta​kim położeniu. Czy wol​no mi za​py​tać, co spo​wo​do​wało pańską nie​moc? – Amyotrophic lateral sclerosis – znów każde wypowiedziane słowo oddzielone było krótkim od​de​chem. – To ro​dzaj cho​ro​by neu​ro​lo​gicz​nej, ata​kującej ner​wy ru​cho​we. – Czy to ule​czal​ne? – Jest tak niewiele rzeczy, o których lekarze mogą pana poinformować z absolutną pewnością, panie Fabel, ale ja jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że usłyszałem parę kategorycznych opinii na temat mojego stanu zdrowia. Ta choroba jest w stu procentach nieuleczalna i zawsze kończy się śmiercią. Mój system nerwowy powoli się wyłącza, kawałek po kawałku, funkcja po funkcji. W ciągu następnego roku przestanę mówić. Sześć miesięcy później nie będę mógł przełykać swojej własnej śliny ani samodzielnie oddychać. W końcu uduszę się. A wie pan, co w tym jest najśmiesznejsze? Jaka jest słodka ironia mojej sytuacji? Że przez cały ten czas pozostanę zupełnie spraw​ny umysłowo. Zdro​wy umysł będzie za​mknięty w rozkładającym się cie​le. – Bar​dzo mi przy​kro – od​parł Fa​bel. – Więc jak, czy naprawdę musi pan zabrać mój komputer? – pytał Reisch. – Myślę, że potrafi pan zrozumieć, że znaczy on dla mnie zdecydowanie więcej niż dla większości ludzi. Każdego dnia spędzam przed nim długie godziny. To moje okno na świat, ale już niedługo zostanie i ono dla mnie za​mknięte. – Jak pan go obsługu​je? – za​py​tał Fa​bel. – To zna​czy, zważyw​szy na pańskie ogra​ni​cze​nia. – Wciąż jeszcze mogę poruszać rękoma, chociaż w małym stopniu. Mój komputer został

ustawiony na rozpoznawanie głosu, więc mogę wydawać mu polecenia ustnie. Kiedy w końcu utracę zdol​ność wyraźnego wy​po​wia​da​nia słów, również ta możliwość zo​stanie mi ode​bra​na. Fa​bel spoj​rzał na wy​druk. Na al​ter ego Re​ischa. Na jego wy​ima​gi​no​wa​ne „ja”. – Pewnie zastanawia się pan, dlaczego... – odezwał się Reisch. – ...dlaczego udaję, że jestem młody i zdrowy? To całkiem proste: kiedy jestem na tych stronach, kiedy jestem w sieci, staję się właśnie kimś takim. Wybrałem tę fotografię, ponieważ ten facet wygląda trochę jak ja, kiedy byłem w jego wie​ku. Ma taki zu​chwały wy​raz twa​rzy, kie​dy się na nie​go pa​trzy, po​dob​nie jak ja. Kie​dyś. – Ro​zu​miem. – Nie, niczego pan nie rozumie. Nie krytykuję pana, ale pan nawet nie zaczął rozumieć. To nie​możliwe, sko​ro nie spędził pan choćby chwi​li w tym cie​le. – Kontaktował się pan z dwiema z czterech kobiet, które zostały zamordowane. Jednej z nich za​pro​po​no​wał pan na​wet spo​tka​nie. Cze​mu pan to zro​bił? Jak pan mógł to zro​bić? Z ust Reischa wydobyło się dziwne rzężenie, na dźwięk którego Fabel cofnął się o krok. Chwilę później do​szedł do wnio​sku, że ka​le​ki mężczy​zna po pro​stu próbował się roześmiać. – Owszem, spotykałem się z tymi kobietami. Spotykałem się z tuzinami kobiet. Niekiedy spędzaliśmy ze sobą całą noc. Ale nie tutaj. Nie w realnym świecie. Kiedy przeczyta pan wiadomości, w których umawiamy się na randkę, zrozumie pan, że wszystkie spotkania odbywają się wewnątrz Virtual Dimension. To wszystko to tylko gra fantazji. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nigdy nie mógłbym wrócić do cielesnego świata i spotkać się z którąkolwiek z kobiet, z którą rozmawiałem w internecie, ale dopóki jestem tam, w tamtej rzeczywistości, wierzę, że wszystko jest możliwe. – I nig​dy nie za​pro​sił pan żad​nej z nich tu​taj? Żeby złożyła panu wi​zytę? – Nigdy. Teraz udowodnił pan, że niczego pan nie pojmuje. Ja istnieję w dwóch światach, od​ległych i osob​nych. Nig​dy nie próbuję ich łączyć. Reisch znowu urwał, żeby zaczerpnąć kilka krótkich, płytkich oddechów. Sam odgłos ich wy​star​czył, żeby Fa​bel po​czuł ucisk we własnej pier​si. – Czy pan wie... – mówił dalej Reisch – ...że w niedługiej przyszłości ludzie tacy jak ja będą prawdopodobnie na stałe podłączeni do wirtualnego świata, i to na tak długo, jak długo będą chcie​li? W tej al​ter​na​tyw​nej rze​czy​wi​stości będą mo​gli pro​wa​dzić w miarę nor​mal​ne życie. – Ale to nadal nie będzie prawdziwe życie – upierał się Fabel. – Osobiście wolałbym być kaleką w rzeczywistym świecie, niż żyć w jakiejś fantazji, gdzie otaczaliby mnie ludzie, którzy tak na​prawdę nie ist​nieją. – Rzecz w tym, że to wcale nie będzie tak wyglądało – odparł Reisch. – Ten świat zaludnią ludzie podobni do mnie: uciekający od zła, które ich spotkało, i chcący ze sobą współdziałać. Prawdziwi ludzie w urojonym świecie. Ale, oczywiście, dla mnie na wszystko będzie za późno. Właśnie dlatego włączyłem się do Virtual Dimension. W ten sposób mogłem przybliżyć się do tego typu al​ter​na​tyw​nej rze​czy​wi​stości na tyle, na ile jest to możliwe. – Czy ktoś inny ma dostęp do pańskie​go kom​pu​te​ra? – za​py​tał Fa​bel. – Nikt. – A Frau Rössing? – Poza tym dostęp jest chroniony hasłem. Zresztą nie sądzę, żeby Frau Rössing wiedziała, jak obsługu​je się kom​pu​ter. Ona jest dość sta​roświec​ka. – Rozumiem – odparł Fabel i przez chwilę nie wiedział, co ma dalej mówić i co dalej począć. –

Bardzo mi przykro, że zakłóciliśmy panu spokój, Herr Reisch. Nie sądzę, żeby zabranie pańskiego komputera było konieczne, ale być może wpadnie tu jeden z naszych techników, żeby rzucić na niego okiem. Może znajdzie jakieś wiadomości od ofiar, które będą mieć związek z prowadzonym przez nas śledz​twem. – Tak, oczywiście – przytaknął Reisch. Jego słowa wciąż przerywane były krótkimi oddechami, a intonacja nadal pozbawiona jakichkolwiek emocji. – Będę współpracował w każdy możliwy sposób. Je​dy​ne życze​nie, ja​kie mam, to żebyście zo​sta​wi​li mi mój kom​pu​ter. Powoli robiło się późno. Fabel najpierw starał się złapać Susanne w hotelu, potem próbował dodzwonić się na komórkę, ale wciąż włączała się automatyczna sekretarka. W końcu nagrał wiadomość, mówiąc, że być może następnego dnia będzie musiała wrócić z lotniska taksówką. Zmarszczył brwi, zawahał się przez moment, a później dodał, sam właściwie nie wiedząc, dlaczego to robi: – Ten SMS nie został wysłany przez nikogo z pracy. Zresztą przypadkowo go wykasowałem, przynajmniej tak mi się zdaje. Mam zamiar oddać swój aparat do sprawdzenia. Zadzwonię jeszcze później, żeby podać ci nu​mer zastępczej komórki. Glasmacher i Hechtner zdążyli już wrócić z miejsca zbrodni w Poppenbüttel, więc Fabel poprosił ich, żeby od razu zaczęli pisać raport. Zadzwonił też do rezydencji Müllera-Voigta, ale po​li​tyk naj​wy​raźniej był poza do​mem, bo Fa​bel znów tra​fił na au​to​ma​tyczną se​kre​tarkę. – Witam, panie senatorze. Obawiam się, że nie miałem dziś zbyt wiele czasu, żeby zająć się sprawą, o której rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Jednak mogę z całą pewnością stwierdzić, że ta pani zdecydowanie nie przebywa pod podanym przez pana adresem, dokładnie tak jak pan mówił. Postaram się przeprowadzić małe dochodzenie i skontaktuję się z panem, gdy tylko będę miał coś, co uznam za war​te za​ko​mu​ni​ko​wa​nia. Po zakończeniu nagrania Fabel zadzwonił do Krögera, do Jednostki do Walki z Cyberprzestępczością, i opowiedział o dziwnym SMS-ie, który w tajemniczy sposób zniknął z pamięci jego komórki. Kröger obiecał, że jak tylko przyśle aparat, jego ludzie postarają się jak najszybciej to sprawdzić. Potem Fabel poszedł do kantyny, uprzednio pobierając z działu technicznego telefon zastępczy. Postanowił, że usiądzie i wypije swoją kawę przy stoliku. Wiele wskazywało na to, że przesiedzi przy biurku pół nocy, więc pomysł spędzenia paru minut gdzieś poza biurem wydał mu się dość atrakcyjny. Od lunchu nie miał niczego w ustach, ale stwierdził, że teraz szko​da mu mar​no​wać czas na posiłek; zje coś po dro​dze do domu. – Czy ma pan coś prze​ciw​ko temu, że się przyłączę? Fabel podniósł wzrok i ku swemu zdumieniu ujrzał Menkego. Oficer z BfV stał nad nim, trzymając w ręku styropianowy kubeczek z kawą, i mierzył go bezbarwnym spojrzeniem bla​do​nie​bie​skich oczu, ukry​tych za szkłami oku​larów bez opra​wek. – Nie... Nie, ależ skąd! – Fabel zmarszczył czoło. – Trochę późna pora, nawet jak na pana, panie Men​ke. – Tak. – Agent usiadł naprzeciwko Fabla. – Przez cały dzień miałem spotkania z szefami jed​no​stek MEK. Menke miał na myśli siły szybkiego reagowania wyposażone w specjalny rodzaj broni, które sta​no​wiły odrębne skrzydło Po​li​cji Ham​bur​ga. – Wie pan, wszyst​ko to w związku ze szczy​tem Glo​bal​Con​cern Ham​burg. – Nie zazdroszczę – przyznał Fabel. – Przypuszczam, że znajdzie się więcej niż kilku wariatów,

którzy przy oka​zji szczy​tu spróbują urządzić własny spek​takl, żeby zwrócić na sie​bie uwagę świa​ta. – Ma pan rację – odparł Menke z emfazą. – Przyjechali dziennikarze z całego świata, żeby wszystko zobaczyć. Z pewnością możemy się spodziewać masowych demonstracji i może następnych aktów przemocy, takich jak to podpalenie wczorajszego dnia. Zresztą taki był główny cel moich spo​tkań z sze​fa​mi MEK: usta​lić stra​te​gię prze​ciw​działania prze​mo​cy. – Kocioł? – spytał Fabel z autentycznym zdumieniem. – To nie było legalne w sześćdziesiątym ósmym roku i te​raz też nie jest. Nie sądzę, żeby Herr Ste​in​bach apro​bo​wał ta​kie me​to​dy. Mówił o Hu​go​nie Ste​in​ba​chu, ko​men​dan​cie głównym Po​li​cji Ham​bur​ga. Menke milczał przez chwilę, nie spuszczając z rozmówcy swojego bezbarwnego błękitnego spojrzenia, i spokojnie popijał kawę. Jego twarz wydawała się całkiem bez wyrazu. Fabel wrócił myślami do człowieka na wózku inwalidzkim, którego niedawno przesłuchiwał, i niespiesznie za​sta​no​wił się, czy przy​pad​kiem Men​ke nie cier​pi na emo​cjo​nalną od​mianę do​le​gli​wości Re​ischa. – Oczywiście wcale nie mówiłem o użyciu przemocy – odezwał się w końcu Menke. – Żyjemy w bardzo wyrafinowanych czasach, Fabel. Technologicznie wyrafinowanych. To oznacza, że mamy pewną przewagę, o której nie mogliśmy mówić wcześniej. Nasza akcja bardziej przypomina precyzyjną operację chirurgiczną niż użycie brutalnej siły. Kiedy mówię, że nasza strategia polegać będzie na przeciwdziałaniu, mam na myśli izolację i usunięcie konkretnych ekstremistów, którzy będą się ukrywać między protestującymi. Nasz wywiad działa dobrze i przez cały czas się doskonali. Nie za​mie​rza​my tłumić ognia, lecz ra​czej za​po​biec pod​pa​le​niu fa​jer​ki. – Rozumiem – powiedział Fabel, mieszając resztki kawy i przyglądając się im uważnie. – Innymi słowy, w tam​tych śro​do​wi​skach ma pan swo​ich lu​dzi. Swo​ich do​no​si​cie​li. Men​ke przy​wołał na usta gry​mas, który od bie​dy można było uznać za uśmiech. – Jak wspomniałem, mamy do dyspozycji bardzo wyrafinowaną technologię. Ale ostatecznie wy​wiad jest i za​wsze był do​meną ludz​kiej działalności. Fa​bel wymówił się, tłumacząc, że musi wrócić do wy​działu. – Zna​le​zio​no ko​lej​ne ciało, co w su​mie daje czte​ry ofia​ry – wyjaśnił. – A co z tym pozbawionym kończyn ciałem, którym Müller-Voigt wydawał się tak za​in​te​re​so​wa​ny pod​czas wczo​raj​sze​go spo​tka​nia? Czy udało się panu jed​no​znacz​nie je wy​klu​czyć? – Nie do końca. Ale coś mi tam nie gra – Fabel wstał i dopił kawę. – Dochodzenie w sprawie mor​der​stwa, po​dob​nie jak działalność wy​wia​dow​cza, także jest naszą do​meną. – Czy wi​dział się pan dzi​siaj z se​na​to​rem? – spy​tał Men​ke. – Nie. A po​wi​nie​nem był? – Niekoniecznie. Chodzi wyłącznie o to, że spodziewaliśmy się go na dzisiejszym spotkaniu. Prawdę mówiąc, oczekiwałem, że tego rodzaju spotkanie będzie dla niego absolutnym priorytetem... On postrzega sam siebie przede wszystkim jako strażnika ludzkich praw do wyrażania protestu, i szczerze mówiąc, myślę, że nam nie ufa... Tym bardziej byłem zaskoczony, że sobie to odpuścił. Przysłał nam ma​ila z in​for​macją, że nie da rady przy​je​chać. – Ach tak... – mruknął Fa​bel. Postanowił nie wspominać o tym, że poprzedniego wieczora był u Müllera-Voigta, ani też, że tego popołudnia bez po​wo​dze​nia próbował się do nie​go do​dzwo​nić. – Bez wątpie​nia nie​ba​wem się zo​ba​czy​my, Men​ke. Men​ke nie pod​niósł się z krzesła, tyl​ko roz​ciągnął usta w lek​kim uśmie​chu. – Oczy​wiście, Fa​bel.

Fa​bel już zdążył odwrócić się ple​ca​mi, kie​dy Men​ke znów się ode​zwał. – A tak przy oka​zji... Widzę, że pani ko​mi​sarz Wolff zbie​ra in​for​ma​cje o Pha​ros Pro​ject... – Tak. – Czy wol​no mi za​py​tać dla​cze​go? – Bo ją o to po​pro​siłem. – A czy mogę wiedzieć, dlaczego pan ją o to poprosił? Czy to ma jakiś związek z tymi mor​der​stwa​mi? Fabel westchnął ciężko. Nie chciał ujawniać przed funkcjonariuszem z BfV swojego zainteresowania Pharos Project, dopóki nie dowie się czegoś na temat tajemniczej Melihy Yazar, o której opowiadał Müller-Voigt. Jednak teraz, kiedy sprawa i tak wypłynęła, zdaniem Fabla nie było bar​dziej od​po​wied​nie​go człowie​ka niż Men​ke, żeby o to za​py​tać. – Przyglądam się wielu różnym sprawom, Menke. Właśnie dlatego zwróciłem uwagę na Pharos Pro​ject. Lubię wszyst​ko spraw​dzić. – Mógł pan przyjść z tym do mnie. – Miałem taki zamiar. Biorąc pod uwagę naturę tej organizacji, to znaczy panujące ogólnie przekonanie, że jest to rodzaj sekty, mogłem zakładać, że z pewnością pozostaje ona w sferze za​in​te​re​so​wań pańskie​go biu​ra i że na pew​no pro​wa​dzi pan dla niej akta. – Och tak, rzeczywiście interesujemy się Pharos Project. – Menke zaśmiał się sardonicznie. – Ale nasz wydział nie prowadzi dla nich żadnych akt. Mamy pięciu ludzi zajmujących się tą sprawą w pełnym wy​mia​rze go​dzin... Fa​bel od​sunął krzesło i z po​wro​tem usiadł.

ROZ​DZIAŁ 19 Roman Kraxner spędził w Virtual Dimension całe dwie godziny. Właściwie to nawet więcej niż dwie. Był zły na siebie za ten brak dyscypliny. Ale wszystko przez to, że coś mu się nie zgadzało. Od paru dni nie widywał się z Veroniką 534, a przecież sama wcześniej wyznaczyła dokładną godzinę, o której mieli się spotkać przy Moon Pools, na odległym krańcu laguny New Venice. Znów to samo. Takie rzeczy zdarzały się bez przerwy, ludzie nieoczekiwanie zostawali wciągnięci z powrotem w wir realnego świata i czasami nigdy nie wracali do Virtual Dimension. Ale Veronika 534 nie wydawała się osobą skłonną do tego typu uników. Fakt, że mnóstwo czasu spędzała z także Thor​ste​ne​m66 – może w końcu się spo​tkali i połączy​li w re​alu? Roman miał paranoję na punkcie tego, że ludzie, z którymi nawiązał znajomość w Virtual Dimension, w końcu przejrzą na wylot utworzoną przez niego fasadę: że w końcu on zrobi albo powie coś, co pozwoli odkryć jego prawdziwą tożsamość. Roman był zarozumiałym człowiekiem; w najwyższym stopniu ufał swym zdolnościom intelektualnym i spoglądał z góry na resztę ludzkości jako na coś pośledniego. Ale jego przekonanie o swojej wyższości dotyczyło wyłącznie umysłu; tej części jego istoty, która była powiązana z technologią. Jeśli zaś chodzi o resztę, o fizyczną prezencję, to doskonale zdawał sobie sprawę, że w oczach wszystkich zainteresowanych jest wyłącznie nieatrakcyjnym grubasem. Tłustym komputerowym maniakiem, który poci się, cuchnie, pry​cha i rzęzi. Właśnie dlatego Roman tak bardzo obawiał się znajomych z Virtual Dimension. Nigdy, prze​nig​dy nie mogło być mowy o spo​tka​niu w rze​czy​wi​stym świe​cie. Kiedyś w jego życiu pojawiła się pewna dziewczyna. W rzeczywistym, normalnym życiu. Jedyna, z którą jak dotąd łączył go związek. Elena była zabawna i bardzo mądra. Oczywiście nie tak mądra jak Roman, ale i tak wyjątkowo inteligentna. Poznali się, kiedy przyniosła do serwisu swojego laptopa, żeby go naprawił. Podczas pracy nad nim Roman poszperał w każdym zakątku jej życia, uzyskując dostęp do osobistych informacji, zdjęć i zakupów, które robiła online. Wszystko wskazywało na to, że jest osobą tak samo samotną jak on. I w tajemniczy sposób, bez żadnego technologicznego pośrednika, Roman znalazł w sobie dość odwagi, żeby zaprosić tę dziewczynę na randkę. Nawzajem znaleźli w sobie pokrewne dusze i przez parę tygodni widywali się w miarę re​gu​lar​nie. Jednakże okrutną prawdą – i prawdziwą ironią losu – było to, że Romanowi Elena wydawała się odrażająca fi​zycz​nie. Ona także była tłusta. Jeżeli Ro​man cze​goś nie cier​piał u ko​biet, to tym czymś z pew​nością była nad​wa​ga. Ta niechęć była zakorzeniona w jego umyśle. Z Eleną przylgnęli do siebie dla towarzystwa, seks zaś wydawał się czymś, czym żadne z nich nie było zainteresowane, więc Roman z łatwością odsunął na bok odrazę, jaką budziła w nim jej tusza. Tak było aż do chwili, gdy pewnego wieczora wybrali się razem do kina. Zwykle spotykali się w amerykańskim fast-foodzie, który znajdował się mniej więcej w tej samej odległości od mieszkania każdego z nich, ale akurat tego dnia postanowili, że obejrzą film. Po drodze zauważyła ich grupka młodzieży. Rozwydrzeni smarkacze podążali ich śladem, trzymając się kilka metrów z tyłu i co chwila wybuchali śmiechem. Dosłownie ryczeli z uciechy, przedrzeźniali ich bez litości i nieustannie opowiadali wulgarne dowcipy, pozwalając

sobie na sprośne uwagi na temat monstrualnych rozmiarów idącej przed nimi pary. W końcu młodzieńcy zmęczyli się i dali sobie spokój, ale było już za późno, szkoda została wyrządzona. Po filmie Roman i Elena pożegnali się jak zwykle, choć oboje wiedzieli, że więcej się nie spotkają. To wydawało się oczywiste, wystarczyło, że się zobaczyli, dowodziły tego spojrzenia, jakimi się ob​rzu​ca​li. Spoj​rze​nie pełne wza​jem​nej niechęci. Po tamtym doświadczeniu Roman zaczął coraz bardziej odrywać się od rzeczywistego świata. Mniej więcej w tym samym czasie zrezygnował z pracy w sklepie komputerowym. Gardził klientami za ich ignorancję i głupotę, a jego stosunek do nich stawał się coraz bardziej wrogi – na tyle, że w końcu po​sy​pały się skar​gi. Zresztą wie​czo​ra​mi i tak za​ra​biał pięć razy więcej niż w skle​pie, tyle że nielegalnie. Rezygnacja z pracy oznaczała, że mógł poświęcić jeszcze więcej czasu na swoją przestępczą działalność. Poza tym zniknęła też ko​niecz​ność co​dzien​ne​go wy​cho​dze​nia z domu. Roman popatrzył na swój profil na Virtual Dimension. Fikcja wewnątrz fikcji, pomyślał. Sam sobie nadał angielskie imię – Ricky 334 – wymyślił całkowicie nieprawdziwą biografię i dołączył zdjęcie jakiegoś obcego faceta, ściągnięte z innej strony w sieci. Szczupłego, przystojnego, jasnowłosego faceta. W ten sposób jeszcze powiększał tę fikcję, ubierając swojego avatara w Virtual Dimension w ukradzione komuś ciało i dając mu cudzą twarz. Zasady głosiły, że możesz pozwolić ludziom obejrzeć swój „prawdziwy” profil jedynie wtedy, gdy znasz kogoś od pewnego czasu i spotykasz się z nimi w wirtualnym świecie New Venice – niewiarygodnie pięknym mieście, położonym w samym sercu urojonego wszechświata Virtual Dimension. Roman pozwolił, by Veronika 534 zobaczyła jego profil, ona zaś umożliwiła mu dostęp do swojego. Okazało się, że obydwoje mieszkają w Hamburgu, przez co możliwość spotkania w rzeczywistym świecie stawała się całkiem realna. Niebezpiecznie realna, przynajmniej tak myślał Roman. Potem odkrył, że to wcale nie jakiś niezwykły przypadek sprawił, że pochodzą z tego samego miasta. Virtual Dimension przyciągało ludzi z całego świata, lecz Roman przypuszczał, że po to, by dotrzymać obietnicy „konsolidacji” wirtualnej i fizycznej rzeczywistości, dokonywano analizy geograficznego pochodzenia konkretnych adresów IP i następnie łączono użytkowników w grupy, w zależności od tego, gdzie miesz​ka​li. Naturalnie Roman mógł temu zaradzić. Znał tuzin sposobów łączenia się z nieprzypisanych do żadnego regionu świata adresów IP, a nielegalne serwery umożliwiały mu ukrycie się za zarejestrowanymi danymi dotyczącymi innych użytkowników, lecz wchodząc na Virtual Dimension Roman, zawsze używał tego samego, niezmiennego i dokładnego pod względem geograficznym adresu IP. Niewiarygodne, ale był to prawdziwy i legalny adres, zarejestrowany w mieszkaniu, w którym Roman naprawdę przebywał. Wykorzystywał go jedynie w Virtual Dimension i nigdzie indziej, co w pewien sposób pozwalało mu na udowodnienie w pełni legalnego dostępu do in​ter​ne​tu, wol​ne​go od działalności związa​nej z de​frau​dacją pie​niędzy. Roman zaparł się piętami o podłogę i jego masywne cielsko, wsparte na robionym na zamówienie krześle, gładko prześlizgnęło się i zatrzymało przed kolejnym monitorem. Poprzez firmę telekomunikacyjną z Buenos Aires zalogował się na swoim rachunku internetowym, stamtąd przeniósł się do bezpiecznej bankowości online w Hong-Kongu i przelał euro z rachunku w Londynie, które z kolei zakupił w Nowym Jorku za dolary. Po drodze napotkał kilka drobnych trudności, ale ich obejście nie zajęło mu więcej niż piętnaście minut, po upływie których był bogatszy o całe pięć tysięcy dolarów. Na koncie, które udało mu się okraść, figurowała okrągła suma ponad sześciu i pół miliona dolarów, i równie dobrze mógł je wyczyścić do zera, a nie zabrać

jedynie skromne pięć tysięcy; jednak Roman zawsze działał w taki sposób. Stwierdził, że badający sprawę wyciągną zapewne taki wniosek, że jeśli któraś operacja była fałszerstwem, to konto równie dobrze mogło zostać opróżnione. Zatem stwierdzenie, że doszło do defraudacji pozbawione jest sensu. Potem przez całe miesiące będą grzebać w rachunkach, starając się dociec, co mogło się stać z tymi pięcioma tysiącami. W końcu dojdą do przekonania, że więcej wydali na śledztwo, niż zostało zabranez konta, i umorzą sprawę, zmieniając ustawienia zabezpieczeń i zacieśniając mo​ni​to​ring. Dlatego Roman nigdy nie uderzał po raz drugi w to samo miejsce. Zabierał mało, często i z różnych źródeł. Niepowiązane ze sobą defraudacje mogłyby zostać połączone z jego osobą tylko wówczas, gdyby jakiś śledczy uzyskał pełną wiedzę na temat wszystkich rachunków, na które Roman przelewał pieniądze. Ale oczywiście działał ponad granicami państw, więc jego działalność roz​pra​co​wy​wało wie​le różnych agen​cji, z których każda miała ograniczo​ne kom​pe​ten​cje. Od czasu do czasu ogarniały go złe przeczucia; intuicja podpowiadała mu, że jego drobne kradzieże mogą zostać uznane za część zakrojonej na szeroką skalę operacji. Więc wtedy, na wszelki wypadek, okradał to samo konto po raz drugi; tym razem zabierając większą kwotę, żeby zasugerować, że złodziej robi się coraz bardziej pewny siebie. Potem włamywał się do banku albo do akt osobowych jakiejś korporacji i wpłacał nieuczciwie zdobyte pieniądze na rachunek jakiegoś niefortunnego urzędnika. Roman nigdy nie poświęcił ani jednej myśli na cierpienia jednostki, ani nie myślał o niesprawiedliwości, jaką powodowała jego działalność. Dla Romana ci ludzie nie byli prawdziwymi ludźmi, lecz jedynie strzępami informacji. Numerem pracownika i rachunkiem w ban​ku. Da​ny​mi, unoszącymi się jak plank​ton w cy​ber​ne​tycz​nym oce​anie. Nie byli praw​dzi​wy​mi ludźmi. Nie ist​nie​li w rze​czy​wi​stym świe​cie. Zorientował się, że wątek, za którym podążał, przypadkiem doprowadził go do zarządu pewnej korporacji, zajmującej się produkcją technologii przyjaznych środowisku, która mieściła się w San Francisco. Wycofał się stamtąd najszybciej jak mógł, po drodze zacierając swoje ślady. Roman nigdy nie atakował firm, które znajdowały się w Stanach Zjednoczonych albo w Rosji. Nie chodziło bynajmniej o to, że akurat te narody obdarzał szczególnymi względami. Amerykańskie FBI było powszechnie znane z wyszukanych metod – oraz nieustępliwości – w tropieniu hakerów i wszelkiego rodzaju kanciarzy. Jeśli przypadkowo włamałeś się do firmy, która dostarczała co*kolwiek potężnej machinie wojskowej USA, wówczas FBI podążało twoim śladem aż na krańce świa​ta, dokądkol​wiek po​szedłeś. Zaś Rosjanie... No cóż, w wypadku Rosjan tak naprawdę nigdy nie było wiadomo, kogo faktycznie się okrada, a poza tym z tego kraju wywodzili się najbardziej utalentowani hakerzy świata. Amerykanie i Rosjanie mieli najlepszych cybergliniarzy i najlepszych internetowych oszustów na całej pla​ne​cie. Je​dy​nym rozsądnym wyjściem było trzy​mać się od nich z da​le​ka. Czym prędzej wycofał się z amerykańskiej korporacji. Po kolejnych piętnastu minutach był bogatszy o kolejne sześć tysięcy, tym razem euro, które podebrał z funduszu emerytalnego brytyjskich li​nii lot​ni​czych. Roman zawsze dokonywał transferów swoich pieniędzy, nieraz miesiącami przelewał je na różne konta: rozdzielał je, łączył ponownie, a potem znów rozdzielał, aż w końcu wpłacał niewielkie sumy na różne konta w niemieckich bankach, do których miał bezpośredni dostęp. Planował zbudować nowy komputer, który byłby szybszy niż ten, którym dysponował obecnie; prawdopodobnie również szybszy niż jakikolwiek komputer będący w posiadaniu gliniarzy. Jedyne, co musiał zrobić, to

przelać wystarczającą sumę na rachunek, który obsługiwał kartę kredytową, żeby mieć fundusze na zakup dwóch interfejsów SATA HyperDrive Fives. Suma była o wiele większa niż te, które zwykle prze​syłał jed​nym prze​le​wem, lecz te napędy na​prawdę były mu po​trzeb​ne. Skończywszy, wyłączył cały sprzęt, co zajmowało trochę czasu i czego nie robił za każdym razem. Wówczas istniało większe ryzyko, że pojawią się jakieś problemy przy restartowaniu systemu. Unikał tego także z oczywistych względów, gdyby nagle do drzwi zapukali przedstawiciele którejś ze służb, restart uniemożliwiłby Romanowi natychmiastowe podjęcie działań. Ale Roman lubił od czasu do czasu schłodzić twardy dysk. I zawsze miał w pogotowiu elektromagnes, zawsze go​to​wy do użycia. Na wpół szurając, na wpół drepcząc, powlókł się do kuchni, zabrał stamtąd torebkę przekąsek z oferty family size i zaniósł ją do salonu, gdzie usadowił się w wyżłobionym na stałe dołku, jakie jego cielsko pozostawiło na samym środku kanapy. Pilotem włączył telewizor, a następnie zajął się oglądaniem jakiegoś programu. Jedna kobieta, która chciała wrócić do pracy, musiała ściągnąć z Bawarii starą babcię, żeby ta nauczyła jej męża, jak prowadzić dom i utrzymywać mieszkanie w czystości przy użyciu przyjaznych środowisku, lecz tradycyjnych środków, czyli soku z cytryny, octu i in​nych tego typu rze​czy. – Tylko po co? – Prychnął wzgardliwie, a potem wyłączył dźwięk w telewizorze i wziął do ręki te​le​fon komórko​wy, który dotąd leżał na sto​li​ku. Obejrzał dokładnie aparat. Całkiem niezły. Nokia 5800, z wbudowaną funkcją WiFi i nawigacją sa​te​li​tarną. Roman sam nie wiedział, dlaczego go ukradł. Siedział w kafejce jedząc lunch, kiedy do środka weszła ta dziewczyna i usiadła przy sąsiednim stole. Starał się na nią nie gapić, chociaż nie mógł nie zauważyć, jak bardzo była piękna: ciemne włosy, ogromne niebieskie oczy, wysoka, szczupła i elegancka sylwetka. Należała do tego rodzaju kobiet, które nigdy nie patrzą po raz drugi na kogoś takiego jak Roman, no chyba że rzucają mu spojrzenie pełne odrazy. Mimo to reprezentowała dokładnie ten typ kobiety, który budził w nim pożądanie; jedyny jaki budził w nim pożądanie. Była całko​wi​tym prze​ci​wieństwem Ele​ny. Ale to wcale nie jej urodę zapamiętał najwyraźniej. W tej kobiecie z kawiarni – w jej spojrzeniu tak​sującym po obec​nych, w spo​so​bie, w jaki sie​działa – było coś, co nie dawało mu spo​ko​ju. Mógłby przysiąc, że coś ją dręczyło. Wciąż zerkała na drzwi, jakby spodziewała się, że zaraz ktoś tam za nią wejdzie. Ale ponad wszystko zapadł mu w pamięć sposób, w jaki położyła na stole telefon – przykryła go papierową serwetką, a potem opuściła kawiarnię, zapominając, że go tam zostawiła. Roman zabrał ten telefon nie dlatego, że ona o nim zapomniała, on zaś dzięki temu miałby szansę, by go jej zwrócić, lecz dlatego, że całe to wyjście z kawiarni wydało mu się udawane. Ona wcale nie zapomniała o telefonie; celowo zostawiła go w miejscu, z którego łatwo mógł zostać skradziony, jeśli ktoś go znaj​dzie. To było intrygujące. Ona była intrygująca. I nagle w tym jednym momencie, zaraz po jej wyjściu z kawiarni, Roman Kraxner – tłusty, łysiejący komputerowy maniak, trudniący się defraudacją pieniędzy – stał się samym sobą w wersji online, czyli Rickiem 334, prywatnym detektywem z New Venice. Czym prędzej zapłacił rachunek, po czym przecisnął swoje masywne cielsko obok stolika, przy którym przed chwilą siedziała tamta dziewczyna. Udał, że przypadkiem upuścił na blat przenośny, cyfrowy kalkulator, na którym wcześniej coś obliczał, i podnosząc go, nakrył dłonią tamtą nokię.

Cały wybieg okazał się całkiem niepotrzebny. Nikt nie patrzył w jego stronę. To właśnie było jedyną pociechą dla kogoś, kto był gruby albo paskudny: ludzie nie tylko cię nie zauważali, oni wręcz wy​si​la​li się, żeby cię nie za​uważyć. Zaciekawienie Romana wzrosło jeszcze bardziej, kiedy wrócił do domu i przejrzał zawartość aparatu. W książce adresowej nie było ani jednego kontaktu, jakby telefon został wyczyszczony na krótko przed podrzuceniem. Tak samo wykasowane zostały wszystkie wcześniejsze lokalizacje w na​wi​ga​cji sa​te​li​tar​nej. Po​dob​nie spra​wa wyglądała z wia​do​mościa​mi tek​sto​wy​mi. Jednak jedna rzecz pozostała nietknięta – dźwięk dzwonka. Taki sam dzwonek został ustawiony dla wszystkich funkcji: połączeń przychodzących, wiadomości tekstowych, alarmu.To była Mes​sa​ge in the Bottle zespołu The Police. Kiedy Roman to odkrył, od razu wiedział, że instynkt go nie zawiódł – nie pomylił się co do tej kobiety z kawiarni. Ona ce​lo​wo zostawiła telefon, żeby on go odnalazł. Jak rozbitek, który wrzuca do morza butelkę z kartką, ona także zostawiła coś w tym te​le​fonie. Jakąś wia​do​mość. Je​dy​ne, co Ro​man mu​siał zro​bić, to ją zna​leźć. Oczywiście nie stanowiło to dla niego problemu. Najwspanialszą rzeczą w telefonach komórkowych jest to, że mają mnóstwo różnych funkcji: telefon jest aparatem fotograficznym, kalendarzem, wyszukiwarką internetową, odtwarzaczem MP3... W przeciwieństwie do wcześniejszych modeli, ta generacja telefonów zasługiwała raczej na miano małych komputerów niż aparatów telefonicznych, a Roman dysponował oprogramowaniem, dzięki któremu mógł odzyskać dane. Właśnie wte​dy zaczęło się robić na​prawdę in​te​re​sująco.

ROZ​DZIAŁ 20 Anna Wolff stała przy oknie w biurze Fabla, przyglądając się ciemnym sylwetkom drzew w Winterhude Stadtpark. Na zewnątrz światło dnia zaczynało blednąć, a pozbawione chmur niebo przy​po​mi​nało płachtę ciem​no​nie​bie​skie​go je​dwa​biu. – To była całkiem długa przerwa na kawę... – Anna odwróciła się, kiedy Fabel wszedł do po​ko​ju. – O co ci chodzi? Monitorujesz nasz czas pracy? – mruknął i usiadł za biurkiem. – Przed chwilą odbyłem in​te​re​sującą po​gawędkę z Fa​bia​nem Men​kem z BfV. O Pha​ros Pro​ject. – Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. O tym i o danych, które Sekcja Techniczna odzyskała z komputerów, zgarniętych przez nas dzisiejszego popołudnia – Anna popukała palcami w akta leżące na biurku. – To tylko wstępny materiał. Gdy my tu rozmawiamy, spece od komputerów ryją co​raz głębiej w za​war​tości twar​dych dysków. Zakrzywiła palce, pokazując pazury małego, pełzającego zwierzątka, zabawnie przy tym marszcząc nos. – Zna​leźli coś obie​cującego? – Absolutnie nic. – Westchnęła. – Wygląda na to, że każdy z tych facetów jest czysty jak łza. Pokręcony jak dia​bli, ale czy​sty. Oczy​wiście, dzięki to​bie wciąż bra​ku​je nam jed​ne​go kom​pu​te​ra. – Nie mogłem mu go zabrać, Anno. Gdybyś była na moim miejscu... – Fabel zmarszczył brwi. – Chociaż nie... Gdybyś to ty tam była, na pewno zarekwirowałabyś komputer. I prawdopodobnie skon​fi​sko​wałabyś także wózek in​wa​lidz​ki. – Wiesz przecież, że i tak musimy sprawdzić komputer tego faceta – upierała się Anna. – Nawet jeśli jego zdrowie wyklucza go z grona podejrzanych, to nadal w jego korespondencji z ofiarami może znaj​do​wać się coś, co skie​ru​je nas na właściwy trop. – Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, Anno. Już to załatwiłem. Jeden z ludzi Krögera pojedzie do domu Reischa, żeby na miejscu zrobić przegląd twardego dysku. – Fabel wziął akta i przerzucił kilka stron znajdującego się wewnątrz raportu. – Mam wrażenie, że będziemy musieli dalej ryć. I zro​bić na​lot na ko​lej​nych parę ad​resów IP. – Można to tak ciągnąć w nie​skończo​ność – za​uważyła Anna. – To wszystko, co na razie mamy – odpowiedział i skinął głową w kierunku krzesła. – Siadaj, Anno. – Mnie jest tak całkiem dobrze – odparła z roztargnieniem. – Wolę stać. Siedziałam przez cały dzień i trochę cierp​nie mi noga. Na ułamek se​kun​dy Fa​blo​wi odjęło mowę. Anna od​czy​tała to po swo​je​mu. – Janie, ze mną wszystko w porządku... Chciałabym, żebyśmy wreszcie przestali kręcić się do​okoła tam​tej spra​wy. To nie była two​ja wina. Nie mówiąc ani słowa, gapił się na leżący przed nim raport – bardziej po to, by uniknąć kontaktu wzro​ko​we​go z Anną niż żeby po​znać jego treść. – To była moja wina – powiedział w końcu. – To ja dowodziłem akcją. Tak samo jak tamtej nocy, kie​dy zginął Paul. – Janie, wykonujemy niebezpieczny zawód. Ja o tym wiem i Paul także o tym wiedział. Nie możesz za​bez​pie​czyć się na wy​pa​dek każdej ewen​tu​al​ności.

– Wiesz, on wciąż mi się śni – szepnął Fabel bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem. – Właściwie prawie co tydzień, czasem co parę tygodni. Ten sen zawsze wygląda tak samo. Siedzimy w gabinecie mojego ojca, w domu moich rodziców w Norddeich, i Paul coś do mnie mówi. To nie jest nic ważnego ani istotnego. Po prostu Paul tam siedzi i o czymś tam gawędzimy. Ale ja wiem, że on nie żyje. Ma ranę na czole i czasami tłumaczy, że trudno mu wyrazić opinię na temat czegoś, o czym właśnie roz​ma​wia​my, po​nie​waż jest mar​twy. – Myślałam, że te sny prze​stały się po​ja​wiać – od​parła Anna. – Tak mówię Susanne. To oficjalna wersja. Wiesz, trudno żyć z psychopatą. Nie mam pojęcia, czy ona mi wierzy, ale właśnie to jej mówię. Rzecz w tym, że gdybym inaczej rozegrał tamtą sprawę, Paul nadal by żył, Maria Klee nie trafiłaby do szpitala dla czubków, a ty nie zostałabyś ranna... – Wes​tchnął ciężko. – Bar​dzo prze​pra​szam... Czy możemy zo​stawić ten te​mat? – To ty jesteś szefem. – Anna uśmiechnęła się. – Wracając do Pharos Project, jeśli zapoznam cię z mo​imi od​kry​cia​mi, czy po​wiesz mi o swo​ich? – Mów... – Fa​bel z po​wro​tem oparł się ple​ca​mi o krzesło. – Nie wiem, dlaczego poprosiłeś, żebym się tym zajęła, ale do mnie również dochodziły różne niemiłe wieści na temat Pharos. I nie pytam, skąd ty się o tym dowiedziałeś, ale bez wątpienia ta or​ga​ni​za​cja ma coś wspólne​go z popełnio​ny​mi mor​der​stwa​mi. Fa​bel spra​wiał wrażenie całkiem oszołomio​ne​go. – Czy właśnie dla​te​go mnie po​pro​siłeś, że wie​działeś? – pytała Anna. – Nie... Nie, wca​le nie. Po​wie​działem prze​cież, że z całkiem in​ne​go po​wo​du. – W takim razie to zbieg okoliczności – odparła Anna. – Trzeba było poświęcić trochę czasu na rozwikłanie zagadki, ale wyszło na jaw, że Dominik Korn, który jest szefem Pharos Project, kieruje także konsorcjum, które jest właścicielem i operatorem Virtual Dimension. To gra oparta na symulowaniu rzeczywistości; wszystkie ofiary były tam zarejestrowane. A więc dla​cze​go za​in​te​re​so​wałeś się Pha​ros Pro​ject? – Trudno powiedzieć... Myślałem, że może istnieć jakiś związek między nimi a tym ciałem, które ostatnio znaleźliśmy. Chodzi o ten korpus przyniesiony przez wodę – wyjaśnił Fabel i znów westchnął. – Jest pewna kobieta, która niedawno zaginęła. Nazywa się Meliha Yazar. Sądzę, że Pharos Project może mieć z tym coś wspólnego. Możliwe, że próbowała na własną rękę prowadzić ja​kieś śledz​two. – Ja​nie, w co ty się wpa​ko​wałeś? Anna oderwała się od okna, podeszła do biurka, przy którym siedział Fabel, i oparła się o blat. Na jej twa​rzy po​ja​wiło się praw​dzi​we za​nie​po​ko​je​nie. – W coś, w co być może nie powinienem był się pakować – przyznał i naprawdę tak uważał. – Wro​bił mnie w to Ber​thold Müller-Vo​igt. Anno, tyl​ko niech to zo​sta​nie wyłącznie między nami... Skinęła głową na znak zgo​dy. – Müller-Vo​igt jest związany z tą ko​bietą... – zaczął Fa​bel. – I z połową żeńskiej po​pu​la​cji Ham​bur​ga, z tego, co słyszałam – prychnęła Anna. – To nie tak. Müller-Voigt zwariował na jej punkcie. I naprawdę rozpacza z powodu jej znik​nięcia... Fabel w ogólnych zarysach przedstawił to, co zaszło między nim a senatorem Komisji do Spraw Ochro​ny Śro​do​wi​ska. – Wiesz – powiedziała Anna, kiedy skończył – chyba jednak lepiej będzie, jeśli usiądę. Nie masz

pojęcia, czego dowiedziałam się na temat Pharos Project. Jeśli ta laska od Müllera-Voigta naprawdę usiłowała przeprowadzić jakieś własne śledztwo, to mogła wpakować się w niezłą kabałę. Pha​ros Pro​ject zo​stał stwo​rzo​ny przez Do​mi​ni​ka Kor​na... Słyszałeś o nim? – Nig​dy wcześniej, do​pie​ro gdy Müller-Vo​igt wy​mie​nił to na​zwi​sko – od​parł Fa​bel. – Nic dziwnego. Dominik Korn jest co prawda jednym z najbogatszych ludzi na świecie, wartym grube miliardy, podobnie jak jego zastępca, Peter Wiegand, lecz jednocześnie jednym z tych, którzy upodobali sobie życie pustelnicze. Nikt poza Wiegandem i gronem najbliższych współpracowników od lat nie miał z nim kontaktu. Czasami bierze udział w wideokonferencjach z ludźmi, którzy zajmują ważne stanowiska w jego biznesowym imperium. Mieszka na ogromnym jachcie. Naprawdę ogrom​nym. Przy nim prze​ciętny ro​syj​ski oli​gar​cha może mieć kom​plek​sy. – Cze​mu żyje z dala od lu​dzi? – Z tego, co udało mi się wytropić, podczas nurkowania przydarzył mu się jakiś wypadek, który zakończył się dla niego czymś w rodzaju rozległego wylewu, wywołanego chorobą dekompresyjną i innymi komplikacjami. Facet nie powinien był przeżyć i to prawdziwy cud, że udało mu się, chociaż jest w takim samym stanie jak ten gość, którego dziś przesłuchiwałeś. Od tamtej pory wy​ma​ga całodo​bo​wej opie​ki. – I właśnie on jest główną po​sta​cią tej sek​ty? – Guru numer jeden, jak się zdaje. Ktoś może odnieść wrażenie, że to skończony świr, ale podobno umysł ma tak samo wielki, jak wielkie są jego pieniądze i jacht. Krążą plotki, że jego IQ wykracza poza górną granicę skali. Studiował... – Anna zerknęła do notatnika. – W Stanach Zjednoczonych oceanografię, hydrologię i nauki ekologiczne... Nawiasem mówiąc, posiada podwójne obywatelstwo, amerykańskie i niemieckie... Potem obronił doktorat z hydrologii, a następnie zo​stał hy​dro​me​te​oro​lo​giem. Anna zno​wu zaj​rzała w no​tat​ki. – „Zajmował się wzajemnym oddziaływaniem ogromnych zbiorników wodnych i klimatu”. Korn stał się światowym ekspertem w dziedzinie ekohydrologii. Właśnie nad tym pracował, kiedy zdarzył się wypadek. Stworzył jakiś unikalny pojazd podwodny, żeby z jego pokładu móc prowadzić ba​da​nia, i właśnie od​by​wał na nim dzie​wiczą podróż, kie​dy wszyst​ko się spie​przyło. – Masz na myśli wy​pa​dek? – I olśnie​nie, ja​kie​go do​znał. – Taaak... – mruknął Fabel. – Müller-Voigt wspomniał o jakimś objawieniu, którego Korn doświad​czył na dnie mo​rza... – Bezpośrednio przed wypadkiem Pharos Project był ośrodkiem badań oceanograficznych. Korn wpakował w to przedsięwzięcie grube miliony, które pochodziły z jego własnej kieszeni. Na dnie oceanu prowadził masę badań, między innymi, jaki wpływ na środowisko mają rozmaite ludzkie działania. Ale potem, już po wypadku i po obrażeniach, jakich w nim doznał, Korn zmienił charakter Pharos Project. Najpierw organizacja stała się ciałem lobbystycznym, prowadzącym kampanię przeciwko eksploracji morskiego dna w poszukiwaniu ropy naftowej. Zdobyli wiarygodność, zwłaszcza po tym, co narobiło BP w Zatoce Meksykańskiej. Potem Korn zaczął popierać działania członków Pharos Project, angażujących się w protesty i bezpośrednie akcje. Później, mniej więcej dzie​więć mie​sięcy po wy​pad​ku, Korn zaczął mówić o swo​im ob​ja​wie​niu i o tym, co ono ozna​cza. – Czy​li? – Przez całe swoje dorosłe życie Dominik Korn przedstawiał się jako zwolennik „głębokiej

ekologii”, co najwyraźniej oznaczało dla niego, że ludzie nie powinni postrzegać siebie jako odrębnej części ogólnego ekosystemu, za to powinni kształtować środowisko z poszanowaniem jego praw, zachowując bioróżnorodność, i tak dalej. Jednak po wypadku odrzucił pierwotną koncepcję i stał się orędownikiem teorii rozłączenia. Twierdził, że po eksperymencie na głębokości pięciu tysięcy metrów ob​ja​wiła mu się uni​wer​sal​na praw​da. – Jak wszystkim – odparł Fabel. – Biorąc pod uwagę liczbę sekt, tych uniwersalnych prawd musi być od cho​le​ry i ciut ciut. – No cóż, to konkretne objawienie Korna sprowadzało się do tego, że doznał uszczerbku na zdrowiu, ponieważ jako człowiek znalazł się w środowisku, w którym żadna ludzka istota nie miała prawa przebywać. Filozofia Pharos Project głosi, że ludzkość powinna sama usunąć się ze śro​do​wi​ska. – Anna wzru​szyła ra​mio​na​mi. – Na tym po​le​ga rozłącze​nie, o którym mówił. – Skąd wy​trzasnęłaś te wszyst​kie in​for​ma​cje? – Od chłopaków ze służb federalnych – odparła Anna. – Mam tam swoją wtyczkę. Szczerze mówiąc, mojego byłego narzeczonego. Był dość ostrożny. Powiedział, że jego zdaniem to poważne wyzwanie dla BfV. Najwyraźniej również francuskie służby bezpieczeństwa i amerykańskie FBI na serio wzięły się za Pharos Project. Nie wiedział dokładnie, o co chodzi i skąd to nagłe za​in​te​re​so​wa​nie wszyst​kich, ale Pha​ros Pro​ject znaj​du​je się na wszel​kie​go ro​dza​ju gorących li​stach. – Też tak wy​wnio​sko​wałem. Two​je węsze​nie w moim zastępstwie zo​stało za​uważone. – Men​ke? – Tak. Wie o twoich poszukiwaniach. Twój były chłopak najwyraźniej był tak ostrożny, że uważał, iż musi chro​nić swój własny tyłek. – Co Men​ke ci po​wie​dział? – za​py​tała Anna. – Mniej niż ty, ale wystarczająco dużo, żebym rozumiał, że jeżeli Meliha Yazar faktycznie węszyła wokół Pharos Project, to Müller-Voigt miał wszelkie podstawy sądzić, że grozi jej nie​bez​pie​czeństwo. Men​ke obie​cał, że później prześle mi nie​co więcej in​for​ma​cji. – Ale? – Anna uniosła jedną brew. – Ale wyczułem, że nasze zainteresowanie nie jest mile widziane. Prawdę powiedziawszy, nie zwierzyłem się Menkemu z tego, co powiedział mi Müller-Voigt, ani z jego obaw o losy Melihy Yazar. Menke mówił, że Pharos Project spełnia wszystkie kryteria niebezpiecznej sekty, zwłaszcza jeśli chodzi o dyktatorską kontrolę nad członkami organizacji. Co prawda Menke nie podał żadnych szczegółów, ale mam wrażenie, że mamy do czynienia ze starymi, sprawdzonymi metodami: rozmowa staje się formą indoktrynacji, a indoktrynacja zmienia się w pranie mózgów. Menke mówił, że Korn dołożył swoje własne wypaczone pomysły tu i ówdzie. Inną kwestią, która wyróżnia Pharos Project, jest jego siła finansowa. Izba wewnętrzna Pharos Project składa się z zarządów rozmaitych spółek, które wchodzą w skład biznesowego imperium Korna. Z tego, co mówisz, dotyczy to również twórców Vir​tu​al Di​men​sion. – Może powinniśmy zmienić twoje potajemne niuchanie wokół Melihy Yazar w całkiem oficjalne śledztwo? Jeśli naprawdę uważasz, że to jej zwłoki mogły zostać przyniesione przez wodę... Możemy prze​cież po​zy​skać od jej krew​nych próbkę DNA. Ale Fa​bel pokręcił głową. – To nie takie proste, jak ci się wydaje... Tak czy owak, wciąż myślę, że to może być szukanie wiatru w polu. – Zerknął na zegarek; dochodziła jedenasta trzydzieści. – Zrobiło się strasznie późno. Jadę do domu. Wrócimy jesz​cze do tego te​ma​tu ju​tro z sa​me​go rana.

Gdy Fabel wysiadł z windy i szedł na ukos przez podziemny parking komisariatu, znów próbował zadzwonić na komórkę Susanne. Zaklął jak szewc, kiedy kolejny raz odpowiedziała mu automatyczna sekretarka. Zostawił wiadomość, że dzwoni z zastępczego telefonu i że prosi, by się z nim skon​tak​to​wała. Ostatni raz jadł w porze lunchu, ale nie miał ochoty gotować, więc postanowił, że po drodze do domu wstąpi na jakąś przekąskę. Prowadząc auto przez spowite nocą miasto, przebiegał myślami przez wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Dwa znalezione w wodzie ciała. Dwie kompletnie różne metody działania mordercy. Należało przypuszczać, że rano prasa narobi szumu dookoła tych drugich zwłok, a van Heiden zacznie go dręczyć telefonami, żeby znów wygłaszał oczywiste stwierdzenia... Dziwne, ale najbardziej dręczyła go wczorajsza rozmowa z Mülle​rem-Vo​ig​tem, oraz wszyst​ko, cze​go od tam​te​go cza​su do​wie​dział się na te​mat Pha​ros Pro​ject. Gdy tylko zatrzymał swoje bmw, dotarło od niego, że coś jest nie tak. Działał jak na włączonym autopilocie i odruchowo skierował auto w stronę portu. Wiedział, co go tu sprowadziło i od razu poczuł, że ciężki jak ołów smutek przygniata mu piersi. W związku z tym, że pracował do późnego wieczora i miał zamiar zjeść coś po drodze do domu – tak jak wiele razy przedtem – mimowolnie przyjechał tutaj, żeby kupić sobie piwo i coś gorącego w barze Schnellimbiss, należącym do Stel​la​man​n​sa. Dirk Stellamanns zaczął prowadzić bar z przekąskami, gdy zakończył pracę w Polizei Hamburg i przeszedł na emeryturę. Podobnie jak Fabel, Dirk był z pochodzenia Fryzyjczykiem, i jako doświadczony oficer wprowadzał młodszego kolegę w tajniki zawodu, kiedy ten rozpoczynał służbę. Wziął go pod swoje skrzydła i we dwóch gawędzili w dialekcie fryzyjskim. Lata mijały, i mimo iż Fabel szybko piął się po szczeblach kariery, ci dwaj pozostali sobie bliscy. Później, po odejściu na emeryturę, Dirk założył całkiem porządny barek – przyczepę z otwieranym jak lada oknem i baldachimem, otoczoną przez sięgające do pasa stoliki z zatkniętymi parasolami – oazę smaku w samym środku dawnego rejonu, gdzie niegdyś chodził na patrole, i w cieniu portowych żurawi, które ma​ja​czyły na tle nie​ba. Fabel wpadał tam regularnie, żeby napić się piwa i coś przekąsić, zwłaszcza gdy dręczył go jakiś problem. Samo spotkanie z Dirkiem i wsłuchiwanie się w jego akcent – szeroki i płaski jak kraj, w którym obydwaj dorastali – natychmiast poprawiało mu humor. Stellamanns był właśnie takim rodzajem człowieka: nieważne, jak ciężkie wyzwania stawiało przed nim życie, on potrafił z fi​lo​zo​ficz​nym spo​ko​jem po​dejść do każdego z nich. Fabel wysiadł z auta, zatrzymał się w plamie światła na wybrukowanej ulicy i popatrzył na porośnięty krzakami bezpański skrawek ziemi, który znajdował się tuż obok drogi prowadzącej do doków. Rok wcześniej, w pewien szczególnie upalny letni dzień, Dirk miał wyjątkowo dużo roboty. Jego wierną klientelę stanowili przede wszystkim kierowcy ciężarówek, którzy zatrzymywali się tutaj po drodze do doków lub kiedy z nich wracali. Dirk stał właśnie nad piecykiem, kiedy przydarzyło się nieszczęście – roz​legły atak ser​ca, który zabił go, za​nim zdążył upaść na podłogę. Przez tych kilka chwil, kiedy myśli Fabla krążyły dookoła innych spraw, w jego podświadomości Dirk wciąż pozostawał żywy, a bar z przekąskami był otwarty dla klientów, tak jak zwy​kle. Świat dookoła Fabla wciąż się zmieniał. I tak jak innym, jemu także czasami zdarzało się tracić kontakt z rzeczywistością. Ludzie, o których sądził, że są wieczni, i że zawsze będą na swoim

miejscu, odchodzili nagle i niespodziewanie. Na moment całkiem zapomniał o tym, że Dirk nie żyje, i to przygnębiło go i zdenerwowało. Tak samo zachowywał się, wspominając swój dom rodzinny w Norddeich; czasami wydawało mu się, że dawno już nieżyjący ojciec wciąż jest z nimi, i ze zsuniętymi na czubek nosa okularami siedzi w swoim gabinecie, pochylając się nad jakąś starą mapą wybrzeża. Właśnie tak to wyglądało: człowiek nosił w głowie cały wszechświat, ten sam wśród którego do​ra​stał, i ten wszechświat wciąż tam był, nie​zmien​ny i stały. – Nie ma już jej. Fabel drgnął, zaskoczony czyjąś obecnością. Z mroku wysunęła się młoda kobieta i zatrzymała się w kałuży światła. Spojrzał w jedną i drugą stronę ulicy, ale nigdzie nie dostrzegł nawet śladu in​ne​go sa​mo​cho​du. – Słucham? – Nie ma już jej – powtórzyła. – Tej bud​ki z przekąska​mi. – Ach, tak... Tak, wiem o tym. – Sama jej szukałam – powiedziała, a Fabel przez moment zastanawiał się, czy ma do czynienia z pro​sty​tutką, która zawędro​wała poza ich re​wir. Ale ta kobieta była elegancko ubrana, w ciemnoszary kostium i pantofle na obcasie, zupełnie jakby pracowała w jakimś banku albo towarzystwie ubezpieczeniowym. Miała świetną fryzurę i regularne rysy twarzy. W sumie wydawała się dość atrakcyjna, chociaż z pewnością nie należała do tych, które po​zo​sta​wiają po so​bie nie​za​tar​te wrażenie. – Nie zaglądałem tu od pew​ne​go cza​su – do​rzu​cił Fa​bel. – To tak jak ja – od​po​wie​działa. – Gdzie za​par​ko​wała pani sa​mochód? – za​py​tał. – Nie widzę... – Och, gdzieś tam. – Wykonała nieokreślony ruch ręką, mniej więcej wskazując pozostałą część dro​gi pro​wadzącej do doków. – Czy pan jest po​li​cjan​tem? – Cze​mu pani pyta? – Po prostu pańskie pytanie wydaje się typowe dla policjanta. Zresztą zdaje się, że ten człowiek, który prowadził bar, też kiedyś pracował w policji. Wśród jego klientów było mnóstwo dawnych ko​legów... Poza tym nie wygląda pan na kie​rowcę ciężarówki. – Tak sądzę. Co panią tu spro​wa​dza? – Jak już mówiłam, szu​kałam „Schnel​lim​biss”. Miałam ochotę coś przekąsić. – To ra​czej mar​ne wytłuma​cze​nie. – Tak na​prawdę wca​le nie... Do​brze go pan znał? To zna​czy, tego gościa, który pro​wa​dził bar? – Bar​dzo do​brze. – Był bardzo miłym człowiekiem. Był... – próbowała odnaleźć właściwe słowo. – Był... taki do​bro​dusz​ny. Fabel czuł się coraz bardziej niepewnie. W tej dziewczynie było coś, co nie dawało mu spokoju. Tak, jakby próbowała z nim flirtować, choć jej pozbawiona wyrazu twarz przywiodła mu na myśl Re​ischa, człowie​ka na wózku in​wa​lidz​kim, z prze​rażająco jasną wizją swo​jej naj​bliższej przyszłości. – Wciąż nie bardzo rozumiem, co pani tutaj robi – powiedział, wyjmując policyjną legitymację i otwierając ją pstryknięciem. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, chciałbym zobaczyć pani dowód. – A jeśli mam coś prze​ciw​ko temu? – Mimo wszyst​ko i tak chciałbym go zo​ba​czyć.

– Nie rozumiem, czemu pan się o mnie martwi. To nie ja tkwię w przeszłości i nie ja za​po​mniałam, że mój przy​ja​ciel nie żyje. Fa​bel nie​co ze​sztyw​niał. – Okay, proszę mi po​ka​zać dowód. – Oczy​wiście, pa​nie władzo. Uśmiechnęła się, ale to był sztuczny uśmiech; zrobiła tak, ponieważ tego od niej oczekiwano. Potem sięgnęła do torebki i wyjęła stamtąd dowód osobisty. Z dokumentu Fabel dowiedział się, że dziew​czy​na na​zy​wa się Ju​lia Hen​ning i że miesz​ka w Ep​pen​dorf. – Po pro​stu chciałam za​mie​nić z pa​nem kil​ka słów. Czy to coś złego? – Nie, Frau Henning. Po prostu powinna pani być bardziej ostrożna. To dość odludne miejsce i spo​ro pani ry​zy​ku​je, spa​ce​rując tu​taj sama. – Nie jestem przecież sama, prawda? Chroni mnie policja. A może pan się martwi, że umówiłam się przez in​ter​net na randkę z Zabójcą z Sie​ci? – To bar​dzo dziw​ne, co pani po​wie​działa. – Naprawdę? W połączeniu z pańską troską o moje bezpieczeństwo... On teraz pojawia się we wszystkich dziennikach... – Westchnęła. – Tak czy owak, już nie będę zawracać panu głowy. Do​bra​noc, pa​nie nad​ko​mi​sa​rzu. – Skąd pani wie, jaki mam sto​pień? Wzru​szyła ra​mio​na​mi. – Z pańskiej legitymacji. Tam wszystko jest napisane. Dobranoc. Mam nadzieję, że w końcu znaj​dzie pan miej​sce, gdzie można coś zjeść. Fabel obserwował ją, jak odchodziła w ciemność. Wsiadając z powrotem do swojego bmw, zadzwonił do komisariatu i podał nazwisko oraz adres w Eppendorf, gdzie była zameldowana ta dziewczyna. Dyżurny po chwili przekazał mu informację, że nazwisko oraz adres zostały sprawdzone i że ta kobieta nie figuruje w żadnych rejestrach. Fabel odczekał kilka chwil, włączył silnik i powoli skierował się w stronę doków – w stronę, w którą odeszła dziewczyna – chciał się upewnić, że bezpiecznie dotarła do samochodu. Po trzech albo czterech minutach dotarł do końca śle​pej ulicz​ki, czy​li za​mkniętej bra​my, pro​wadzącej do doków. Nigdzie nie dostrzegł nawet śladu tamtej dziewczyny. I po drodze nie minął go żaden samochód jadący w prze​ciw​nym kie​run​ku.

ROZ​DZIAŁ 21

Fabel obudził się zdjęty przerażeniem. Znowu przyśnił mu się jakiś sen i pamiętał, że było w nim coś okropnego, ale kiedy już otworzył oczy, za nic nie mógł przypomnieć sobie, o co chodziło. Miał jednak niejasne wrażenie, że pojawiła się w nim tamta kobieta, którą spotkał poprzedniego wie​czo​ra. Za oknem nie zrobiło się jeszcze całkiem jasno, więc włączył stojącą obok łóżka lampę i zerknął na zegarek. Dochodziła szósta rano. Wyciągnął rękę, podniósł leżący na nocnej szafce telefon zastępczy i zmarszczył czoło. Susanne nie zadzwoniła. Nawet nie pofatygowała się napisać SMSa i po​in​for​mo​wać go, którym sa​mo​lo​tem ma za​miar wra​cać. Wstał z łóżka, wziął prysznic, ale nadal czuł się zmęczony. Zmęczony, ospały i niemrawy. Wyszedł z mieszkania wcześniej niż zazwyczaj, żeby wstąpić na śniadanie do pewnej kafejki. Bywał tu wystarczająco często, by go rozpoznawano, ale nie na tyle regularnie, żeby można było uznać go za stałego klienta. Dzięki temu mógł oszczędzić sobie trudu prowadzenia rozmowy o tak wczesnej porze. W kawiarni było cicho i spokojnie; poza nim jedynymi gośćmi była jakaś para siedząca przy stoliku na samym końcu, z dala od okna. Obydwoje, mężczyzna i kobieta, ubrani byli w identyczne szare garnitury, typowy strój ludzi zajmujących się biznesem. Obrzucili go obojętnym spojrzeniem, gdy wcho​dził do lo​ka​lu, i za​raz ze smut​ny​mi mi​na​mi powrócili do pi​cia kawy. Z jakichś, nie do końca zrozumiałych dla niego przyczyn, kawiarnia oferowała kilka rodzajów śniadań, z których każde nosiło angielską nazwę, powiązaną z którymś z portowych miast – również nie wiadomo dlaczego. W menu były: The Hamburg Breakfast, The Liverpool Breakfast, The Rotterdam Breakfast... Fabel zdecydował się na śniadanie w wersji Rotterdam i dostał danie w stylu holenderskiego Uitsmijter: gotowane jajko na podkładzie z szynki, sera i tostowego pieczywa, serwowane z filiżanką piekielnie mocnej kawy. Usiadł i przez dziesięć minut przesuwał jedzenie po talerzu, jednocześnie obserwując przez szybę, jak drobna mżawka bez przekonania rozbija się o ciem​ne wody Łaby. Na​gle ciszę prze​rwało brzęcze​nie komórki. – Co się dzieje, do wszystkich diabłów? – zawołała z irytacją Susanne, nie siląc się na żaden wstęp. – Ja też się cieszę, że wreszcie raczyłaś się odezwać – odparł z przekąsem. – Od paru dni staram się do cie​bie do​dzwo​nić. Czyżbyś nie do​stała żad​ne​go z mo​ich SMS-ów? – Jakich SMS-ów? Jedyną wiadomością, jaką od ciebie dostałam, była ta wysłana dziś rano z no​we​go te​le​fo​nu. Co się tam dzie​je, Jan? Co się stało z two​im apa​ra​tem? – Znowu nawalił. No wiesz, zwykłe problemy: brak sygnału, krótka żywotność baterii, sa​mo​rzut​ne prze​po​wia​da​nie, gdzie znaj​dzie​my następną ofiarę Zabójcy z Sie​ci... – Co ta​kie​go?! – Ten SMS, o który cię pytałem... Pamiętasz? Poppenbütteler Schleuse. Dostałem wiadomość tej treści, a kil​ka go​dzin później w Pop​penbütte​ler Schleu​se wypłynęło ciało ko​lej​nej ofia​ry. – Żar​tu​jesz... – Su​san​ne zmar​twiała. – Udało ci się usta​lić, kto fak​tycz​nie wysłał tę wia​do​mość? – Właśnie w tym miejscu zaczynają się schody, bo wyobraź sobie, że ten SMS zniknął. W jakiś sposób sam się wykasował. Właśnie dlatego dostałem nowy telefon. Nasi spece pracują nad tym sta​rym, sta​rając się od​zy​skać wia​do​mość. Czy je​dziesz już na lot​ni​sko we Frank​fur​cie? – Tak... Ale lot mam dopiero po południu. Najpierw chcę wybrać się na zakupy. Czy będziesz

mógł mnie ode​brać? – Ja​sne. Kie​dy przy​la​tu​jesz? Su​san​ne od​czy​tała po​da​ny w rozkładzie czas przy​lo​tu. – Posłuchaj, Jan – powiedziała, a w jej tonie pobrzmiewał niepokój. – Mówiłeś, że wysyłałeś do mnie wia​do​mości z tam​te​go te​le​fo​nu? – Tak. I na​grałem się na pocztę głosową. – Nic do mnie nie dotarło. A z tego, co opowiadasz wynika, że ty również nie otrzymałeś ode mnie żad​nych wia​do​mości. – Zo​sta​wiłaś dla mnie ja​kieś wia​do​mości? Nie, ni​cze​go nie do​stałem. – Ale to nie ma sensu! Wiadomości głosowe nie są przecież przechowywane w pamięci telefonu, tylko w serwisie twojego operatora sieci. Spróbuj je odzyskać przy pomocy kodu PIN. Nie podoba mi się to, Janie. Zupełnie jakby ktoś uprowadził twój telefon. Sklonował go albo coś w tym ro​dza​ju. – Nie wiem, Susanne. To strasznie naciągana wersja. Może sam przypadkiem wykasowałem tę wiadomość? Tak czy owak, sekcja techniczna pewnie wkrótce da mi znać, co się stało... – Urwał na chwilę. – Tęsknię za tobą. – Ja też za tobą tęsknię – odpowiedziała Susanne. W jej głosie nadal słychać było nutkę za​tro​ska​nia. – Zo​ba​czy​my się na lot​ni​sku. Fabel zapłacił za posiłek i zostawiwszy większą część Rotterdam Breakfast na talerzu, powędrował z powrotem do samochodu. Po zbyt mocnej kawie czuł się nieco rozdygotany i niespokojny, więc jadąc przez miasto do komendy włączył odtwarzacz MP3, żeby trochę się wyciszyć. Tym razem zdecydował się na Larsa Danielssona. Może powinienem był urodzić się Szwe​dem, pomyślał. Muzyka podziałała na niego tak, jak się spodziewał, i kiedy parkował auto na parkingu pod gmachem Komendy Głównej, pomimo kołatania spowodowanego przez nadmiar kofeiny był gotów do sta​wie​nia czoła wszyst​kie​mu, co miał przy​nieść ten dzień. Nie mógł bar​dziej się po​my​lić.

ROZ​DZIAŁ 22 Gdy tyl​ko Fa​bel wy​szedł z win​dy, od razu wy​czuł, że coś jest nie w porządku. Po drodze do swojego biura minął Annę, idącą w przeciwnym kierunku. Na jego widok zawahała się i poruszyła ustami, jakby chciała coś mu powiedzieć, ale przeszkodził jej w tym van Heiden, który właśnie wychylił głowę na korytarz i zawołał, żeby Fabel przyszedł do Wydziału Zabójstw. Anna ruszyła w dalszą drogę, ale przedtem rzuciła mu spojrzenie tak naładowane sy​gnałami ostrze​gaw​czy​mi, że po​czuł nagły skurcz w żołądku. W głównym biurze wydziału już na niego czekali: van Heiden, Fabian Menke z BfV i Werner, który uśmiechnął się na powitanie, lecz w jego uśmiechu kryło się współczucie zmieszane z frustracją i zdesperowaniem. co*kolwiek ścisnęło żołądek Fabla, kiedy mijał Annę, teraz zacisnęło się jesz​cze bar​dziej. Przez lata pracy Fabel zdążył przyzwyczaić się do ponurych powitań w wykonaniu dyrektora Wydziału Kryminalnego, van Heidena. Często czuł, że jego przełożony jest człowiekiem o bardzo ograniczonym zasobie emocji. Fabel miał wrażenie, że van Heiden dysponuje tylko dwojaką ekspresją: ponurą powagą i jeszcze bardziej ponurą powagą. Jego markotny nastrój często obniżało niepożądane zainteresowanie prasy albo polityczne naciski na będące w toku śledztwo, bądź też krytyczne w stosunku do policji hamburskiej nagłówki w gazetach. Ale tym razem chodziło o coś innego, tego Fabel był pewien. I co*kolwiek wywołało taki wyraz na twarzy dyrektora Wydziału Kry​mi​nal​ne​go, on wi​dział go po raz pierw​szy. – Dlaczego mam wrażenie, że przyjechałem na pogrzeb, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że to mój własny? – zażartował, uśmiechając się do van Heidena, ale kompletny brak reakcji przypomniał mu, że jego szef miał po​czu​cie hu​mo​ru tak samo ogra​ni​czo​ne jak za​kres emo​cji. – Co się stało? – Naj​le​piej, jeśli pójdziesz z nami – od​parł van He​iden. – Pan także, ko​mi​sa​rzu Mey​er. – Okay... – westchnął Fabel, gdy jechali windą na piąte piętro. – Czy możecie choćby za​su​ge​ro​wać mi, o co cho​dzi? – O Mülle​ra-Vo​ig​ta – zaczął Wer​ner, ale za​raz umilkł pod ostrym spoj​rze​niem van He​ide​na. Fabel pozwolił, by jego szef i człowiek z BfV poszli przodem. Jeśli pełniłeś funkcję taką jak Fabel albo byłeś niższy rangą, piąte piętro gmachu Komendy Głównej Policji w Hamburgu było miejscem, do którego musiałeś zostać zaprowadzony. Na tym poziomie urzędowało całe kierownictwo i kiedy Fabel zorientował się, że idą prosto do biura komendanta, jego złe przeczucia natychmiast zwiększyły się na skali niepokoju o kreskę lub dwie. W końcu znaleźli się w se​kre​ta​ria​cie i na​tych​miast zo​stali wpusz​cze​ni do ga​bi​ne​tu ko​men​dan​ta. Hugo Steinbach wyszedł zza ogromnego biurka, żeby powitać Fabla i pozostałych. Tak jak van Heiden nie mógł być nikim innym jak policjantem, tak Steinbach wyglądał na kogoś, kto z pewnością nie ma nic wspólnego z policją. Fabel zawsze uważał, że dobrotliwy, wiecznie uśmiechnięty Steinbach przypomina raczej wiejskiego doktora, który leczy całą rodzinę, lub jowialnego, gościnnego właściciela hotelu na prowincji. A jednak ten człowiek był policjantem z krwi i kości. Steinbach rozpoczął służbę w policji jako zwykły funkcjonariusz z patrolu i w czasie swojej kariery przeszedł przez wszystkie stopnie i przez każdy departament. Szczycił się tym, że kiedy rozmawiał z którymkolwiek ze swoich funkcjonariuszy, dobrze wiedział, na czym polega jego praca, bo poznał ją na własnej skórze. To było prawdą, nawet w wypadku Fabla: Steinbach niegdyś był wybitnym

de​tek​ty​wem Wy​działu Zabójstw Po​li​cji w Ber​li​nie. – Oj, czyżby chodziło o moje wydatki? – zapytał Fabel i zaśmiał się krótkim, nerwowym śmie​chem. – Proszę, niech pan siada – odpowiedział Steinbach z łagodnością, która jeszcze bardziej po​zba​wiła Fa​bla od​wa​gi. Usiadł posłusznie, ale czuł, jak nie​pokój stop​nio​wo za​czy​na ustępować miej​sca iry​ta​cji. Steinbach od niechcenia przysiadł na rogu biurka, wziął do ręki jakieś akta i pobieżnie przejrzał ich za​war​tość. – Wczoraj wieczorem dzwonił pan na komendę, żeby sprawdzić tożsamość pewnej kobiety. Ko​bie​ty, która na​zy​wała się Ju​lia Hen​ning. – Och, tak... Tak, fak​tycz​nie dzwo​niłem. Co z nią? – I po​twier​dził pan ofi​ce​ro​wi dyżurne​mu, że ona miesz​ka w Ep​pen​dorf... Dla​cze​go spraw​dzał pan to kon​kret​ne na​zwi​sko i ad​res? – To wydarzyło się wkrótce po tym, jak wczoraj wieczorem wyszedłem z pracy. Miałem zamiar zatrzymać się gdzieś po drodze do domu i coś przekąsić, ale całkiem zapomniałem... – Fabel za​trzy​mał się w pół zda​nia. Nagłe wspomnienie o tym, że całkiem zapomniał o śmierci faceta, który przez dwadzieścia kilka lat był jego bliskim przyjacielem, wydało mu się niezbyt rozsądne. Siedział i myślał, że jeżeli ta rozmowa w rzeczywistości jest przesłuchaniem, to takie wyznanie musiałoby zabrzmieć co najmniej dzi​wacz​nie. – Zapomniałem, że budka, do której zmierzałem, została zamknięta. A potem, nie wiadomo skąd, pojawiła się tam pewna kobieta. Jej zachowanie było... No cóż, dość nietypowe. Sam nie wiem cze​mu, ale miałem wrażenie, że ona do​sko​na​le wie, kim je​stem. – Co spra​wiło, że odniósł pan ta​kie wrażenie? – za​py​tał Ste​in​bach. – Właściwie nie wiem – odpowiedział szczerze Fabel. – To chyba kwestia rzeczy, o których mówiła. Na przykład wiedziała wszystko na temat faceta, który kiedyś prowadził tę budkę z przekąska​mi. I wy​da​wało mi się, że wie na​wet, że ten człowiek był moim przy​ja​cie​lem. – Dirk Stel​la​manns? – spy​tał Wer​ner, marszcząc brwi. Fabel obawiał się takiej właśnie reakcji. Wiedział, że jego słowa musiały zabrzmieć dziwnie. Bez słowa skinął głową. – Więc po​pro​siłeś tę ko​bietę o do​ku​men​ty, tak? – do​rzu​cił van He​iden. – Tak. Czy ktoś wresz​cie wyjaśni mi, o co cho​dzi? – Wszystko w swoim czasie, Fabel. – Steinbach postarał się uśmiechem załagodzić sytuację. – Wiem, że to wszystko jest dość niezwykłe, ale chodzi o bardzo ważną sprawę, więc musimy ustalić kil​ka faktów i ko​lej​ność wy​da​rzeń. Czy mógłby pan opi​sać tę ko​bietę? Fabel w paru słowach przedstawił sylwetkę niczym niewyróżniającej się, ubranej w typowy biznesowy strój kobiety, którą spotkał w pobliżu doków. Kiedy mówił, uderzyła go pewna myśl: ta para, którą widział w kawiarni dziś rano, ubrana była całkiem podobnie. Odsunął od siebie to wspo​mnie​nie. Wszy​scy oni wyglądają tak samo: klo​ny pra​cujące w kor​po​ra​cjach. – Po​wie​działeś, że ona była blon​dynką? – do​py​ty​wał się van He​iden. – Na pew​no nie bru​netką? – Była blon​dynką. Tak jak mówiłem. – I wcześniej nie miał pan z nią kontaktu ani z nikim, kto nosił to samo nazwisko? – odezwał się Ste​in​bach.

– Nie, nie miałem. Dlaczego nagle poczułem się tak, jakbym był podejrzany? Dlaczego ta kobieta jest aż tak ważna? – Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości – powiedział Steinbach i wręczył Fablowi fotografię, którą przed chwilą wyjął z akt. Fabel wiedział, że ta fotografia została wykonana w kostnicy w Butenfeld, i natychmiast roz​po​znał, kogo przed​sta​wia. – Czy to ta ko​bie​ta? – spy​tał Ste​in​bach. – Oczywiście, że nie! Pan wie, że to nie ona. To jest kobieta, którą znaleźliśmy w Poppenbütteler Schleuse. Jakim cudem to mogłaby być ona? Ta dziewczyna od dawna była już mar​twa i leżała w kost​ni​cy, a z tamtą ko​bietą roz​ma​wiałem wczo​raj wie​czo​rem. – Jan, już mamy jej dane oso​bo​we – wyjaśnił Wer​ner. – Na​deszły dzi​siaj rano. Z wyraźnym lękiem skinął głową w stronę trzy​ma​nej przez Fa​bla fo​to​gra​fii. – To jest Julia Henning. Mieszkała w Eppendorf, pod tym samym adresem, który podałeś przez te​le​fon. – sh*t! – zaklął Fabel po angielsku. – A więc kobieta, którą spotkałem, musiała mieć coś wspólne​go z tymi zabójstwa​mi. – W tym mo​men​cie nie jest to na​szym głównym zmar​twie​niem, Fa​bel – ode​zwał się van He​iden. – Mamy również raport nadkomisarza Krögera i Sekcji Technicznej w sprawie telefonu, który im przekazałeś. Według nich nie ma w nim śladu, że dostałeś wiadomość tekstową o treści „Pop​penbütte​ler Schleu​se”. – Mówiłem prze​cież, że ta wia​do​mość w jakiś sposób się wy​ka​so​wała. – Herr Kröger zapewnia, że nawet jeśli jakaś wiadomość zostanie skasowana, jego zespół potrafi ją odzyskać. Poza tym oni sprawdzili także serwer twojego operatora. Znów to samo, żad​ne​go śladu. – Sam pan widzi, panie nadkomisarzu, dokąd to nas zaprowadziło – powiedział Steinbach. – Ponoć wiedział pan wcześniej, gdzie zostanie odnaleziona następna ofiara, potem podaje nam pan jej na​zwi​sko i ad​res, jesz​cze za​nim uda się usta​lić jej tożsamość. Fa​bel z nie​do​wie​rza​niem wpa​trzył się w Ste​in​ba​cha. – Chy​ba nie mówi pan na se​rio, że ten zbieg oko​licz​ności uczy​nił ze mnie po​dej​rza​ne​go? – Sam w sobie nie... – po raz pierwszy odezwał się Menke. – Niestety, jest coś jeszcze. Wczoraj wieczorem dość długo rozmawialiśmy o Pharos Project i polecił pan Frau Wolff zbierać wszelkie możliwe informacje na temat tej organizacji. To stało się zaledwie dzień po tym, jak senator MüllerVo​igt upo​rczy​wie za​sy​py​wał mnie py​ta​nia​mi na ten sam te​mat. – A więc? Fabel poczuł się urażony, że człowiek z BfV miesza się do takich rzeczy; ta sprawa należała do po​li​cji. – Pytałem, gdzie byłeś przedwczoraj wieczorem. – wtrącił van Heiden. – Ale ty uchyliłeś się od od​po​wie​dzi na tak pro​ste py​ta​nie. Dla​cze​go nie chciałeś mi po​wie​dzieć, Fa​bel? – Szczerze mówiąc, panie dyrektorze, to nie pańska sprawa. To, co robię w wolnym czasie, nie po​win​no pana in​te​re​so​wać. Fa​bel czuł, że za​czy​na mieć prze​wagę. Wy​mie​ni​li z Wer​ne​rem po​spiesz​ne spoj​rze​nia. – Wręcz przeciwnie – oświadczył van Heiden. – Jeśli wykorzystujesz wolny czas, żeby bez mojej wiedzy spotykać się i dyskutować o sprawach policji z członkiem Senatu Hamburga, to

uważam, że jak naj​bar​dziej jest to moja spra​wa. – Sko​ro pan wie, gdzie byłem, to cze​mu pan pyta? – Czy rzeczywiście przedwczoraj wieczorem odwiedził pan Müllera-Voigta w jego domu? – spy​tał Ste​in​bach. – Tak, byłem tam. Kiedy nasze spotkanie w komendzie dobiegło końca, zapytał, czy mógłbym przy​je​chać do nie​go tego sa​me​go dnia wie​czo​rem. – W ja​kim celu? Fabel wziął głęboki oddech i rozpoczął opowieść o zaginionej przyjaciółce Müllera-Voigta, o przekonaniu senatora, że ktoś celowo wymazuje ślady jej pobytu na terenie Niemiec, o jego podejrzeniach względem Pharos Project i o tym, jak Müller-Voigt poprosił, by Fabel potraktował to śledz​two „nie​ofi​cjal​nie”. – Więc dla​te​go i pan, i on za​da​wa​liście mi py​ta​nia na te​mat Pha​ros? – pytał Men​ke. Fa​bel przy​taknął. – Im więcej się dowiadywałem, tym bardziej wydawało mi się prawdopodobne, że ta or​ga​ni​za​cja może mieć coś wspólne​go ze znik​nięciem tam​tej ko​bie​ty. – Od kiedy ma pan licencję na prowadzenie prywatnego dochodzenia, Fabel? – Oblicze van Heidena przysłoniło coś na kształt burzowej chmury. – Do diabła, co pan sobie myślał, godząc się na mie​sza​nie się w nie swo​je spra​wy, tyl​ko dla​te​go, że Müller-Vo​igt o to pro​sił? W od​po​wie​dzi Fa​bel pod​niósł obie ręce. – Postawmy sprawę jasno: są pewne granice, do których moje śledztwo mogło pozostać „nieoficjalne”. Zaczynając od początku, od razu uprzedziłem pana Müller-Voigta, że nie ma mowy, żebym mógł poświęcić tej sprawie trochę czasu, ale potem doszedłem do wniosku, że istnieje spora szansa, że ten korpus przyniesiony przez wodę na Fischmarkt faktycznie może być ciałem Melihy Yazar. I to naprawdę był je​dy​ny powód, dla którego zgodziłem się zająć tą sprawą. Muszę zaznaczyć, że senator Müller-Voigt bez zastrzeżeń przyjął warunek, że nie jestem mu w stanie zagwarantować zachowania nazwiska w sekrecie. Zresztą trzeba mu przyznać, że naprawdę in​te​re​su​je się je​dy​nie uzy​ska​niem in​for​ma​cji, co stało się z tamtą ko​bietą. Nastąpiła chwila milczenia. Steinbach, van Heiden i Werner wymienili się nad głową Fabla spoj​rze​nia​mi. Nad​ko​mi​sarz po​pa​trzył na nich z roz​drażnie​niem. – Janie, senator Müller-Voigt nie żyje – powiedział w końcu Werner. – Został znaleziony dziś z samego rana, w swoim salonie przez kobietę, która przyszła posprzątać dom. Właśnie tam jechała Anna, kie​dy wszedłeś do biu​ra. Fabel przez moment siedział jak ogłuszony; potem poderwał się z miejsca, zupełnie jakby ktoś po​trak​to​wał go prądem. – Muszę tam je​chać... – To byłoby niewskazane – odparł Steinbach. – Sam pan to zrozumie, zważywszy na oko​licz​ności... – Chy​ba nie su​ge​ru​je pan, że je​stem po​dej​rza​ny o popełnie​nie zbrod​ni? – Nikt tego nie sugeruje – odparł van Heiden lekko urażony, co jednak ani trochę nie przekonało Fabla. – Ale nie możesz normalnie pracować, przynajmniej nie nad sprawami dotyczącymi tych obydwu śledztw. Po prostu nie możesz kierować dochodzeniem, w które w jakiś sposób jesteś za​mie​sza​ny. Mu​sisz to zro​zu​mieć, Jan. – Więc co te​raz będzie? Zo​stanę za​wie​szo​ny?

– Oczy​wiście, że nie – od​po​wie​dział Ste​in​bach. – W takim razie domagam się, żeby oddano mi prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa Müllera-Voigta. – Fabel wciąż nie mógł uwierzyć, że śledztwo będzie dotyczyć śmierci człowieka, z którym siedział i rozmawiał nie dalej jak przedwczoraj wieczorem. – Ostatecznie to moja praca. I je​stem w to oso​biście za​an​gażowa​ny... – Właśnie w tym rzecz – odparł van Heiden. – Ze względu na twoje osobiste zaangażowanie mu​si​my po​wie​rzyć śledz​two w tej spra​wie in​ne​mu ofi​ce​ro​wi. – Proponuję, żebyśmy wszyscy pojechali na miejsce zbrodni – rzekł Menke. – Najwyraźniej kryje się tu więcej, niż widać na pierwszy rzut oka... Ale według mnie Herr Fabel nie naraził na szwank dobrego imienia policji: ktoś celowo postarał się, żebyśmy musieli wyłączyć go ze śledz​twa. Fabel popatrzył na Menkego; zdziwił się, że oficer wewnętrznego wywiadu przemówił w jego obro​nie. – Całkowicie się z panem zgadzam – przytaknął Werner. – To cholernie naciągane, ta cała zabawa z wiadomościami tekstowymi i kobietą, która posługuje się tożsamością ofiary. Wszystko zo​stało tak za​pla​no​wa​ne, żeby Jan nie brał udziału w śledz​twie. No chy​ba, że na​prawdę wie​rzy​cie, że on jest po​dej​rza​ny... W ta​kim wy​pad​ku mu​si​cie także mnie uznać za po​dej​rza​ne​go. Fabel rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Van Heiden, który teraz patrzył na Wernera groźnie, trzy​mał się prze​pisów na tyle, żeby pomyśleć o zba​da​niu ta​kiej możliwości. – Werner, ty poprowadzisz za mnie to śledztwo – powiedział szybko. – Pan dyrektor ma rację. Je​stem za bli​sko tego wszyst​kie​go. Odwrócił się do van He​ide​na. – Mimo to nadal chciałbym zo​ba​czyć miej​sce, gdzie za​mor​do​wa​no Mülle​ra-Vo​ig​ta. Fabel siedział z tyłu mercedesa, który zabrał ich wszystkich do Altes Land. Werner jechał za nimi drugim autem. Wepchnięty na tylne siedzenie obok Menkego, obserwując ogromną przestrzeń nieba, zawieszoną nad przesuwającym się za oknem, płaskim jak stół bilardowy krajobrazem, Fabel w coraz większym stopniu czuł się jak podejrzany i powoli dochodził do wniosku, że nieustanna obec​ność człowie​ka z wy​wia​du wca​le mu się nie po​do​ba. – Co Müller-Vo​igt po​wie​dział panu o tej rze​ko​mo za​gi​nio​nej ko​bie​cie? – za​py​tał na​gle Men​ke. Fabel przez chwilę milczał, wystarczająco długo, żeby Menke zrozumiał, że nie ma najmniejszej ocho​ty być przez nie​go przesłuchi​wa​ny. – Oczy​wiście, jeśli nie ma pan nic prze​ciw​ko temu, że py​tam – dodał całkiem bez sen​su. Fa​bel wes​tchnął. – Ona nie tylko rzekomo zaginęła, ona rzekomo w ogóle istniała. Müller-Voigt powiedział, że nie udało mu się natrafić na żaden ślad jej istnienia. Poprosił mnie o wszczęcie śledztwa, ponieważ obawiał się, że jeśli puści tę sprawę oficjalnymi kanałami, to wyjdzie na człowieka, któremu za​czy​na bra​ko​wać piątej klep​ki. – Czy pan zdaje sobie sprawę, że to wszystko się jakoś wiąże? – spytał Menke. – Pańskie spotkanie z kobietą, która pokazała panu dokumenty należące do kogoś, kto już wtedy nie żył, pro​ble​my ze zni​ka​niem elek​tro​nicz​nych wia​do​mości tek​sto​wych... Van Heiden wykręcił się na przednim fotelu, kuląc przy tym swoje szerokie ramiona, żeby odwrócić się do Men​ke​go. – Herr Menke, jeśli posiada pan jakieś informacje, o których powinniśmy wiedzieć, to

pro​po​nuję, żeby się pan z nami po​dzie​lił. Men​ke wzru​szył ra​mio​na​mi. – Po pro​stu po​czy​niłem pew​ne ob​ser​wa​cje, to wszyst​ko. Holger Brauner razem ze swoim zespołem przebywali na miejscu zabójstwa Müllera-Voigta już od pewnego czasu. Kiedy Fabel, Menke, van Heiden i Werner weszli do domu, Anna Wolff stała w holu i rozmawiała z jakimś funkcjonariuszem w mundurze. Na ich widok podeszła bliżej i ode​zwała się bez​pośred​nio do Fa​bla, ce​lo​wo igno​rując obec​ność van He​idena. – Müller-Voigt jest tam... – Wskazała wnętrze salonu, gdzie dwa dni temu Fabel i Müller-Voigt prze​pro​wa​dzi​li pamiętną roz​mowę. Ze swojego miejsca Fabel mógł dostrzec rozrzucone książki i gazety, które leżały na podłodze obok stolika do kawy. Stopy Müllera-Voigta były ledwo widoczne; najwyraźniej upadł między sofą a sto​li​kiem. Na skórza​nym obi​ciu za​stygły roz​pry​ska​ne kro​ple krwi. – Chcesz go zo​ba​czyć? Anna wręczyła Fablowi niebieskie ochraniacze na buty i parę lateksowych rękawiczek, kolejny raz pomijając van Heidena. Dyrektor Wydziału Kryminalnego zaczynał wyraźnie pienić się ze złości, więc Fabel rzucił Annie ostrzegawcze spojrzenie. Zrozumiała, o co chodzi, i czym prędzej podała dyrektorowi gotowy zestaw. Anna była wielce obiecującym oficerem – policjantką obdarzoną wielkimi możliwościami – lecz jej zbyt oczywisty problem z okazywaniem szacunku zwierzchnikom oznaczał, że raczej nie mogła liczyć na żaden awans. Dla Fabla było to frustrujące, lecz jednocześnie w głębi ducha czuł, że takie małe demonstracje dodają mu otuchy. Może bunt Anny jeszcze nie do​biegł końca. – Są ślady wal​ki? – spy​tał, zbliżając się do ciała. – Minimalne – odparła Anna. – Wygląda na to, że znał swojego napastnika. Nie ma śladu włamania, a to wszystko... – wskazała ręką rozsypane na podłodze książki – ...mogło spaść, kiedy się prze​wra​cał, albo co naj​wyżej w cza​sie na​prawdę krótkiej wal​ki. Fa​bel po​wi​tał ski​nie​niem głowy Hol​ge​ra Brau​ne​ra. – Czy mogę rzu​cić okiem? – O ile nie za​nie​czyścisz mi miej​sca zbrod​ni. – Hol​ger uśmiechnął się od ucha do ucha. Fabel popatrzył w dół na Müllera-Voigta, on zaś odwzajemnił się nieruchomym i zaskoczonym spojrzeniem, które zastygło na jego twarzy. Tak naprawdę to nie był żaden wyraz, Fabel dobrze to wiedział, lecz zwiotczenie mięśni na skutek ustępującego stężenia pośmiertnego. Jedna strona głowy polityka, tuż nad prawą skronią, była szkaradnie zdeformowana, jakby nagle zrobiło się w niej wklęśnięcie, włosy zaś rozdzielała głęboka, paskudna rana, którą zadano jakimś ciężkim przedmiotem. Dookoła zastygła obwódka ciemnej, lepkiej krwi. Fabel poczuł w żołądku nieprzyjemny skurcz, bo nagle uświadomił sobie, że Müller-Voigt ma na sobie to samo ubranie, które nosił pod​czas ich ostat​nie​go spo​tka​nia. – Jak długo on nie żyje, tak w przy​bliżeniu? – spy​tał, zwra​cając się do Brau​ne​ra. – Och, nie wygląda na świeżego nieboszczyka – odpowiedział szef Wydziału Medycyny Sądo​wej. – Na pew​no więcej niż je​den dzień. Może na​wet dwa. Fa​bel ze​sztyw​niał. – Co po​wie​działeś? – spy​tał van He​iden. Brau​ner zaśmiał się, spoglądając na nie​go fi​glar​nie, a po​tem odwrócił się do van He​ide​na. – Po​wie​działem, że ofia​ra nie żyje dłużej niż je​den dzień. W czym pro​blem?

– Widziałem się z nim przedwczoraj wieczorem – wyjaśnił Fabel matowym, głuchym głosem. – Tu​taj, w jego miesz​ka​niu. – Ach, tak... – mruknął Brau​ner i zmarsz​czył brwi. – Zaczekaj! – zawołał Fabel, odwracając się tam, gdzie stał Menke. – Czy wydaje mi się, czy pan powiedział, że Müller-Voigt opuścił wczorajsze spotkanie, ale skontaktował się z wami, żeby wyjaśnić, dla​cze​go go nie będzie? – Tak... Chociaż... – odparł Menke posępnym tonem. – Rzecz w tym, że nie mamy tego maila. Tak samo, jak wszystkich pozostałych, przynajmniej na razie. Obawiam się, że pańskie obawy dotyczące zabezpieczeń poczty elektronicznej jednak okazały się prawdziwe. Bo widzi pan, mail wysłany z komputera Müllera-Voigta zepsuł cały nasz system. Najwyraźniej wpuścił tego wirusa o nazwie „Klabautermann”. Choć oczywiście wysłanie maila wcale nie oznacza, że Müller-Voigt wtedy jesz​cze żył, bo mor​der​ca mógł prze​cież wysłać ma​ila z kon​ta pocz​to​we​go ofia​ry. – Müller-Voigt powiedział mi, że jego komputer został zainfekowany, ale że oddał go do wyczyszczenia i naprawy – powiedział Fabel. – Powiedział także, że komputer, którego teraz używa, jest nowy i bezpieczny. I że założył nowe konto pocztowe. Tak więc moim zdaniem ten za​in​fe​ko​wa​ny mail nie mógł zo​stać wysłany przez nie​go. – Herr Meyer... – zawołał van Heiden do Wernera. – Chciałbym panu powiedzieć, że przejmuje pan wyłączną od​po​wie​dzial​ność za kie​ro​wa​nie śledz​twem. Odwrócił się do Fa​bla. – Sądzę, że ro​zu​miesz moją de​cyzję, zważyw​szy sy​tu​ację, w ja​kiej się zna​lazłeś. – O ile do​brze ro​zu​miem, to je​stem je​dy​nym, który zna​lazł się w ta​kiej sy​tu​acji – od​parł Fa​bel. – Mówiłeś, że kiedy byłeś tu ostatnio, Müller-Voigt pokazał ci zdjęcie owej tajemniczej kobiety, po której ślad za​ginął – po​wie​dział van He​iden. – Gdzie ono jest? Fa​bel wska​zał na cy​frową ramkę do zdjęć. – Na tym urządze​niu. Brauner pochylił się ponad oparciem kanapy, sięgnął po pilota i chciał podać Fablowi, ale van He​iden go uprze​dził. Wziął pi​lo​ta i marszcząc brwi, zaczął przeglądać zdjęcia. – Jak dotąd, to same scen​ki ro​dza​jo​we – oświad​czył z nie​za​do​wo​le​niem. – To cyfrowa ramka – powiedział Fabel. – Można w niej przechowywać setki zdjęć. Czy po​zwo​li pan...? Po każdym naciśnięciu guzika na ekranie pojawiała się nowa fotografia. Panorama morza, mnóstwo zdjęć z morzem w tle, trochę widoków z okolic Altes Land, a także kilka fotografii wybrzeża, z tego większość z latarniami morskimi... Na żadnej nie było Müllera-Voigta. Fabel był pewien, że żadnego z tych zdjęć nie widział, gdy polityk przeglądał je w czasie ostatniego spotkania. I jeszcze zanim dotarli do połowy, zdał sobie sprawę, że na pewno nie znajdą tu podobizny Melihy Yazar. – Zdecydowanie twierdzisz, że widziałeś tutaj zdjęcie tej kobiety, o której Müller-Voigt mówił, że za​ginęła? – spy​tał van He​iden, kie​dy przej​rze​li całą za​war​tość cy​fro​wej ram​ki. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Ktoś wykasował to zdjęcie. Podobnie jak mnóstwo in​nych. – Czyli tak samo, jak tę wiadomość tekstową, o której mówiłeś, że podano ci w niej miejsce po​rzu​ce​nia ciała ko​lej​nej ofia​ry. – Tak... – mruknął Fabel z roztargnieniem, oddając ramkę Braunerowi. – Lepiej zapakuj to

w fo​liową to​rebkę. Kto​kol​wiek załatwił Mülle​ra-Vo​ig​ta, bawił się również jego za​baw​ka​mi. Brau​ner skinął głową. – Nawiasem mówiąc, zdaje się, że właśnie to jest narzędzie zbrodni – powiedział, podnosząc z podłogi wielką plastikową torbę na dowody rzeczowe. – Cholernie paskudna robota, gdyby mnie ktoś pytał. W każdym razie na tej figurce zostało mnóstwo krwi, włosów i fragmentów skóry, a ciężar i kształt wydają się pasować do uszkodzeń w czaszce denata... Zabierzemy ją do laboratorium, żeby zdjąć wszyst​kie od​ci​ski palców... Jan, co się stało? Fabel gapił się jak urzeczony na torbę na dowody i jej ciężką, zabrudzoną krwią zawartość. W tym mo​men​cie po​czuł, jak cała jego ka​rie​ra, całe jego życie roz​pa​dają się na drob​ne kawałki. – Ta rzeźba jest z brązu i przedstawia Rahab. Tak Żydzi wyobrażali sobie potwora z morskich głębin. Fabel mówił monotonnym, pozbawionym emocji głosem. Głosem pełnym rezerwy. Przez chwilę zma​gał się sam ze sobą, żeby przy​wołać z pamięci dokładne słowa Mülle​ra-Vo​ig​ta. – Rahab był twórcą burz i ojcem chaosu. Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeśli od razu uprzedzę, że na tej fi​gur​ce znaj​dziesz całkiem ładny ze​staw od​cisków palców. Mo​ich palców.

CZĘŚĆ DRU​GA

ROZ​DZIAŁ 23 Kiedy Roman Kraxner skończył osiem lat, jego rodzice zaprowadzili go do lekarza rodzinnego, który długo kręcił nad nim głową i marszczył brwi, aż w końcu skierował ich do psychiatry dziecięcego; z kolei psychiatra wcale nie kręcił głową ani nie marszczył brwi. Prawdę mówiąc, Roman nie zauważył, żeby na twarzy specjalisty pojawił się wyraz jakiejkolwiek ekspresji. Zamiast kręcić głową albo marszczyć brwi, psychiatra rozmawiał z rodzicami Romana w chaotyczny, prawie bezładny sposób. Przynajmniej tyle Roman zapamiętał z tamtej wizyty. Pamiętał jeszcze ciężkie okulary w czarnych oprawkach, które tamten lekarz miał na nosie. Myślał wtedy, że zapewne po to, żeby się za nimi ukryć. Ukryć i nie musieć patrzeć nikomu prosto w oczy. Kiedy Roman zdał sobie z tego sprawę, cały jego niepokój nagle zniknął bez śladu. Tak samo jak obawy rodziców – psychiatra zapewnił ich, że Roman nie powinien mieć szczególnych trudności z przyswajaniem wie​dzy ani że nie cier​pi na chwiej​ność umysłową. – Państwa syn ma zaburzenia osobowości charakteryzujące się objawami zbliżonymi, lecz znacznie lżejszymi niż te, które występują w schizofrenii – wyjaśnił, bawiąc się oprawkami okularów i uporczywie unikając kontaktu wzrokowego. – Ale on... To nie to... Nie choruje na zespół schizotypicznego zaburzenia osobowości ani na schizofrenię... Nie... Wykluczyliśmy także zespół Asper​ge​ra... Tyle że on... On wy​ka​zu​je skłonności do tłumie​nia emo​cji i do nad​mier​nej in​tro​spek​cji. – Ro​zu​miem, ale co to zna​czy? – za​py​tał oj​ciec Ro​ma​na. – Roman... No cóż, Roman wykazuje brak rozwiniętych zdolności do funkcjonowania w grupie... Hmm... Będzie miał trudności z nawiązywaniem i utrzymywaniem więzi społecznych. Tak naprawdę nie potrafi zrozumieć emocji innych. Ale to wszystko jest typowe dla schizotypicznej osobowości i wcale nie oznacza, że chłopak nie będzie mógł prowadzić w pełni udanego i satysfakcjonującego życia. Pewne rzeczy będą mu to wynagradzać, bo taka wyraźnie ponadprzeciętnie rozwinięta inteligencja i schizotypiczna osobowość, mogą wyrażać się w ekstremalnie twórczym i obdarzonym niezwykłą wyobraźnią umyśle. Przykładem niech będzie całe mnóstwo wspaniałych kompozytorów, ar​tystów, pi​sa​rzy, ma​te​ma​tyków, fi​zyków... W wie​lu aspek​tach życia to scho​rze​nie jest za​letą. Roman siedział w milczeniu i zastanawiał się, dlaczego ten chaotyczny lekarz, ukrywający się za gru​by​mi szkłami oku​larów, za​po​mniał do​pi​sać do swo​jej li​sty także zna​ko​mi​tych: psy​chiatrów. Rodzice Romana nigdy w pełni nie zrozumieli ukrytego znaczenia tych słów. Po okresie względnego spokoju w ich myślach na nowo zakiełkowały dawne wątpliwości: w końcu psychiatra powiedział „schizotypiczna osobowość”, prawda? A to słowo brzmiało bardzo podobnie do schizofrenii. W tym czasie Roman z dziwacznego dziecka bez przyjaciół wyrósł na jeszcze bardziej dziwacznego młodzieńca, również bez przyjaciół. Nawet nie chodziło o to, że inni unikali jego towarzystwa – chociaż z pewnością tak w znacznej mierze to wyglądało – lecz że on sam nie chciał mieć z nikim do czynienia. W szkole znalazł się tylko jeden jedyny chłopiec, z którym Roman nawiązał coś w rodzaju przyjaźni: Niels Freese. Ale Niels był jeszcze bardziej dziwaczny niż Roman i często zabierano go ze szkoły na długie okresy terapii. Mimo to kiedy spędzali razem czas, mieli świadomość, że każdy z nich postrzegał świat zupełnie inaczej niż ich rówieśnicy, każdy na swój sposób. Kiedy Niels na stałe został przeniesiony do szkoły specjalnej, Roman zaczął wystrzegać się wszel​kiej for​my bli​skości albo kon​tak​tu. Nie ozna​czało to by​najm​niej, że mu​siał jakoś szczególnie się

wysilać: koledzy z klasy albo ignorowali go, albo unikali. Pozostali zaś dręczyli go na wszelkie możliwe spo​so​by. W czasie pokwitania Roman zdał sobie sprawę, że jego odrzucenie bliskości sięga głębiej niż przypuszczał. Towarzysząca okresowi dojrzewania burza hormonów zawiodła, jeśli chodzi o wzniecenie seksualnego pożądania do którejkolwiek płci. Myśl o fizycznej bliskości z inną osobą była nie tyle wstrętna, wydawała mu się ona raczej zbyteczna. Roman naprawdę nie widział w tym żad​ne​go sen​su. Niemniej w końcu zdał sobie sprawę, że jednak nie jest całkowicie aseksualny. Przekonały go o tym dreszcze podniecenia, które czasami odczuwał w obecności dziewczyn i kobiet, choć one nie zwracały najmniejszej uwagi na już wtedy korpulentnego Romana. Jednak coś na kształt pożądania potrafiław nim wzniecić jedynie prawdziwa piękność: o idealnych kształtach, nieskazitelnej cerze i proporcjonalnej sylwetce. Lecz nawet wówczas jego pożądanie było jakby stłumione. Często zastanawiał się, czy do pięknych kobiet nie przyciąga go właśnie ich nieosiągalność – świadomość, że jego żądza nigdy nie zostanie zaspokojona i że w żadnym wypadku nie zakończy się prawdziwym cie​le​snym kon​tak​tem. Z biegiem czasu Roman coraz bardziej wycofywał się w głąb siebie samego. Rzadko wychodził z pokoju i większość czasu spędzał na czytaniu, słuchaniu muzyki, a najczęściej na dumaniu. Sny na jawie odgrywały teraz w jego życiu pierwszoplanową rolę; snuł fantazje, w których jego szczuplejsze, szczęśliwsze i bardziej przystojne alter ego było lubiane w towarzystwie, bogate i atrakcyjne. Bynajmniej nie chodziło o to, że w prawdziwym życiu Roman czuł się nieszczęśliwy; wy​co​fy​wa​nie się w ów lep​szy świat, który sam stwo​rzył – było czymś, co całkiem mu od​po​wia​dało. I na​gle pew​ne​go dnia jego życie zmie​niło się na za​wsze. Rodzice Romana bardzo martwili się o swoje jedyne dziecko. Przejmowali się nim. Niepokoiła ich jego rosnąca jak na drożdżach waga, denerwowali się, że zmarnuje swój oczywisty potencjał intelektualny. Dopiero po jakimś czasie Roman odkrył, że to jego matka wpadła na pomysł, żeby na czternaste urodziny kupić mu komputer. Nagle otworzył się przed nim wachlarz całkiem nowych możliwości. Sta​ran​nie skon​stru​owa​ny świat fan​ta​zji na​resz​cie mógł za​ist​nieć na​prawdę. Oczywiście rodzice byli zrozpaczeni decyzją Romana, że nie wybiera się na uniwersytet, choć z drugiej strony w pewnym sensie sprawiła im ona ulgę: nie musieli zamartwiać się, jak ich otyły, boleśnie nieśmiały i samotny syn da sobie radę w środowisku akademickim. Poza tym wkrótce stało się jasne, że Roman ma prawdziwy talent do projektowania gier komputerowych, a produkty jego wyobraźni świetnie się nadawały do sprzedaży. Bez trudu znalazł pracę w firmie zajmującej się produkcją oprogramowania, która była bardziej zainteresowana grami, które Roman obmyślał w za​ci​szu własnej sy​pial​ni, niż ja​kim​kol​wiek po​twier​dze​niem jego kwa​li​fi​ka​cji na pa​pie​rze. Ale ta sielanka nie trwała długo. Niezdolność Romana do nawiązywania stosunków z innymi ludźmi sprawiła, że mimo swojego niewątpliwego talentu został usunięty z firmy produkującej oprogramowanie. Wkrótce znalazł podobną pracę, ale i ona szybko się skończyła. Potem musiał zadowolić się gorzej płatnym zajęciem, aż w końcu wylądował w sklepie komputerowym, gdzie sprzedawał maki i pecety różnym cymbałom, stale zadającym pytania w stylu: „Ile ten sprzęt ma pamięci?”, choć nie mieli bladego pojęcia, co to w ogóle oznacza, a tym bardziej odpowiedź, którą mo​gli uzy​skać. Tkwiąc wciąż w mieszkaniu rodziców, Roman poczuł w pewnym momencie, że dłużej już nie może znieść smutku, który pojawiał się w ich oczach za każdym razem, gdy na niego patrzyli.

Niemniej rodzice byli dla niego dobrzy i zawsze, gdy potrzebował pieniędzy na nowy sprzęt do zestawu komputerowego, starali się zapewnić mu środki finansowe. I tak któregoś popołudnia – które zmieniło się w wieczór, a następnie w noc, kiedy on leniwie sobie surfował, udało mu się włamać na zabezpieczoną stronę pewnej firmy. Poszło całkiem łatwo i Roman nie miał zamiaru niczego z tym robić, przekonał się jednak, że może zrealizować online płatności należne dostawcom owej firmy. Więc je zrealizował. Nie przelał wielkich sum, zresztą z technicznego punktu widzenia trudno było uznać jego czyn za defraudację, ponieważ Roman nie odniósł żadnych osobistych korzyści – zrobił to, ponieważ mógł to zrobić. Powrócił na tę stronę następnego dnia, tylko po to, by przekonać się, że ustawienia zabezpieczeń pozostały niezmienione, więc z powrotem przelał pieniądze tam, gdzie znajdowały się poprzednio. Wtedy zdał sobie sprawę, że jeżeli rozbieżność na koncie firmy zostanie odkryta, to sprawdzone zostaną adresy IP wszystkich, którzy mieli dostęp do strony. I doszedł do wnio​sku, że za​nim spróbuje ko​lej​ny raz, musi stwo​rzyć so​bie od​po​wied​ni ka​mu​flaż. Sześć miesięcy zabrało mu opracowanie szczegółowego systemu botów, fałszywych kont, serwerów proxy i bouncerów, które pomagały mu ukryć prawdziwą tożsamość. Pierwsza kradzież była naprawdę spora: ponad trzydzieści tysięcy dolarów, które od razu przelał na konto miejscowej instytucji dobroczynnej. Jak dotąd ta działalność nie przyniosła mu żadnych bezpośrednich zysków. Wciąż jeszcze pracował w sklepie komputerowym, więc swoją praw​dziwą pracę musiał wykonywać wieczorami i w nocy. Upłynęły kolejne trzy miesiące, zanim stworzył rozrzuconą po całym świecie sieć rachunków bankowych i kredytowych, przez które mógł przepuszczać przychody z defraudacji. Monitorował transakcje na kontach, z których kradł pieniądze. Zwykle mijał cały miesiąc, zanim ktoś z firmy odkrył kradzież, i następny, nim domyślił się, że przestępstwo zostało do​ko​na​ne on​li​ne. Do​pie​ro wte​dy następowała zmia​na i uszczel​nia​nie sys​te​mu za​bez​pie​czeń. Wte​dy Ro​man już wie​dział, jak po​to​czy się jego życie. Oczy​wiście, za​wsze ist​niało ry​zy​ko wy​kry​cia przestępstwa. Aresz​tu. Ska​za​nia. Więzie​nia. Jednak dla osoby, której olbrzymi potencjał intelektualny i tak był ograniczany masą jej własnego, niezgrabnego cielska, i która preferowała życie w osamotnieniu, groźba więzienia nie wydawała się wcale aż tak przerażająca. Poza tym prawdopodobnie wysłaliby go do więzienia Billwerder w Hamburgu, a tam, co Roman wiedział, prowadzono program kursów komputerowych. Zresztą nawet jeżeli go złapią, to i tak nigdy nie uda im się wytropić wszystkich nielegalnych transakcji, których dokonał. Wyjdzie z więzienia jako bogaty człowiek. Ryzyko było tego warte. War​te na​gro​dy, war​te dresz​czu emo​cji. Jego rodzice byli zaskoczeni, gdy obwieścił im, że teraz pracuje jako freelancer dla pewnej firmy zajmującej się projektowaniem gier opartych na wirtualnym symulowaniu rzeczywistości. Pokazał im ich stronę w sieci oraz wysłany listownie kontrakt. Naturalnie zarówno strona www, jak i kontrakt zostały spreparowane osobiście przez Romana. Jednak te wyjaśnienia zupełnie wystarczyły, by przekonać rodziców, że cały nowy sprzęt, który niebawem przybył, został dostarczony przez pracodawcę. Byli całkiem zadowoleni, gdy Roman w końcu oznajmił, że zarabia wystarczająco dużo, by wynająć sobie jakieś niewielkie mieszkanko, choć najlepiej będzie, jeżeli wynajmie je w ich imieniu. Aby ukoić ich obawy, wręczył im depozyt w wysokości ośmiu tysięcy euro. Od tamtej pory Roman zgromadził prywatną fortunę w wysokości mniej więcej czterech milionów euro, którą miał rozmieszczoną w bankach na całym świecie. Wiedział, że nigdy nie wykorzysta nawet cząstki tej sumy; mógł ją konsumować jedynie w małych kęsach. Zresztą i tak

zdawał sobie sprawę, że w obliczu zdrowotnych problemów związanych z tuszą, będzie miał sporo szczęścia, jeśli uda mu się doczekać trzydziestych urodzin. Ustawiony automatycznie transfer załatwiał sprawy w ten sposób, że w wypadku śmierci Romana, kiedy pod koniec miesiąca nikt nie wprowadzi odpowiedniego kodu anulującego transakcję, konto należące do rodziców zasili kwota w wysokości jednego milliona euro. Wśród swoich papierów zostawił rodzicom notatkę z wyjaśnieniem, że otrzymał olbrzymie honorarium autorskie za jedną ze stworzonych przez siebie gier i że zgro​ma​dzo​ne od​set​ki należą do nich. Roman siedział w swoim zrobionym na zamówienie krześle i z roztargnieniem gapił się przez okno. Z jakiegoś powodu odsłonił dziś rolety, choć zwykle tego nie robił. Niebo wisiało nad Wilhelmburgiem jak szara kurtyna, wykończona u dołu bladą, poziomą lamówką horyzontu, poprzerywaną tu i ówdzie kanciastymi sylwetkami innych apartamentowców. Dla Romana to, na co patrzył, nie było bardziej rzeczywiste niż świat, na który spoglądał przez okna monitorów swojego sprzętu komputerowego. Przez moment kontemplował widok, żeby za chwilę znów zanurkować w swo​im śro​do​wi​sku na​tu​ral​nym. Jednym z jego zwyczajów, do którego uporczywie powracał, stało się podglądanie życia obcych lu​dzi. Uważał, że jego ciekawość nie wyrządza nikomu krzywdy: nikt nie wiedział, że on tam jest, ani nie miał poczucia naruszenia prywatności, gdy pracowicie rozbierał warstwa po warstwie czyjąś tożsamość, odsłaniając ślady z przeszłości, poznając rodzinę, przyjaciół, hobby. Dzięki temu przez godzinę albo dłużej mógł delektować się cudzym życiem; doświadczać w ten okrężny sposób uczestniczenia w życiu społecznym, z którego czuł się wyłączony. Zwykle Roman wybierał na chybił trafił kogoś z Facebooka albo MySpace’a, czy też z niezliczonej liczby innych portali społecznościowych, a następnie tropił jego „cyberpromieniotwórczy podpis”. Sam wymyślił ten termin: według niego „cyberpromieniotwórczy podpis” najlepiej określał obecność – albo raczej sto​pień obec​ności – da​nej oso​by w cy​ber​prze​strze​ni. Roman wpadł na ten pomysł podczas pewnej bezsennej nocy. Jego otyłość wywoływała całe mnóstwo dolegliwości, które mogły go zabić każdej nocy, kiedy spał. Zawsze więc kładł się do łóżka z maską tlenową, przymocowaną tuż pod nosem, żeby przeciwdziałać napadom bezdechu oraz zwiększyć na​sy​ce​nie krwi tle​nem, którego po​ziom na sku​tek ze​społu hy​po​wen​ty​la​cji związa​nej z tuszą oscylował dookoła niebezpiecznie niskiej granicy. Na ironię zakrawał fakt, że ktoś tak oderwany od fizycznego świata jak Roman musiał funkcjonować w ciągłym zagrożeniu, iż pewnej nocy zginie z po​wo​du swo​jej mon​stru​al​nej tu​szy. Zdaniem Romana takie życie przypominało nurkowanie w głębokiej wodzie. Ryzyko śmierci z powodu niedotlenienia mózgu, na które był narażony za każdym razem, gdy kładł się spać, było dokładnie takie samo jak w przypadku pływaków i nurków, schodzących pod wodę bez skafandra. Czytał o syndromie utraty przytomności w płytkiej wodzie i syndromie utraty przytomności w głębokiej wodzie, kiedy w pełni zdrowi, doświadczeni nurkowie tracili przytomność, ponieważ zawodził ich instynkt oddychania, kiedy ilość dwutlenku węgla we krwi osiągała niebezpieczny poziom. Ich mózgi dosłownie usychały z braku tlenu, a wszystko działo się bez żadnego ostrzeżenia, bez wcześniejszych fizycznych objawów. Po prostu mdleli i umierali na skutek utonięcia. To musi być bez​bo​le​sna, spo​koj​na śmierć, myślał Ro​man. Zdarzyło się kilka, a może nawet więcej niż kilka nocy, kiedy celowo nie zakładał na noc maski tle​no​wej.

Jednak przez większość czasu Roman po prostu starał się unikać spania, a tym samym śmiertelnych niebezpieczeństw, które czaiły się w otchłani snu. Miał zwyczaj siedzieć przy biurku aż do świtu, a do łóżka iść jedynie wtedy, gdy zmogło go zmęczenie. Do tego czasu, niepomny na mijające godziny ani na otaczający go, rzeczywisty świat, Roman pracował albo bawił się w swoim naturalnym środowisku. Kiedy akurat nie zajmował się kradzieżą środków finansowych z kont firm rozsianych po całym świecie, spędzał czas na czytaniu i pracy badawczej. Często zapuszczał się w najbardziej tajemnicze i abstrakcyjne rejony nauki, mocno odległe od wszystkiego, czego mógłby potrzebować w udoskonalaniu swojego złodziejskiego procederu. Mechanika kwantowa i fizyka, filozofia i studia nad świadomością, biotechnologia i historia nauki należały do jego ulubionych dziedzin. Potrafił całkowicie zatracić się w czytaniu lub słuchaniu wykładu na wideo, dotyczącego plątaniny kwantów, teorii chaosu albo symulacji komputerowych. Tym, co Roman lubił najbardziej, było dogłębne analizowanie każdego aspektu sprawy, oświetlanie reflektorem nawet najbardziej osobliwych jej zakątków. Na przykład uwielbiał badać pierwotne implikacje filozoficzne fizyki kwantowej, lecz interesował się również najbardziej dziwacznymi pomysłami zwolenników New Age, które pre​zen​to​wa​ne były na wie​lu blo​gach przez roz​ma​ite gru​py wy​znawców. Holograficzna teoria wszechświata, która rozwiązywała problem czarnych dziur, zadając kłam drugiemu prawu termodynamiki, była pod koniec dnia jedynie nową interpretacją tego, jak zbudowany jest wszechświat, lecz Roman znalazł dwadzieścia stron poświęconych New Age i kilka blogów na temat spiskowej teorii, która głosiła, że ostatecznie wszyscy na​prawdę żyjemy w Ma​trik​sie. Przekonał się, że sam jest całkiem odp*rny na paranoję spiskową teoretyków i niedorzeczne duchowe znaczenie, jakie zwolennicy New Age przypisywali urodzie niektórych teorii kwantowych. Jak wiedział, taki objaw był wyjątkowo rzadkim zjawiskiem u ludzi takich jak on. Schizotypiczne osobowości słynęły z „myślenia magicznego”, jak określali je psychiatrzy, z wiary w zjawy i postrzeganie pozazmysłowe, UFO, telepatię i telekinezę. Tak samo wykazywały silną tendencję do paranoi. Ale Roman wiedział, że to wszystko jest stekiem wierutnych bzdur. Coś takiego jak duchy, złośliwe zjawy czy Bóg, po prostu nie istniało. Roman odkrył, że był w stanie oddawać się myśleniu magicznemu, jeśli jednak mieściło się ono w ramach królestwa nauki. Big Bang w Próżni zamiast Wal​nięcia Nocą3. Właśnie ta wiedza – świadomość, że fizycy zaczęli traktować wszechświat raczej jako zbiór in​for​ma​cji niż materii – doprowadziła go do obmyślenia konceptu „promieniotwórczego cyberpodpisu”. Może, zastanawiał się Roman, hipoteza Bostroma jest prawdziwa i rzeczywistość, której doświadczamy, tak naprawdę wcale nie jest rzeczywistością, lecz wysoce wyrafinowaną, prototypową symulacją. W takim wypadku ludzkość była w przededniu wynalezienia własnego, symulowanego wszechświata, który będzie istniał wewnątrz tego obecnego, a fundamentem owego sy​mu​lo​wa​ne​go wszechświa​ta miał się stać in​ter​net. Z kolei ta myśl zrodziła w nim przekonanie, że ludzie już zaczynają „istnieć” w internecie, oczywiście do takiego czy innego stopnia. Były osoby, które porozumiewały się z innymi wyłącznie poprzez sieć, które nigdy nie spotkały się i nie miały się spotkać w realnym życiu. Jeśli przyjmiemy założenie, że jakaś indywidualność jest sumą percepcji innych ludzi, to w takim razie musiały być indywidualności istniejące tyl​ko w cyberprzestrzeni. To nie była pośrednia rzeczywistość, to nie była nawet wirtualna rzeczywistość. To był początek faktycznej i absolutnej – jakkolwiek al​ter​na​tyw​nej – rze​czy​wi​stości.

Mimo to nie każdy mógł mieć swój udział w kreowaniu tej nowej rzeczywistości. Jeśli ktoś skończył pięćdziesiąt lat, było wielce prawdopodobne, że jego cybertożsamość jest nieznaczna, albo że w ogóle jej nie posiada. Im ktoś był młodszy, tym większe istniało prawdopodobieństwo, że internet jest jego podstawowym narzędziem stosowanym do nawiązywania i zacieśniania kontaktów społecznych i tym większą „masę” posiadał jego promieniotwórczy cyberpodpis. Roman zaczął myśleć o internecie w ten sam sposób, w który fizycy niegdyś myśleli o czasoprzestrzeni. To było continuum, a istniejący wewnątrz niego ludzie kreowali własne pole radiacyjne tak samo jak ich pomysły. Każdy rodzaj kontaktu był tutaj możliwy; każda osoba łączyła się z kręgiem innych osób, a każdy krąg krzyżował się z kolejnymi kręgami, zajmując coraz więcej miejsca w cyberprzestrzeni. Zaś w sercu każdej obecności znajdowało się imię: qu​an​tum tożsamości, najmniejsze, niepodzielne „ja”. Ludzie składali się z rozproszonych faktów. Jądro było ich imieniem, sercem ich tożsamości, lecz oni sami mogli pojawiać się wszędzie – pod różnymi nazwami użytkownika, jednocześnie istniejąc w kilku lokalizacjach, lecz tak naprawdę nie istniejąc w żadnej z nich. Dokładnie tak samo wygląda nakłada​nie się kwantów, uprzy​tom​nił so​bie Ro​man. Jednak wszystko jedno, jak rozproszona lub mglista była tożsamość, albo jak myląca nazwa użytkownika w sercu tożsamości – Roman i tak potrafił ją wytropić i nadać jej kształt. Pomiędzy swoimi zakrojonymi na szeroką skalę badaniami, pomiędzy surfowaniem i kradzieżą, wybierał z dowolnego portalu społecznościowego przypadkową osobę, a potem wyszukiwał jej cechy środowiskowe, wspólnych z innymi przyjaciół, miejsca, w których poprzednio bywała. W wielu wypadkach uzyskiwał dostęp do kont bankowych, członkostwa w różnych klubach, donacji na rzecz organizacji charytatywnych. Roman dysponował oprogramowaniem, które mogło w ciągu minuty prześledzić miliony alfanumerycznych permutacji haseł dostępu, i nieraz miał okazję przekonać się, że kiedy już raz złamał czyjeś hasło dostępu do jednej strony – że zwykle ten ktoś wykorzystywał to samo hasło do zabezpieczania mnóstwa innych stron, a czasami wszystkich, których używał. Większość ludzi wykorzystywała najwyżej dwa hasła, do tego utworzone w taki sposób, aby łatwo było je sobie przypomnieć. Dzięki temu ich złamanie nie nastręczało żadnych trudności. Zadziwiające, ile można odkryć, nawet bez zbyt dogłębnego badania. Sieć, jak przekonał się Roman, zmieniała ludzi w egoistów. Każdy głos, który nie był słyszalny w rzeczywistym świecie, tutaj mógł bez przeszkód wy​krzy​ki​wać swo​je opi​nie. Jed​nak mimo to jej nie mógł od​na​leźć. Nig​dzie. Ona po pro​stu nie ist​niała. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było uszkodzenie funkcji roamingu w znalezionym w kawiarni telefonie komórkowym. Roman z każdą chwilą był coraz mocniej przekonany, że piękna dziewczyna, która porzuciła telefon na kawiarnianym stoliku, zrobiła to rozmyślnie, a jedynym powodem takiego postępowania, jaki przyszedł mu do głowy, była obawa, że poprzez ten telefon ktoś może wpaść na jej ślad. Zainstalował w swoim komputerze program do identyfikacji telefonów komórkowych, który potrafił z maksymalną dokładnością wykryć komórkę z odległości dziesięciu metrów. Jeśli więc jego domysły na temat tajemniczej kobiety były prawdziwe, to ktoś gdzieś mógł próbować wytropić jej telefon. Włączając aparat, Roman był bardzo ostrożny, to oczywiste, że wcale nie trzeba do nikogo dzwonić ani odebrać żadnej rozmowy, żeby ktoś mógł cię namierzyć. Gdy tylko nokia zostanie włączona, samorzutnie wyemituje sygnał, szukając sieci, żeby się z nią połączyć. Więc na samym początku Ro​man wy​mon​to​wał an​tenę i usunął ją. I wtedy właśnie to znalazł: niestandardowy chip GPS. Ktoś zainstalował w tym telefonie jeszcze

dokładniejsze narzędzie, służące wyłącznie do namierzania. Kiedy już Roman dostał się do środka aparatu, usunął chip, obejrzał go i natychmiast zniszczył. Czuł, że poci się jak mysz. Znacznie bar​dziej ob​fi​cie niż zwy​kle. W po​wie​trzu wi​siało coś, co napełniało go nie​po​ko​jem. Stra​chem. Kiedy chip został usunięty, Roman mógł wreszcie przeładować zawartość telefonu na swój kom​pu​ter, żeby od​szy​fro​wać ukry​te albo chro​nio​ne in​for​ma​cje. I nie upłynęła nawet godzina, gdy zaczął szczerze nienawidzić kobiety, którą ujrzał w kawiarni. Nienawidził jej, ponieważ przez nią znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie. Zostawiając na stoliku swój telefon, żeby ktoś go odnalazł, przeniosła to niebezpieczeństwo z siebie na kogoś in​ne​go. Na nie​go. Gapił się w migoczące mu przed oczyma monitory komputerów. Na swój portal do innego wszechświata. Na swój żywioł i na swój azyl. Ale nawet tam – zwłasz​cza tam – oni mogli go od​na​leźć. Nie miał naj​mniej​szych wątpli​wości, że kie​dy już go od​najdą, z pew​nością go za​biją.

ROZ​DZIAŁ 24 Przesłuchanie trwało przez cały ranek i przeciągnęło się aż do późnego popołudnia. Van Heiden wydał po​le​ce​nie, żeby lunch przy​nie​sio​no im z kan​ty​ny na górę. To była najdziwniejsza sytuacja, w jakiej Fabel kiedykolwiek się znalazł. Co prawda nikt nie użył wobec niego słowa „podejrzany”, ale zdaniem Fabla właśnie ten rzeczownik najpełniej określał jego położenie. Zanim rozpoczęli rozmowę na temat śmierci Müllera-Voigta, van Heiden naprawdę przypomniał, jakie przysługują mu prawa, zagwarantowane Prawami Podstawowymi Republiki Fe​de​ral​nej. – Po prostu mów, jak było – powiedział, przypuszczalnie dlatego, że całe przesłuchanie było na​gry​wa​ne. Pod​czas całej ich roz​mo​wy był obec​ny także Fa​bian Men​ke, agent z BfV. – Chyba nie sugeruje pan na poważnie, że mam coś wspólnego ze śmiercią Müllera-Voigta – za​pro​te​sto​wał Fa​bel. – Oczywiście, że nie – odparł van Heiden. – Ale musimy załatwić wszystko uczciwie i zgodnie z li​terą pra​wa. Tak więc siedzieli, całymi godzinami roztrząsając każdy szczegół konwersacji, którą Fabel przeprowadził z senatorem. Kiedy wyruszył, żeby złożyć mu wizytę i konkretnie o której godzinie do​tarł na miej​sce. – Nie ro​zu​miem, dla​cze​go tyle cza​su pan tam je​chał – ode​zwał się Men​ke. – Bo po drodze trochę się zgubiłem – wyjaśnił Fabel. – W końcu pojechałem przez centrum Sta​de. – Ale prze​cież już kie​dyś był pan w domu Mülle​ra-Vo​ig​ta. – Owszem, przed pa​ro​ma laty. Van Heiden, który nie należał do osób lubiących improwizować, miał przygotowaną w notatniku listę pytań. Odczytywał je po kolei; robił notatki, prosił o dodatkowe wyjaśnienia i co chwila robił przerwy, marszcząc brwi. Menke włączał się do rozmowy tylko czasami, ale Fabel zauważył, że te nieliczne pytania, które zadawał, były o wiele bardziej istotne i zdecydowaine bardziej związane z tematem niż kwestie wygłaszane przez szefa Fabla. O trzeciej trzydzieści van Heiden wyłączył na​gry​wa​nie, za​zna​czając tym sa​mym, że ofi​cjal​ne przesłucha​nie do​biegło końca. – No więc? – zapytał Fabel. – Czy mam wracać do swojego biura, czy od razu pójść na dół, do cel dla aresz​tantów? – To wca​le nie jest za​baw​ne – mruknął van He​iden. – Wcale nie uważam, żeby to było zabawne, nawet w najmniejszym stopniu. Z tego, co wiem, ten człowiek został zamordowany w niespełna godzinę po tym, jak skończyliśmy rozmawiać. W dodatku sprawa dotyczy faceta, którego raczej lubiłem. A teraz ktoś w jakiś sposób usiłuje mnie wrobić w to morderstwo. I na dokładkę wplątać w sprawę seryjnego mordercy, nad którą spędziłem sześć miesięcy mojej pracy. Nie, panie dyrektorze kryminalny, dla mnie to absolutnie nie jest powód do śmie​chu. Fa​bel zda​wał so​bie sprawę, że zaczął pod​no​sić głos. – Oni wca​le nie próbują... – przemówił Men​ke, nie patrząc przy tym na Fa​bla. – Co ta​kie​go? – Fa​bel krzy​wo spoj​rzał na człowie​ka ze służby bez​pie​czeństwa.

– Oni wcale nie próbują pana w to wrobić – powtórzył Menke. – Albo przynajmniej ja nie sądzę, żeby próbowali. Jak już mówiłem wcześniej, moim zdaniem, przede wszystkim starają się pana skom​pro​mi​to​wać. Zdjąć z afisza pańskie nazwisko. Sprawić, że stanie się niemożliwe, żeby pan pro​wa​dził śledz​two w spra​wie mor​der​stwa Mülle​ra-Vo​ig​ta i śledz​two do​tyczące Zabójcy z Sie​ci. Fabel wziął głęboki oddech. Po raz pierwszy tego dnia poczuł się odrobinę mniej osamotniony; ale w środku aż gotował się z wściekłości na myśl, że jego własny szef nie wyraził głośno wiary w jego nie​win​ność. – To mi​ster​na ro​bo​ta – po​wie​dział. – Dla pana lub dla mnie, tak. Lecz jeśli ma pan dostęp do odpowiedniej technologii i ekspertów, spowodowanie takiego zamieszania wymaga naprawdę niewielkiego zachodu. – Menke wzruszył ra​mio​na​mi, ale tym ra​zem przez mo​ment od​wza​jem​nił spoj​rze​nie Fa​bla. – A więc co z tego dla mnie wy​ni​ka? – Fa​bel zwrócił się do van He​ide​na. – Może byłoby do​brze, gdy​byś wziął so​bie te​raz trochę wol​ne​go. – W środku trzech poważnych dochodzeń o morderstwo? – zawołał Fabel z niedowierzaniem. – W ta​kim ra​zie kto​kol​wiek się za tym kry​je, uzy​ska właśnie to, o co mu cho​dziło. – Być może to wca​le nie taki zły po​mysł – po​wie​dział Men​ke. – Na tę chwilę... – Nie kupuję tego. Jestem szefem wydziału i jeśli mówicie, że ma być inaczej, to jeszcze dziś mogę złożyć re​zy​gnację. – Czy​li zro​bi pan to, cze​go ocze​ku​je ten ktoś, kto za​pla​no​wał całą tę zbrod​nię – od​parł Men​ke. Van Heiden nic nie powiedział; było jasne, że sytuacja go przerosła i że jest zaskoczony za​po​wie​dzią Fa​bla o złożeniu re​zy​gna​cji. – Niech pan posłucha, Fabel – odezwał się Menke. – Dyrektor kryminalny ma rację. Mówiąc prosto, pan najzwyczajniej nie może być odpowiedzialny za prowadzenie śledztwa, kiedy sam pan jest jego częścią. Odwrócił się do van He​ide​na. – Może niech Werner Meyer przejmie oficjalnie odpowiedzialność za śledztwo w sprawie morderstwa Müllera-Voigta, a inny oficer poprowadzi dalej sprawę Zabójcy z Sieci? To sprawi, że Herr Fabel będzie mógł swobodnie zająć się dochodzeniem w sprawie ataku z bombą zapalającą w Schanzenviertel, w którym zginął Daniel Föttinger. Osobiście uważam, że jedynym słusznym rozwiązaniem będzie pełne informowanie go o postępach w dwóch pozostałych śledztwach. Wciąż prze​cież będzie kie​ro​wał wy​działem. Van Heiden wydawał się mniej niż niezbyt zadowolony z takiego rozwiązania, ale nic nie od​po​wie​dział. – Pozwoli pan, Menke, że powiem, iż wykazuje pan głębokie zainteresowanie działaniami Po​li​zei Ham​burg, jak również ochroną mo​ich per​spek​tyw za​wo​do​wych. – No cóż, Fabel, w pewnych dziedzinach łączą nas wspólne interesy, jak zresztą już pan się domyślił – od​parł Men​ke. – Ci ludzie, jak pan powiada, muszą mieć doświadczenie technologiczne i odpowiednie środki, by urządzić taką aferę. Czy to Pha​ros Pro​ject? Men​ke uśmiechnął się. – Pro​po​nuję, żeby prze​czy​tał pan akta, które panu dałem. Bar​dzo dokład​nie. Kie​dy van He​iden i Men​ke opuścili biu​ro Fa​bla, do środ​ka weszła Anna Wolff. – Masz kłopo​ty – po​wie​działa pro​sto z mo​stu.

– Mów do mnie jesz​cze – wes​tchnął Fa​bel, opie​rając się ple​ca​mi o tył krzesła. – Bynajmniej nie chodzi mi ani o Robocopa, ani o Spooka. – Uśmiechnęła się szeroko. – Przed chwilą dzwo​niła Su​san​ne. – Psia​krew! – Fa​bel pod​sko​czył i zerknął na ze​ga​rek. – Miałem ją ode​brać z lot​ni​ska. – Przed godziną, szefie. Ale nie martw się, kiedy zadzwoniła, była rzeczywiście mocno wkurzona, ale wytłumaczyłam jej, że jesteś zajęty na​prawdę poważną sprawą. Zresztą wysłałam samochód, żeby ją zabrał i odwiózł do waszego mieszkania, ale na twoim miejscu chyba bym do niej za​dzwo​niła. – Dzięki, Anno. Czy po​wie​działaś jej co​kol​wiek o tym, co tu​taj się dzie​je? – Jasne, że nie. Ale powiedziałam, że to poważne. Cóż, właściwie zawsze zajmujemy się poważnymi sprawami, ale że tym razem to coś wyjątkowego. Właśnie tyle ode mnie usłyszała. Że akurat przeżywasz ciężkie chwile, ale jestem pewna, że wszystko jej wyjaśnisz. – Anna skrzyżowała ra​mio​na i zmarsz​czyła brwi. – Do​brze się czu​jesz? – Co ci po​wie​dział dy​rek​tor? – Że mamy przez cały czas trzymać cię pod ścisłym nadzorem i w żadnym wypadku nie wpuszczać do pokoju śledczych, żebyś nie zobaczył swojego zdjęcia na samej górze tablicy z po​dej​rza​ny​mi – Anna wygłosiła tę kwe​stię z miną kom​plet​nie po​zba​wioną wy​ra​zu. – Bar​dzo za​baw​ne. – Fa​bel spoj​rzał na nią ze znie​cier​pli​wie​niem. – Powiedział mi i Wernerowi, że sam wycofujesz się ze śledztw w sprawie Müllera-Voigta i Zabójcy z Sieci, ale że nadal pozostajesz szefem wydziału. Tak jakby zasugerował, że masz zamiar zrobić sobie przerwę. Powiedział również, że teraz Werner będzie prowadził sprawę MülleraVoigta, a główna nadkomisarz Brüggemann przyjedzie, żeby kierować dochodzeniem w sprawie Zabójcy z Sie​ci. – Ni​co​la Brügge​mann? – Na ra​zie nadal mamy robić swoją ro​botę, ale to ona zde​cy​du​je, co da​lej. Fabel skinął głową. Dobrze znał Nicolę Brüggemann: kierowała wydziałem zajmującym się przestępczością wobec nieletnich i z konieczności często zdarzało się, że musiała współpracować z Wy​działem Zabójstw. – Nicola Brüggemann jest znakomitym oficerem – Fabel postarał się, żeby w jego tonie zabrzmiało ostrzeżenie. – Nie próbuj... Nie staraj się robić wszystkiego na przekór, tak jak zwykle, Anno. Nie jest winą Nicoli, że zostałem... Jak to określić... Nie zawieszony ani odsunięty... Już wiem: prze​nie​sio​ny. Zależy mi, żebyście ty i Werner trzymali się śledztwa w sprawie Zabójcy z Sieci. I oczywiście chciałbym być na bieżąco informowany o wszystkich postępach. Na razie muszę się zająć ze​bra​niem in​for​ma​cji do​tyczących tego ata​ku z pod​pa​le​niem w Schan​ze​nvier​tel. Kiedy dotarł do domu, Susanne już na niego czekała. Na jej twarzy nie dostrzegł gniewu, jedynie zaniepokojenie. Poza tym wyglądała na zmęczoną. Jej niepokój pogłębiał się w miarę, jak Fabel opo​wia​dał o wszyst​kim, co wy​da​rzyło się pod​czas jej nie​obec​ności. – Na litość boską, Jan... Naprawdę nie można zostawić cię nawet na chwilę. No i co teraz będzie? – Nie wiem. To ma związek właściwie ze wszystkim. Mam być personalnie odpowiedzialny jedynie za śledztwo w sprawie śmierci w Schanzenviertel... No wiesz, chodzi o tego gościa, który zginął, po tym, jak ktoś pod​pa​lił jego sa​mochód. Ofi​cjal​nie nadal pro​wadzę po​zo​stałe spra​wy, ale... – Jak myślisz, kto za tym stoi? To znaczy, wiesz, taka akcja wymagała niesamowitej organizacji,

mnóstwa środków... – Niedawno odbyłem rozmowę na ten temat. – Fabel podniósł akta. – Mój niezrównany kumpel, Fabian Menke, podejrzewa, że to dzieło Pharos Project. Co prawda nie bardzo rozumiem, jaki związek może mieć ekologiczna sekta z seryjnym gwałcicielem i mordercą, ale Müller-Voigt uważał, że oni naprawdę są groźni. Przypuszczał, że jego dziewczyna usiłowała śledzić ich poczynania i właśnie dlatego zniknęła bez śladu. Muszę przyznać, że to chyba więcej niż zwykły zbieg okoliczności, że wszystkie oficjalne ślady, komputerowe dane, dotyczące pobytu tej kobiety na terenie Niemiec przepadły w tej samej czarnej dziurze, co moje wiadomości tekstowe. Tak samo wydaje mi się piekielnie podejrzanym zbiegiem okoliczności, że Virtual Dimension, ta kluczowa dla nas, gówniana witryna, w której były zalogowane wszystkie ofiary Zabójcy z Sieci, również stanowi własność kor​po​ra​cji Korn-Pha​ros. – Sądzisz, że te​raz ta sek​ta uwzięła się także na cie​bie? – Su​san​ne zmarsz​czyła brwi. – Sądzę, że podejrzewali, iż Müller-Voigt wie znacznie więcej, niż w rzeczywistości wiedział, i że przekazał mi część tej wiedzy, wystarczająco dużo, żebym zaczął węszyć w miejscach, w których nie powinienem. Problem polega na tym, że nie jestem ani tak sprytny, ani tak dobrze po​in​for​mo​wa​ny, jak po​dej​rze​wają. – Ale jesteś funkcjonariuszem po​li​cji, na litość boską! Nie mogą przecież rzucić wyzwania po​li​cji czy rządowi i li​czyć, że uj​dzie im to na su​cho! – Z tego, co dotychczas udało mi się odkryć, Pharos Project i Korn-Pharos Corporation mają kilkaset razy większy budżet i dziesięciokrotnie więcej ludzi niż cała Polizei Hamburg. Zrozum, Susanne, to nie jest zwykły, zajmujący się handlem koncern ani dziwaczna sekta, to bardziej przypomina państwo, tyle że bez fizycznych granic. Nie ma mowy, żebym zbyt nisko ocenił Pharos Project albo zbagatelizował, do czego są zdolni, byle osiągnąć swoje cele. Moim zdaniem to byłby de​cy​dujący błąd. – Jeśli ty i Menke jesteście przekonani, że za wszystkim kryje się Pharos Project, to dlaczego nie we​zwie​cie ni​ko​go stamtąd i trochę go prze​py​ta​cie? – Bezpośrednio po moim przesłucha​niu przez van Heidena rozmawiałem z Biurem Prokuratora Generalnego. Nie mamy wystarczająco dużo dowodów, żeby postarać się o nakaz. Zresztą rozmawiamy przecież o korporacji albo o sekcie, o grupie ludzi, a nie indywidualnych osobach. Wciąż jesteśmy daleko, bardzo daleko od tego, by przypisać konkretnych ludzi do któregokolwiek z miejsc zbrodni. Och, nie, całkiem zapomniałem, jednej osobie z pewnością możemy udowodnić, że była na miejscu zbrodni... W magazynie dowodów znajduje się pewna figurka z brązu cała pokryta od​ci​ska​mi palców. Nie​ste​ty tak się składa, że te od​ci​ski należą do mnie. Fa​bel wes​tchnął głęboko. – Przepraszam. Sęk w tym, że wciąż nie mamy wystarczająco dużo dowodów, żeby otrzymać nakaz sądowy, a nawet jeśli go w końcu dostaniemy, to i tak nie wiem, ani kogo, ani czego po​win​niśmy szu​kać. Su​san​ne po​deszła bliżej i od​garnęła mu z czoła lok ja​snych włosów. – Zobaczysz, że w końcu będziesz wiedział. Tylko postaraj się nie denerwować. Rób to, co zawsze, i spróbuj spojrzeć na całą sprawę z dystansu. Nikt nie potrafi tego robić tak dobrze jak ty. Masz chęć coś zjeść? Fa​bel pokręcił głową. – Nie, muszę te​raz nad​ro​bić za​ległości w czy​ta​niu.

Położył akta na sto​le ku​chen​nym. – Może masz rację, ale dziwnym trafem odnoszę wrażenie, że tym razem ta perspektywa jest za sze​ro​ka, na​wet dla mnie. W miarę jak Fabel czytał akta dostarczone przez oficera BfV, nabierał coraz głębszego przekonania, że ma do czynienia z czymś bardziej złożonym i o szerszym zasięgu, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał. I ze sposobem postrzegania świata, którego tak naprawdę nie potrafił objąć umysłem. Czytał znów o tym, o czym już wcześniej mówili mu Anna i Müller-Voigt: że Dominik Korn, żyjący jak pustelnik geniusz i miliarder o podwójnym, amerykańsko-niemieckim obywatelstwie, przejął po swoim ojcu jego biznesowe imperium i rozbudował je w Korn-Pharos Corporation, numer jeden na świecie w dziedzinie ekologicznych technologii; że inwestował ciężkie miliony w projekty ekologiczne, włączając w to nieszczęsną wyprawę na pokładzie Pharos One, w celu przeprowadzenia badań na dnie oceanu, żeby sprawdzić, w jaki sposób głębinowe wiercenia w poszukiwaniu ropy naftowej wpływają na środowisko naturalne. Jak się potem okazało, niepokój Korna był całkiem uzasadniony, co stało się jasne przy okazji katastrofy platformy BP Deepwater Horizon, która wydarzyła się w 2010 roku w Zatoce Meksykańskiej. Jednak również dziewicza podróż podwodnej jednostki Korna zakończyła się katastrofą, sam Korn zaś odniósł poważne obrażenia neurologiczne, będące skutkiem zbyt gwałtownego i niedostatecznie zabezpieczonego wy​nu​rza​nia. Po tym wy​pad​ku nikt już nie wi​dział Do​mi​ni​ka Kor​na. Przez długie mie​siące le​czył się i tyl​ko raz, mniej więcej rok później, na krótko pojawił się publicznie – na konferencji prasowej, podczas której siedział na wózku inwalidzkim i mówił sztucznie wytworzonym przez komputer głosem. Przemienił to swoje jedyne wystąpienie w dramatyczny apel do ludzkości, aby odłączyła się od środowiska i zredukowała do zera swój wpływ na naturę. Ten cel był zupełnie nieosiągalny, ale ekolodzy na całym świecie poczuli się zainspirowani odwagą Korna i jego poświęceniem. Fabel doskonale rozumiał, dlaczego młoda Meliha Yazar mogła przyrównywać go do Mustafy Kemala Atatürka. Korn rzeczywiście wydawał się proponować nową, radykalną wizję świata. Zakładał stworzenie nowej, kompletnie innej struktury politycznej, gdzie sprawy dotyczące całego świata, na przykład ochrona środowiska, byłyby rozwiązywane na poziomie glo​bal​nym. Według Korna żaden naród nie powinien mieć praw do eksploatacji bogactw naturalnych ani kontroli nad nimi. Większa część tego wczesnego rozumowania Korna wydawała się Fablowi całkiem słuszna, chociaż rozumiał, że takie oryginalne pomysły mogły być postrzegane jako zagrożenie, zarówno przez przedsiębiorstwa han​dlo​we, jak i rządy po​szczególnych państw. Jednak po tym jedynym wystąpieniu Korn stał się coraz większym odludkiem, a jego oświadczenia, publikowane przez biuro prasowe koncernu Korn-Pharos, zdawały się coraz bardziej dziwaczne. Ogłosił utworzenie Pharos Project, który miał pełnić funkcję międzynarodowego ruchu ekologicznego, ale jego filozofia odłączenia się od środowiska radykalizowała się. Odkąd jednak zaczął wzywać do ścisłej kontroli ludzkiej populacji – włącznie z eutanazją i przymusową ste​ry​li​zacją – dzwo​ny zaczęły bić na alarm. Zwłasz​cza w Niem​czech. Kiedy Pharos Project stał się organizacją quasi-religijną, a jego stosunek do oponentów nabrał agresywnego wydźwięku, coraz częściej wymieniane było jedno nazwisko: Petera Wieganda. Wiegand był zastępcą Korna. To właśnie on kierował akcją ratunkową po awarii Pharosa One, i to on – po tym, jak jego szef stał się niezdolny do działania – chwycił za cugle i sterował organizacją,

dopóki Korn nie poczuł się na tyle dobrze, by znów przejąć kontrolę, chociaż z wózka inwalidzkiego i z dala od publicznego widoku. Wiegand był narodowości niemieckiej i w związku z tym europejska kwatera główna Pharos Project została założona w Republice Federalnej Niemiec, choć oficjalnie główna baza nadal mieściła się na terenie Stanów Zjednoczonych. Prawda wyglądała jednak tak, że niemieckie biuro firmy – architektonicznie innowacyjny Pharos na południowym brzegu Łaby – w rzeczywistości było uważane za faktyczną centralną siedzibę Pharos Project. Korn mógł być Królem, lecz z pew​nością to Wie​gand był jego Księciem Re​gen​tem. Kiedy wydawca jednej z bulwarówek porównał niektóre z działań Pharos Project z działaniami nazistów i napomknął o zastępcy Korna jako o „Himmlerze Pharos Project”, Wiegand wytoczył mu pro​ces, zażądał ogrom​ne​go od​szko​do​wa​nia. I wy​grał. Fabel rozumiał, skąd się wzięło zainteresowanie BfV: Pharos Project spełniał niemal wszystkie kryteria destrukcyjnej sekty, z anty-demokratyczną filozofią włącznie. Jak zwykle w takich wypadkach, wyznawano niekwestionowane uwielbienie dla przywódcy, który – co było bardzo wygodne – przebywał gdzieś daleko, i którego inwalidztwo zostało zamienione w manifest wyjątkowej ascezy. Poza tym w Pharos Project następowało całkowite uzależnienie jednostki: kiedy ktoś wstępował do organizacji, jego tożsamość zostawała pochłonięta i zatarta przez pojedynczą, większą świadomość. To oczywiście oznaczało, że każdy osobisty majątek stawał się własnością sekty. Tak wyglądał pierwszy krok na drodze do rozłącze​nia ze światem fizycznym. Jak większość sekt, także Pha​ros miał swój Sąd Osta​tecz​ny: Kon​so​li​dację. Godzina zamieniła się w dwie, potem w trzy; w końcu Susanne przyszła do kuchni, zrobiła kanapkę i postawiła talerz na wierzchu otwartych akt, które Fabel czytał. Następnie wręczyła mu otwartą bu​telkę piwa Je​ver. – Jedz – po​wie​działa, sia​dając przy sto​le na​prze​ciw nie​go. – Czyżbyś na​gle stała się do​ma​torką? – za​py​tał i po​dejrz​li​wie obej​rzał ka​napkę. – Właśnie doszłam do wniosku, że zrobiłam błąd, idąc na uniwersytet, robiąc karierę zawodową i tak dalej. Zdecydowałam, że wolę zostać w domu i zaspokajać wszystkie twoje zachcianki. – Su​san​ne skinęła głową w stronę ka​nap​ki. – To mój au​tor​ski prze​pis: chleb, masło i ser. Fa​bel uśmiechnął się, ugryzł kęs, a po​tem oparł się o tył krzesła i upił łyk piwa. – Zaczynam rozumieć, dlaczego Menke wydaje się taki chętny do współpracy – powiedział. – Wydział do Spraw Walki z Sektami wchodzący w skład BfV powołał cały zespół, który rozpracowuje Pharos Project. Na razie nie mają na nich nic konkretnego, podobnie jak FBI, które także nabrało podejrzeń. Pharos Project ma swoją europejską siedzibę kawałek dalej, nad Łabą, i na​wet Po​li​zei Nie​der​sach​sen stwo​rzyła spe​cjalną jed​nostkę, która mo​ni​to​ru​je ich działalność. – Na czym właściwie polega osobliwość ideologii Pharos Project? Czy z nieba ma spaść wielki meteor i przenieść ich do innej galaktyki? Może chodzi o ucieczkę przed wielkimi jaszczurami, które przebrały się za masonów? Albo po prostu czekają na Jezusa, który przybędzie na pokładzie pojazdu ko​smicz​ne​go? Moim zda​niem każda z tych teo​rii wy​da​je się równie do​bra. – Wiesz, co to jest oso​bli​wość ma​te​ma​tycz​na? – Posłuchaj, mądralo! To, że zrobiłam ci kanapkę, nie oznacza jeszcze, że mój mózg zamienił się w papkę. Oczywiście, że wiem, co to jest osobliwość matematyczna: to przepowiedziany moment w historii, kiedy komputery i maszyny będą w stanie budować inne komputery i maszyny, których my nie będziemy w stanie stworzyć ze względu na ograniczenia ludzkiej inteligencji. Bóg jeden wie, ile filmów scien​ce-fic​tion zo​stało stwo​rzo​nych na kan​wie tego te​ma​tu.

– No widzisz, a Pharos Project przedstawia inną definicję – odparł Fabel. – Oni wierzą, że staniemy się znacznie bardziej inteligentni poprzez zjednoczenie z technologią. Że będziemy mnożyć się poprzez inżynierię genetyczną, powiększając samych siebie przez dodawanie zasadniczych elementów. Mam na myśli takie rzeczy jak nanochipy w mózgu, mikroskopijne urządzenia, wędrujące po całym organizmie w celu zniszczenia komórek nowotworowych albo usuwające cholesterol z na​szych tętnic, co po​zwo​li nam dłużej żyć. – Tak... Ja też słyszałam o takiej interpretacji. Transhumanizm, postuhumanizm... Rozrusznik następnej fazy w ewo​lu​cji ludz​kości. – No cóż, zda​je się, że ta​ki​mi właśnie rze​cza​mi zaj​mu​je się Do​mi​nik Korn. – To całkiem zrozumiałe, jeśli ktoś spędza całe życie podłączony do rurek i komputerów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Musi wierzyć, że to możliwe, by już niebawem powstała jakaś lep​sza ma​szy​na, która po​zwo​li pod​trzy​mać jego eg​zy​stencję. – Cóż, z tego, co czytałem, wynika, że wyznawcy Pharos Project wierzą, że ludzkość zdoła odłączyć się od środowiska poprzez „załadowanie” siebie samej do czegoś w rodzaju gigantycznego kom​pu​te​ra, znaj​dującego się w sa​mym cen​trum wszechświa​ta. Su​san​ne wyjęła z lodówki bu​telkę wina i nalała so​bie kie​li​szek. – Już kiedyś słyszałam te bzdury – oświadczyła. – O koncepcji, że będziemy mogli przerobić ludzką świadomość na jej cyfrową wersję, i przechowywać ją na czymś, w co ewoluują obecne kom​pu​te​ry. – Nie wie​rzysz w taką możliwość? – Janie, ja jestem psychologiem. Codziennie zajmuję się umysłami ludzi. Istnieje pewna przypadkowość związana z tokiem ludzkiego myślenia, z elektrochemicznymi sygnałami w mózgu, z przewodzeniem impulsów pomiędzy dendrytami, która stwarza gmatwaninę niemożliwą do skopiowania przez jakikolwiek komputer. Jeśli kieruję do ciebie słowo „drzewo”, to twój mózg przyjmuje dane wejściowe i wytwarza myśli związane z tym pojęciem. Komputer także może to zrobić, w porządku, przywoła pojęcie drzewa. Ale jeśli ja powiem do ciebie słowo „drzewo”, to w dziesięć sekund później, chociaż ty już dobrze wiesz, czym jest drzewo, bodziec, jakim stanie się pojedyncze słowo, wywoła w twoim umyśle tysiące nowych skojarzeń, kompletnieinnych niż to pierwsze. Żeby stworzyć komputer zdolny pomieścić ludzki intelekt, najpierw musiałbyś przeprowadzić syntezę organicznych struktur mózgu. – Pokręciła głową z pełnymniedowierzania śmiechem. – Cyfryzacja ludzkiej świadomości? Wierutny stek bzdur, Jan. Tego nigdy nie uda się prze​pro​wa​dzić. – Skąd ta pew​ność? Na pew​no w przyszłości... – Okay, nawet nie próbujmy myśleć o komputerze. Transplantacja mózgu była tworzywem wszystkich horrorów, począwszy od Frankensteina. Mózg jest przecież schronieniem umysłu, ko​lebką oso​bo​wości, praw​da? – Oczy​wiście. – Więc jeśli transplantacja mózgu byłaby możliwa, umysł i osobowość dawcy zostałaby prze​nie​sio​na do ciała bior​cy, zga​dza się? – Tak. – Otóż nie. Jeśli przeszczepisz mózg, musisz podłączyć go do całkiem innego systemu wewnątrzwydzielniczego, do całkowicie innej fizjologii. Nasze nastroje, zmiany osobowości wywodzą się z enzymów, hormonów i związków chemicznych, produkowanych przez nasze ciała.

Powód, dla którego mężczyźni są bardziej agresywni od kobiet, nie jest zbyt skomplikowany. Po prostu, mówiąc otwarcie, mężczyźni mają jaja, a kobiety nie. Ale jeśli przeniesiesz męski mózg do ciała kobiety, to on się sfeminizuje, ponieważ będzie połączony z zupełnie odrębną strukturą chemiczną, która wywoła w nim fizyczne zmiany. Tak samo jeśli zapiszesz cyfrowo ludzki mózg, żeby wprowadzić go do komputera, to w rezultacie nie otrzymasz mózgu, tylko w najlepszym wypadku indywidualny program komputerowy. Uwierz mi, Janie, ta koncepcja osobliwości ma​te​ma​tycz​nej człowie​ka ma​szy​ny, to jed​na wiel​ka bla​ga. – No cóż, ale Pharos Project kolportuje tę blagę, a Korn-Pharos Corporation czynnie prowadzi badania. W symulacjach komputerowych Korn-Pharos przewodzi światu. I wcale nie mam na myśli rozrywek tego typu, w jakie bawimy się na konsolach do gier. Ojciec Korna zbił fortunę, tworząc prototypy komputerów dla sił zbrojnych Ameryki, a później dla NASA. Te programy potrafią stworzyć cały system gwiazd, czarne dziury, i tak dalej. Wystartowali z prostym matematycznym modelem, a skończyło się na całym nadrealistycznym wszechświecie, istniejącym wewnątrz systemu komputerów. Zgodnie z tym, co twierdzi Dominik Korn, Korn-Pharos dzieli zaledwie dekada od wynalezienia sprzętu i oprogramowania, które nieustannie będą się aktualizować i same naprawiać. Według Korna, gdy już nadejdzie ów wspaniały Dzień Konsolidacji, wszyscy członkowie Pharos Project zostaną przeniesieni w superrealistyczną symulację komputerową, dzięki czemu będą mogli żyć przez całą wieczność w świecie, który będzie wydawał się tak samo rzeczywisty jak nasz świat. W do​dat​ku robiąc to, ura​tują praw​dzi​we śro​do​wi​sko – po​przez „odłącze​nie się od nie​go”. – To brzmi jak jakaś pokręcona fabuła po​wieści „Cy​berżycie po życiu”. – „Po życiu” to zdecydowanie kluczowe sformułowanie. Przynajmniej tym aspektem interesuje się najbardziej BfV, Biuro Bezpieczeństwa Konstytucyjnego. Przeniesiesz swoją świadomość do innej rzeczywistości, i co dalej? Gdzie tak naprawdę wtedy będziesz? Twój umysł w tym samym czasie będzie przebywać w dwóch różnych miejscach, w prawdziwym świecie i w wirtualnej rze​czy​wi​stości. A więc, jeśli o cie​bie cho​dzi, po tym wy​da​rze​niu nic się nie zmie​nia. No chy​ba że... – Że położysz kres swemu istnieniu w rzeczywistym świecie. – Susanne odstawiła szklankę i po​wo​li pokręciła głową. – No i mamy zbio​ro​we sa​mobójstwo. – Raczej zbiorowe samobójstwo-zabójstwo. Spójrzmy prawdzie w oczy, to podstawowy wyznacznik wszystkich sekt. Jonestown, Świątynia Słońca, Brama Niebios, Szczep Dawidowy... Pomimo kostiumu hi-tech, który przybiera Pharos Project, mamy do czynienia z tą samą obietnicą prze​nie​sie​nia do wyższe​go po​zio​mu. Je​dy​ne, co mu​sisz zro​bić, to umrzeć. W tym momencie rozmowę przerwał dźwięk telefonu. Fabel ze zdziwieniem stwierdził, że dzwo​niła Astrid Bre​mer z Sek​cji Me​dy​cy​ny Sądo​wej. Astrid była zastępcą Hol​ge​ra Brau​ne​ra. – Do późna pra​cu​jesz – po​wie​dział. – Tak... Tyram tak już trzeci tydzień – odparła. – Moje życie towarzyskie powoli zamiera. Chcesz usłyszeć do​bre no​wi​ny? – Och, tak! Bar​dzo chcę! – zawołał Fa​bel. – Pomyślałam, że powiem ci, że zrobiliśmy pełną analizę odcisków palców i śladów, które były na tej figurce wykorzystanej do zamordowania Müllera-Voigta. Tak jak przypuszczałeś, wszystkie od​ciski palców należą do cie​bie albo do Mülle​ra-Vo​ig​ta i nie ma śladu DNA żad​nej trze​ciej oso​by. – Zna​ko​mi​cie – wes​tchnął Fa​bel. – Dziw​nie poj​mu​jesz to, czym jest do​bra no​wi​na. – No cóż, faktycznie jest dobra, a to z tego powodu, że na figurce nie ma odcisków palców innej osoby, ponieważ ten, kto zabił Müllera-Voigta, nosił rękawiczki. Są ślady wycierania i brudzenia,

włączając w to twoje odciski. To dowodzi, że nie byłeś ostatnią osobą, która miała w rękach tę figurkę. Oczywiście to jeszcze nie oznacza, że nie założyłeś rękawiczek później, ale wiesz, co chcę przez to po​wie​dzieć. – Dzięki, Astrid. Tak czy owak, to za​wsze więcej niż nic. – Jest jesz​cze coś... – Tak? – Na miejscu zbrodni znaleźliśmy kilka włókien obcego materiału. Szarego materiału. Moim zda​niem te włókna po​chodzą z męskiej ma​ry​nar​ki. Czy tego wie​czo​ra nosiłeś szarą ma​ry​narkę? – Nie. Müller-Vo​igt też był ubra​ny w coś in​ne​go. – To już wie​my. Prze​szu​ka​liśmy jego gar​de​robę i nie zna​leźliśmy ni​cze​go, co by pa​so​wało. – Możesz to stwier​dzić już te​raz? – Tak... – odparła Astrid. – Te włókna są bardzo nietypowe, bo zdaje się, że zawierają niewiarygodnie wysoki procent poliestru, a to, co nie jest poliestrem, jest jakimś innym syntetykiem. To najdziwniejsza rzecz, jaką dotąd widziałam. To znaczy, zdaję sobie sprawę, że w latach siedemdziesiątych ludzie mieli bzika na punkcie takich syntetycznych materiałów, ale w obecnych czasach... W każdym razie mam zamiar wysłać te włókna do jakiegoś specjalistycznego la​bo​ra​to​rium, żeby ktoś le​piej je zba​dał i określił ich skład. – Bardzo dziękuję, Astrid – odparł Fabel i odłożył słuchawkę, starając się zrozumieć, dlaczego na​gle ogarnęło go po​czu​cie, że przed chwilą Astrid po​wie​działa mu coś sza​le​nie ważnego.

ROZ​DZIAŁ 25 Następnego dnia, jeszcze zanim dokądkolwiek pojechał, Fabel postanowił wstąpić do księgarni Jensena, która mieściła się w Arkaden, na nabrzeżu Elstery. Otto Jensen był jego bliskim przyjacielem, bliższym nawet niż Werner. Ta przyjaźń była nieskażona żadnymi zawodowymi sprawami. Fabel i Otto studiowali razem na uniwersytecie i ich zażyłość przetrwała, mimo że Otto od sa​me​go początku nie apro​bo​wał de​cy​zji Fa​bla o wstąpie​niu do po​li​cji. – Szko​da na to ta​kiej mądrej głowy – po​wta​rzał wie​lo​krot​nie. Fabel jeszcze jako chłopiec wiedział, że odznacza się niebywałym sprytem i że ma głowę nie od parady. Ale kiedy na uniwersytecie poznał Ottona Jensena, od razu zorientował się, że umysł kumpla pracuje na całkiem innym poziomie. Otto był osobą, do której Fabel przychodził, by rozmawiać o wszystkim, co wydawało mu się zbyt skomplikowane albo niezrozumiałe. I o co*kolwiek by nie chodziło, Otto zawsze wiedział co nieco na ten temat. Jednocześnie Fabel zdawał sobie sprawę, że Otto jest całkowicie, spektakularnie wręcz pozbawiony rozsądku, który pozwala człowiekowi wieść normalne, codzienne życie. Fakt, że Jensen z powodzeniem prowadził księgarnię, był wyłączną zasługą jego żony, Else. Fabel odczekał chwilę, podczas gdy Otto obsługiwał klienta. Przyglądając mu się z pewnej odległości, nagle ujrzał łysiejącego mężczyznę w średnim wieku i o zmęczonych oczach. To go zasmuciło, ponieważ za każdym razem, gdy myślał o przyjacielu, pojawiał się przed jego oczami wysoki, niezdarny młodzieniec z długimi, mizernymi blond włosami. Pewnie działał tu ten sam mechanizm, dzięki któremu na pewien czas zdołał wymazać z pamięci śmierć Dirka Stellamannsa. Obraz osoby, który zatrzymujesz w głowie, nigdy się nie starzeje; zostaje utrwalony w czasie, kiedy spo​tka​liście się po raz pierw​szy. – Co to? – spy​tał Otto, kie​dy Fa​bel pod​szedł do lady. – Na​pad? – Przestań się pocić – odparł Fabel. – Na szczęście nie ma paragrafu zabraniającego człowiekowi być cwanym dupkiem. Przynajmniej na razie. Jak tylko go wprowadzą, od razu wstawię cię na początek listy najgroźniejszych przestępców, i to tych poszukiwanych listem gończym. Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy masz czas na kawę? Chciałbym, żebyś mnie trochę oświe​cił. Otto poprosił kogoś z obsługi, żeby go zastąpił, i zaprowadził Fabla w kąt zastawiony sofami, gdzie w otoczeniu półek z książkami stał ekspres do kawy. Tam usiedli, jak na dwóch starych przyjaciół przystało, i pogrążyli się w niezobowiązującej rozmowie. Dopiero po chwili Fabel opowiedział o wszystkim, co udało mu się ustalić na temat Pharos Project, o ich idei Konsolidacji, symulowanej rzeczywistości oraz idei głoszącej konieczność usunięcia rodzaju ludzkiego z obszaru bios​fe​ry. – Nie pojmuję, w czym rzecz – powiedział Fabel na zakończenie. – Pharos Project jest rzekomo organizacją ekologiczną, a mimo to ci ludzie mają obsesję na punkcie symulowanej rzeczywistości. Poza tym głoszą dziwaczne teorie, że symulowana rzeczywistość pozwoli ludzkości usunąć się ze śro​do​wi​ska i w ten sposób oca​lić je od zagłady... Zresztą tego także nie ro​zu​miem: po co chro​nić coś, od cze​go chcesz ucie​kać? Na​wia​sem mówiąc, tu​taj także nie widzę związku. – No cóż, Janie, jesteś w błędzie. Te dwie idee w pewien sposób przystają do siebie. Wróćmy do końca dziewiętnastego wieku, do niektórych z czołowych wówczas na świecie geologów: do

Eduarda Süssa, Nikołaja Fiodorowa, Władimira Wiernadskiego i całego mnóstwa innych, którzy rozwijali obie idee i uważali je za nierozerwalnie połączone. Zresztą paru z nich rzeczywiście sta​wiało so​bie py​ta​nia, czy bios​fe​ra sama w so​bie nie jest czymś w ro​dza​ju sy​mu​la​cji. – Tak... – Fa​bel zro​bił scep​tyczną minę. – Za​wsze ci zwa​rio​wa​ni Ro​sja​nie... – Nie, absolutnie nie powinieneś odnosić się do tego w tak pogardliwy sposób. Kilka idei z tamtego okresu dziś jest częścią głównego nurtu rozważań o świecie. Wracając do przeszłości, Wiernadski uważał, że najistotniejszą siłą, która kształtuje geologię Ziemi, jest ludzki intelekt. Niektórzy ze współczesnych geologów sądzą, że obecną erę powinniśmy nazywać antropocenem za​miast ho​lo​ce​nem, po​nie​waż to my zmie​nia​my ob​li​cze tej pla​ne​ty. – Ale co takiego jest w tej symulowanej rzeczywistości, że ci z Pharos Project tak bardzo za nią ob​stają? – No cóż, cofnijmy się nieco dalej: Fiodorow, który wywarł wielki wpływ na Wiernadskiego, naprawdę wierzył, że w odległej przyszłości ludzkość przekształci się w „prostetyczną społeczność”. Nie będzie już starzenia się ani śmierci. Tak samo sądził, że jesteśmy na najlepszej drodze do osiągnięcia czegoś w rodzaju „superosobliwości matematycznej” – pamiętaj przy tym, że wpadł na ten pomysł w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku – dzięki czemu będziemy w stanie sporządzić kopię absolutnie każdego umysłu, co będzie oznaczało, że każdy, kto kiedykolwiek żył na Ziemi, mógłby z powrotem zaistnieć. To taka forma zmartwychwstania umysłów. Nie​ocze​ki​wa​nie na​uka ate​isty sta​je się re​li​gijną prze​po​wied​nią. – Ależ to jakieś szaleństwo! – zaprotestował Fabel. – Jak w ogóle można stworzyć symulowany świat? – Janie, jesteś starym technofobem. Zaręczam ci, że narobiłbyś w gacie ze strachu, gdybyś zobaczył, co potrafią dziś wyczyniać projektanci gier. To są hiperrealne, a jednak całkowicie sztuczne światy. Zresztą czyżbyś nie zdawał sobie sprawy, że tworzenie symulowanej rzeczywistości jest najłatwiejszą sprawą pod słońcem? Wszyscy to robimy... za każdym razem, gdy śni się nam jakiś sen. Kiedy śnimy, mamy przecież wrażenie, że to rzeczywistość. Jak często coś ci się śni, a potem, kiedy już się obudzisz, musisz długo się zastanawiać, co się wydarzyło naprawdę, a co tyl​ko we śnie? Fabel przypomniał sobie, jak żywe były jego sny na przestrzeni ostatnich lat, kiedy ukazywali mu się zmarli ludzie, wskazując na niego oskarżycielsko, ponieważ nie udało mu się złapać tego, kto był winien ich śmierci... Pomyślał o nocach, które spędzał we śnie w gabinecie ojca, rozmawiając z Paulem Lindemannem. Lindemann był młodym policjantem, który zginął od postrzału w głowę pod​czas ope​ra​cji zor​ga​ni​zo​wa​nej i pro​wa​dzo​nej przez Fa​bla. – Czy wiesz, że znajdzie się całkiem spore grono poważanych naukowców, którzy uważają za zupełnie nieprawdopodobne, żeby co*kolwiek z tego, co tu widzimy... – Otto zatoczył ręką szerokie koło – ...było częścią rzeczywistości? Oni sądzą, że wszystko, czego doświadczamy, jest jedynie wy​so​ce wy​ra​fi​no​waną sy​mu​lacją. – Ra​czej wolałbym umrzeć, niż żyć w ta​kim kłam​stwie – od​parł Fa​bel. – Dlaczego? Czy to sprawia ci jakąś różnicę? Przecież to jest wszystko, czego dotąd doświadczałeś. To jest twoja rze​czy​wi​stość. I naprawdę nie ma znaczenia, czy istnieje wewnątrz czy na zewnątrz jakiejś symulacji. Może Bóg jest właśnie kimś takim...? Analitykiem systemowym. Czy na​prawdę uważasz, że to przygnębiająca myśl? – Otto, ale prze​cież to jest rze​czy​wi​stość.

– Rzeczywistość jest czymś, co istnieje w twojej głowie, Janie. Powinieneś przeczytać Symulakry i symulację Jeana Baudrillarda albo postarać się o kopię Welt am Dracht Fass​bin​de​ra... Albo coś z psychologii Junga... Zapytaj Susanne. Chociaż zawsze sądziłem, że ona jest zwolenniczką Freuda. – Otto łypnął z ukosa. – Wszyscy jesteśmy zaprogramowani przez swoje otoczenie, przez znaki i symbole. Ktoś powie słowo „kowboj” i już widzimy Johna Wayne’a, chociaż prawdziwi kowboje byli niscy, prawie tak jak dżokeje, ponieważ konie musiały taszczyć ich na grzbiecie po dwa​naście go​dzin dzien​nie. Praw​da jest całkiem pro​sta. – Wiesz, Otto, jeśli chcesz, mogę ci dać nu​mer te​le​fo​nu do Pha​ros Pro​ject... – Och, bardzo śmieszne. Wielkie dzięki, ale jest mi całkiem dobrze w tej rzeczywistości, w której żyję – Otto na​gle spo​ważniał. – Nie​mniej, wiem co nie​co o Pha​ros Pro​ject, Ja​nie, lecz nie są to dobre rzeczy. Oni terroryzują rodziny swoich byłych członków, nękają każdego, kto odważy się ich kry​ty​ko​wać... Mu​sisz być ostrożny w kon​tak​tach z tymi ludźmi. Fa​bel wysączył resztę kawy. – Le​piej już pójdę. Zadałeś mi cios pro​sto w ser​ce, Otto, wiesz o tym? – Może to właśnie jest mój ra​ison d’être. Do zo​ba​cze​nia, gli​no. Fabel przejechał przez całe miasto i zaparkował samochód na ulicy, naprzeciw Schanzenviertel Cafe. Przed wizytą u Ottona spędził cały dzień na zapoznawaniu się z dowodami, które zebrano w sprawie Föttingera, i doszedł do wniosku, że jest wystarczająco dobrze przygotowany, aby zacząć rozmowy ze świadkami. To było coś, co robił zawsze sam, i co uważał za rzecz naturalną, chociaż nigdy nie polegał wyłącznie na zeznaniach świadków. Nie chodziło o to, że nie ufał policjantom, czy też sądził, że nie umieją za​da​wać właści​wych pytań, lecz uważał ra​czej, że od​czy​ty​wa​nie ze​znań z akt odbierało im ludzki wymiar: czasami ważniejsze wydawało się nie to, co świadek powiedział, ale jak powiedział. Miliony drobnych mrugnięć czy tików mogły ujawnić czyjąś wątpliwość, nie​pew​ność albo uprze​dze​nie. Jechał do Schanzenviertel pełen dziwnego optymizmu. Może sprawiła to pogoda, bo po raz pierwszy od tygodni poczuł w chłodnym wieczornym powietrzu prawdziwy powiew wiosny. Często się zastanawiała, jaki wpływ na jego nastrój wywiera pogoda, ale teraz ta myśl przypomniała mu słowa Müllera-Voigta: o związkach człowieka z naturą i o tym, jak człowiek utracił kontakt ze śro​do​wi​skiem. Przechodząc przez jezdnię, ujrzał, że w kawiarni dwa z czterech wielkich okien ze szlifowanego szkła zostały zasłonięte przez panele ze sklejki; drewno ram otaczających sklejkę było wyraźnie sczer​niałe. Fa​bel domyślił się, że to żar ognia z płonącego auta spra​wił, że szy​by popękały. Kie​dy wszedł do środ​ka, za​uważył, iż z po​nad dwu​dzie​stu sto​lików tyl​ko trzy były zajęte. – Jakoś tu u was dzisiaj wyjątkowo spokojnie – powiedział do kelnera, wyciągając ku niemu po​li​cyjną od​znakę. Kelner, który właśnie pochylał się nad stolikiem, przesadnie zasygnalizował mimiką, że wcale się tym nie przejął, a potem jeszcze wzruszył ramionami. Schanzenviertel należało do tych dzielnic Hamburga, w których obecność policji nie robiła na nikim wrażenia. To nie tak, że zamieszkiwali ją wyłącznie sami kryminaliści, lecz raczej dlatego, że w części miasta znanej z alternatywnej atmosfery policję instynktownie traktowano z lekceważeniem i nieufnością. Fabel wcale się tym nie przejmował. Prawdę mówiąc, raczej to doceniał: w takim zdrowym braku poszanowania dla władzy było coś, co spra​wiało, że Ham​burg był Ham​burgiem. – Śmieszne, co? – odezwał się kelner, powracając do wycierania i uprzątania stołu, od którego

przed chwilą odeszli goście. – Myśleliśmy, że jak dodamy do menu pieczonego klienta, to tłumy będą do nas walić drzwia​mi i okna​mi. Ze znużeniem wyprostował plecy. Fabel zauważył, że jest starszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka; wysoki, szczupły i przygarbiony, z pooraną zmarszczkami twarzą, ubrany był w sposób, który bar​dziej pa​so​wał do kogoś o dzie​sięć lat młod​sze​go. – Jak ro​zu​miem, właśnie to jest po​wo​dem, dla którego pan się do nas po​fa​ty​go​wał? – Czy znał pan ofiarę? – Fa​bel zaj​rzał do no​tat​ni​ka – Da​nie​la Föttin​ge​ra? – Jak już mówiłem tamtym gliniarzom, on był naszym stałym gościem. Przychodził tu w każdą środę, za​wsze o tej sa​mej po​rze i z tą samą ko​bietą. Je​dli lunch, a po​tem wy​cho​dzi​li już ra​zem. – Co ma pan na myśli, mówiąc: „wy​cho​dzi​li już ra​zem”? Kel​ner wes​tchnął ciężko. – Zawsze przyjeżdżali dwoma samochodami, ale kiedy już zjedli, wsiadali do jej auta. Zauważyłem, że ten wielki merc kabriolet zawsze stał tu przez ładnych parę godzin, a potem znikał, po południu albo tuż przed wieczorem. Czasami nawet myślałem sobie, że gość trochę ryzykuje, zważywszy na to, ile tu dookoła zdarzyło się podpaleń samochodów, ale nie wyobrażałem sobie, że coś podobnego wydarzy się w biały dzień, tuż pod naszymi drzwiami. Ani też, że ten biedny skur​czy​byk skończy jako żywa po​chod​nia. – Co pan o nim wie? – Tyle, co o wszystkich moich klientach: co zamawiają, co piją, ile zostawiają napiwku. On ra​czej nie należał do tych, co lubią so​bie za​mie​nić z kimś parę słów. – Ale mimo to często do was zaglądał? – Cóż mogę panu odpowiedzieć? Z niektórymi klientami łatwo jest się zapoznać, ale on taki nie był. – Mu​siał prze​cież wy​wrzeć na panu ja​kieś wrażenie... Na przykład, ja​kim był człowie​kiem. Wy​chu​dzo​ny kel​ner zaśmiał się krótko. – Jakby najlepiej to ująć... Jego zachowanie raczej nie rzucało się w oczy, ale z tego, co zauważyłem, chyba był aroganckim dupkiem. Za każdym razem, kiedy przychodził, siadał przy stoliku z taką miną, jakby był tu pierwszy raz. Wie pan, co chcę przez to powiedzieć, zawsze go obsługiwałem, ale on udawał, że mnie nie poznaje. Niektórzy goście właśnie tacy są. Traktują nas jak powietrze albo jakbyśmy nie byli istotami ludzkimi. Jakbyśmy istnieli tylko i wyłącznie dla ich wy​go​dy. – A ta ko​bie​ta? – Och, ona nie była taka zła. Przynajmniej potrafiła powiedzieć parę słów i dawało się odczuć, że widzi we mnie człowieka. Była naprawdę superprzystojną babką i za cholerę nie mogłem pojąć, co ona robi obok ta​kie​go fa​ce​ta. Ro​zu​mie pan, według mnie on był wyłącznie jed​no​wy​mia​ro​wy. – Ale uważa pan, że byli parą? – Tak. Ale jednak nie małżeństwem. I nie byli też znajomymi z pracy ani kolegami. Było oczywiste, że między nimi istnieje jakaś relacja. Kiedy ktoś obsługuje gości tak długo jak ja, łatwo może stwierdzić, jaki charakter ma dane spotkanie, co kryje się za wspólnym lunchem, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Ale między nimi było coś, co mi się nie kleiło. Fa​bel pod​niósł brew. – Och, sam nie wiem... – Kelner na nowo zajął się sprzątaniem stołu, zirytowany, że ktoś mu przeszkadza. – W jakiś sposób do siebie pasowali... On bogaty, ona śliczna... Ale mimo wszystko on

wydawał się jakiś taki... No, nie wiem... Taki nieciekawy. Mówię panu, gdybym to ja siedział naprzeciwko tak pięknej kobiety, to na pewno nie spędzałbym tyle czasu na bawieniu się elek​tro​nicz​ny​mi gadżeta​mi. – Co pan chce przez to po​wie​dzieć? – On bez przerwy pisał jakieś SMS-y albo wydzwaniał do kogoś... Raz nawet zdarzyło się, że siedzieli we dwoje, a on przez połowę czasu, który spędzili w restauracji stukał na swoim laptopie. Czasami myślę, że to wcale nie nasza znakomita kuchnia go tutaj przyciągała, ale raczej darmowe WiFi. Ale mówię panu, było widać, że ta jego przyjaciółka jest coraz bardziej wkurzona takim za​cho​wa​niem. Moim zda​niem była bli​ska tego, żeby dać mu ko​sza. – I pan dowiaduje się takich rzeczy wyłącznie w ten sposób, że obsługuje pan ludzi przy stole? – Fabel wcale nie miał zamiaru pytać protekcjonalnym tonem, ale twarz wychudzonego kelnera na​tych​miast się za​chmu​rzyła. – Może gdyby gliniarze mieli obowiązek popracować chociaż przez sześć miesięcy jako kelnerzy, sami znacznie lepiej potrafiliby oceniać innych. Widać gołym okiem, że ludzie coraz bardziej się od siebie oddalają. Oddalają się od rzeczywistości, a wszystko przez tę gównianą technologię. Jeśli chodzi o mnie, to prowadzę tę knajpę, ponieważ mogę obserwować innych i żyć w realnym świecie – popatrzył z pogardą na Fabla. – Na przykład pan... Jest pan gliniarzem, ale sądząc po pańskim ubra​niu i spo​so​bie roz​ma​wia​nia z ludźmi, uważa się pan za kogoś, kto różni się od reszty. Wystarczy spojrzeć na pana marynarkę: angielski krój, porządny tweed. To nie jest zwykły, pozbawiony indywidualności korporacyjny mundurek za dwieście euro, w jakie zawsze stroi się Hamburg Kripo. Powiedziałbym, że nie czuje się pan zbyt komfortowo jako gliniarz i że lubi pan sądzić, że ma pan odrobinę więcej pod kopułą, o tutaj... – Znacząco popukał się w skroń. – Bardzo się pan stara dopasować, ale poprzez niedopasowanie. Ale co ja tam mogę wiedzieć, hę? Przecież tyl​ko po​daję do stołu. – W porządku – odparł Fabel. – Jest więc pan Wielkim Obserwatorem, najlepszym analitykiem ludzkich zachowań. Powiedział pan funkcjonariuszom, że jeszcze przed atakiem zwrócił pan uwagę na jednego z podpalaczy. Nie przypuszczam, aby pańskie zdolności obserwacji były aż tak do​sko​nałe, żeby umiał mi pan podać ry​so​pis tego człowie​ka? – Zgadza się, widziałem tego faceta. Kręcił się po drugiej stronie ulicy, pod tamtym drzewem... – Kelner cmoknął ze zniecierpliwieniem, kiedy przekonał się, że widok drzewa jest zasłonięty przez wstawioną w miejsce szyby sklejkę. – Tak czy owak, on tam był – dorzucił filozoficznie. – Z początku myślałem, że to jakiś narkoman. Trochę przeskakiwał z nogi na nogę, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca, bez przerwy grzebał nerwowo w takiej wielkiej czarnej torbie, którą trzymał w ręku... – Czy po​tra​fiłby go pan roz​po​znać? – Bardzo wątpię. Nosił na głowie coś w rodzaju wełnianej czapki, a kiedy zabrał się do podpalania tego samochodu, zsunął ją tak, żeby zasłaniała mu twarz. Ale jednak coś zauważyłem. Nie wspo​mniałem o tym tam​tym gli​nia​rzom, bo za późno przyszło mi to do głowy... – Tak? – Ten facet kulał. Jestem dosyć pewny, że powłóczył jedną nogą. Albo było coś sztywnego w spo​so​bie, w jaki cho​dził. – Bar​dzo panu dziękuję – od​parł Fa​bel. Chu​dy kel​ner wzru​szył ra​mio​na​mi i z po​wro​tem za​brał się za sprząta​nie stołów.

Z następną wizytą Fabel wybrał się do Harvestehude. Ogromny, ozdobiony od frontu stiukami budynek w stylu bawarskim usiłował skryć się za zasłoną starannie przystrzyżonych krzewów i drzew. Fa​bel od​na​lazł na ta​blicz​ce na​zwi​sko, którego szu​kał, i na​cisnął dzwo​nek. – Policja... – powiedział do domofonu, w którym odezwał się czyjś skrzeczący głos. – Chciałbym z panią pomówić, Frau Kemp​fert. – Proszę po​ka​zać le​gi​ty​mację – od​po​wie​dział głos. – Nad do​mo​fo​nem jest ka​me​ra. Fabel podniósł legitymację do bulwiastego, elektronicznego oka i zaraz rozległo się niemiłe brzęczenie, zakończone krótkim kliknięciem. Wtedy popchnął ciężkie drzwi, prowadzące na wyłożoną ozdobnymi płytkami klatkę schodową i wszedł na trzecie piętro. Atrakcyjna, ciemnowłosa młoda kobieta przyglądała mu się podejrzliwie, stojąc w drzwiach prowadzących do jej apar​ta​men​tu. – Już opo​wie​działam po​li​cji wszyst​ko, o czym wiem. – Wie pani, Frau Kempfert, że wszyscy mówią mi to samo. Ale ja lubię sam wysłuchać tego, co świadek ma do powiedzenia. Poza tym nigdy nie wiadomo, może coś się pani przypomni? Czy ma pani coś prze​ciw​ko temu, żebyśmy jed​nak po​roz​ma​wia​li? – Nie... – Odsunęła się na bok, żeby wpuścić go do środka, ale na jej ustach nie pojawił się cień uśmie​chu. – Proszę wejść. Młoda kobieta poprowadziła go długim korytarzem do znajdującego się w narożniku salonu. Pokój był całkiem spory, z wysokimi francuskimi oknami, i wyjściem, które prowadziło na niewielki, otoczony balustradą balkon. Fabel domyślał się z tego, co widział po drodze, że mieszkanie posiada jedną, najwyżej dwie sypialnie, kuchnię połączoną z jadalnią, oraz łazienkę. Taka architektura była typowa dla Harvestehude: wysokie sufity, ogromne okna i nieco ostentacyjnie zdobna sztukateria stanowiły echo bardziej poważnej i eleganckiej epoki. Mieszkanie nie jest duże, pomyślał Fabel, ale kosztowne jak diabli. Meble i obrazy o jaskrawych kolorach kontrastowały z białymi ścia​na​mi, wszyst​ko zaś su​ge​ro​wało wy​so​ce wy​ra​fi​no​wa​ny gust właści​ciel​ki. Victoria Kempfert opadła na wielki, czerwony fotel i niedbałym gestem wskazała sofę naprzeciwko, co zapewne miało być zaproszeniem do zajęcia miejsca. Rozumiem, pomyślał Fabel, zaj​muję ci czas. Na​uczył się nie ufać lu​dziom, którzy prze​sad​nie pod​kreślali, jak bar​dzo jest im nie na rękę rozmowa z policją. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli zdarzało się, że ktoś stracił życie, zwykle świadkowie aż nadto chętnie poświęcali swój czas. Pomagali odnaleźć jakiś sens w jakże często bezsensownej śmierci; dla większości fakt, że mogli na coś się przydać lub pomóc, był sposobem przy​wra​ca​nia na​tu​ral​nej równo​wa​gi świa​ta. – Czy zwykle po wspólnym lunchu przyjeżdżali państwo właśnie tutaj? – spytał Fabel. – Oczy​wiście mam na myśli panią i pana Föttin​ge​ra. – Tak. Przyjeżdżaliśmy tu, żeby się pieprzyć. – Patrzyła na niego buntowniczym wzrokiem, wy​gi​nając w łuk pięknie za​ry​so​wa​ne brwi. – Rozumiem – odparł Fabel rzeczowo i zapisał coś w notesie. – I gdzie się państwo pieprzyli? W sy​pial​ni czy tu, gdzie aku​rat siedzę? Twarz Victorii Kempfert pociemniała jeszcze mocniej. Najwyraźniej szykowała jakąś ciętą ri​postę, ale przez chwilę nie mogła zna​leźć od​po​wied​nich słów. – Proszę posłuchać, Frau Kempfert – uprzedził ją Fabel. – Wiem, że ma pani za sobą okropne doświadczenie. Wystarczająco jasno dała mi pani do zrozumienia, że gliniarze budzą w pani niechęć. Ja od bardzo, bardzo dawna jestem detektywem Wydziału Zabójstw i niewiele jest spraw na tym

świecie, które mogą mnie jeszcze zaskoczyć, więc pani rozdrażnienie, jak również mało wyrafinowany dobór słów, nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. Lecz jeśli ma pani ochotę, możemy utrzymać naszą rozmowę na takim właśnie poziomie... No więc, jak często pani i pan Föttin​ger pie​przy​liście się tu​taj? Opuściła oczy. Była naprawdę piękną kobietą – o wyrazistych rysach i burzy gęstych, ciemnych włosów. Nie​co po​dobną do Su​san​ne, i bar​dzo w jego ty​pie, jak mimo woli so​bie uświa​do​mił. – Daniel i ja przyjeżdżaliśmy tutaj co tydzień, w każdą środę zaraz po lunchu. Czasami widywaliśmy się jeszcze raz w tygodniu, w zależności od naszego rozkładu zajęć. On często wyjeżdżał... – umilkła na chwilę. – Przepraszam, jeżeli byłam... Po prostu po tym, jak zobaczyłam, co się z nim stało... Za​gryzła war​gi, a jej wzrok wyraźnie stężał. Było ja​sne, że bar​dzo sta​ra się po​wstrzy​mać łzy. – Rozumiem – powiedział Fabel o wiele delikatniej niż przedtem. – Czy oficerowie, z którymi pani roz​ma​wiała, wspo​mnie​li o pro​gra​mie wspar​cia dla ofiar? – Nie po​trze​buję ni​czy​jej po​ra​dy, pa​nie Fa​bel. Jakoś to prze​bo​leję. W końcu... – Czy wi​działa pani na​past​ników? – Nie... Tak... To znaczy, wtedy nie wiedziałam, że to są napastnicy. Ci gnoje po prostu stali i przyglądali się, jak Daniel płonie. Z początku myślałam, że to zwykli przechodnie, jak wszyscy pozostali, ale potem zauważyłam, że mają kominiarki albo coś w tym stylu... Naciągnęli je na twarze. Wtedy nawet nie zdawałam sobie sprawy, że wszystko zaczęło się od podpalenia sa​mo​cho​du. Nie wie​działam, co się wy​da​rzyło. – Czy zwróciła pani uwagę na coś szczególne​go w ich wyglądzie albo w za​cho​wa​niu? – Poza tymi kominiarkami? Nie. Byłam zbyt pochłonięta patrzeniem na Daniela. A potem... Boże, dla​cze​go ktoś zro​bił tak straszną rzecz? – Właśnie tego muszę się dowiedzieć. Chcę ustalić, czy rzeczywiście mieli zamiar dokonać tego, czego dokonali. W Schanzenviertel zniszczono w ten sposób mnóstwo luksusowych samochodów. Być może ich je​dy​nym za​miarem było pod​pa​le​nie auta. – No nie wiem... – Kempfert powiedziała to wolno, a jej oczy zamgliły się, jakby w pamięci odtwarzała tamtą okropną scenę. – Chodzi o sposób, w jaki czekali na rozwój wypadków. Jak ob​ser​wo​wa​li, co się sta​nie. Zwłasz​cza je​den z nich. – Może był to znak, że są za​szo​ko​wa​ni kon​se​kwen​cja​mi swo​ich działań. Kemp​fert z zapałem pokręciła głową. – Właśnie w tym rzecz... Pytał pan, czy zauważyłam coś szczególnego. No cóż... Ten gość w kominiarce, nim wskoczył na tylne siedzenie motocykla, którym obaj odjechali... Mogłabym przysiąc, że on się śmiał! Nie robi się tak, jeżeli człowiek jest zaszokowany konsekwencjami swo​ich działań. – Nie... Pewnie nie. Ale może pani wierzyć lub nie, lecz to także może być rezultatem szoku. Albo uwa​run​ko​wań psy​chicz​nych. Pa​ra​dok​sal​ny śmiech. – W tym nie było nic pa​ra​dok​sal​ne​go. Ten drań śmiał się z tego, co zro​bił! Fa​bel przyglądał się jej przez mo​ment. – Jak długo spo​ty​kała się pani z pa​nem Föttin​ge​rem? – Ze dwa mie​siące. Może trzy. Zresztą cała spra​wa zmie​rzała już do końca. – Czy wie​działa pani, że on jest żona​ty? – Nie robił z tego sekretu. A ja nie robiłam sekretu z tego, że nic mnie to nie obchodzi.

Poznaliśmy się w pracy. Projektuję strony www i robiłam jakieś zlecenie dla jego firmy. Ale tamta robota skończyła się wiele miesięcy przed tym, nim zaczął się nasz związek, Daniel zatrudnił kogoś innego. A potem, przed dziesięcioma, może dwunastoma tygodniami, przypadkiem spotkaliśmy się na jakimś biznesowym przyjęciu. Wie pan, na takiej typowej kolacji z gumiastym kurczakiem, ar​ku​sza​mi kal​ku​la​cyj​ny​mi i pre​zen​tacją na de​ser. – Obawiam się, że nie wiem – odparł Fabel. – To nie moje środowisko, do pewnego stopnia oczy​wiście. A więc wte​dy zaczęła się pani z nim wi​dy​wać? – Mniej więcej tydzień później zadzwonił i zaprosił mnie na lunch. Od tamtej pory widywaliśmy się raz w ty​go​dniu, ale to po​wo​li sta​wało się... męczące. – W ja​kim sen​sie „męczące”? – Na pozór Daniel był uroczym i interesującym człowiekiem. Ale czegoś w nim brakowało. Zupełnie, jakby składał się wyłącznie z okleiny, pod którą była tylko pustka. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale nawet w chwilach intymności miałam wrażenie, że on jest sam ze sobą. Prawdę mówiąc, czasami stawało się to wręcz nieprzyjemne. Zupełnie jakbym nie była dla niego rzeczywistą osobą. To szaleństwo, wiem. Lecz właśnie dlatego nie widziałam dla nas żadnej przyszłości. Fabel zastanowił się nad tym, co właśnie powiedziała; niemal tak samo opisywał Föttingera tam​ten kel​ner. – Co pani wie na te​mat biz​ne​su, który pro​wa​dził Föttin​ger? – Tylko tyle, ile dowiedziałam się, projektując dla niego strony internetowe. Daniel zajmował się wszystkimi typami technologii wiązania węgla. Miał też wziąć udział w tym szczycie klimatycznym Glo​bal​Con​cern Ham​burg. Wie pan, o czym mówię, praw​da? – Słyszałem o tym. – Fabel zamilkł na chwilę. – A co z Frau Föttinger? Czy kiedykolwiek po​ja​wiła się su​ge​stia, że ona może wie​dzieć o pani związku z jej mężem? – Co? Że niby „piekło nie zna straszliwszej furii”? Nie, nie sądzę, żeby ona zapłaciła komuś za podpalenie samochodu Daniela, gdyby dowiedziała się o nas. Proszę mi wierzyć, Kirstin Föttinger nie była za​ana​gażowa​na w taki sposób. – Co pani chce przez to po​wie​dzieć? – Pod pewnymi względami Kirstin jest bardzo podobna do Daniela, tylko w jeszcze większym stopniu, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Żona Daniela ma prawdziwego hopla na punkcie ekologii. Na dodatek w dość radykalnej postaci. Jest skrajną weganką i twierdzi, że nasze oddziaływanie na planetę powinno być ze​ro​we. Przystąpiła do jakiegoś ugrupowania skupiającego ludzi o podobnie dziwacznych poglądach. Daniel także był z nimi związany, ale nie w ten sam sposób co ona. Moim zdaniem to właśnie ona go tam wciągnęła. Smutne jest to, że według mnie kiedyś, i to wcale nie tak dawno temu, Daniel naprawdę kochał swoją żonę. Sam mówił mi, że ona po prostu przepadła... zniknęła. Myślę, że gdyby nie stała się taką okropną dziwaczką, on nigdy nie zdecydowałby się na związek ze mną. Najśmieszniejsze, że wyczuwałam, że to samo dzieje się z Da​nielem. On także zaczął się od​da​lać, za​ni​kać. Co​raz bar​dziej dzi​wa​czał. – Ugrupowanie? Jakiego rodzaju ugrupowanie? – zapytał Fabel, chociaż był pewien, że zna od​po​wiedź. – To bar​dziej ro​dzaj sek​ty – wyjaśniła Kemp​fert. – Na​zy​wają się Pha​ros albo jakoś tak. Fabel powoli skinął głową, zaglądając do notesu. Celowo wykonał ten ruch, żeby ukryć przed Vic​to​rią Kemp​fert zna​cze​nie tego, co przed chwilą mu po​wie​działa.

– Mówi pani, że on także był związany z tym ugru​po​wa​niem, ale w mniej​szym stop​niu, tak? – No cóż, tak. Z tego, co zdążyłam się zorientować, oni nie wierzyli w jakieś tam stopnie zaangażowania. Pharos wymagał całkowitego, bezwzględnego oddania. Na samą myśl o tym dostawałam gęsiej skórki. Potwornej gęsiej skórki. Daniel był bystrym facetem. Miewał wspaniałe pomysły, tylko brakowało mu pieniędzy, żeby je realizować. Za to jego żona była cholernie nadziana. Zapewniła mu odpowiednie fundusze, żeby mógł zbudować swój biznes i zostać liderem w tej dziedzinie. Ceną, którą musiał zapłacić za jej pomoc, było przystąpienie do Pharos. Miał zwyczaj z tego żartować. – Kempfert zmarszczyła brwi. – A potem przestał... Prawdę mówiąc, prze​stał żar​to​wać z cze​go​kol​wiek. – Zmie​nił się? – Raczej zmieniał się. Mówiłam mu, żeby się stamtąd wynosił, jak się tylko nadarzy okazja. Jestem przekonana, że spora część jego „ja” chciała to zrobić, ale za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, ta część wydawała mi się słabsza. Zupełnie jakby wysysano z niego coraz więcej jego osobowości i jego wolnej woli. Właśnie to miałam na myśli mówiąc, że to wszystko stawało się coraz bardziej męczące... – zatrzymała się na chwilę. – Niech pan posłucha, Herr Fabel. I wcale nie byłam aż tak bardzo zaangażowana w związek z Danielem. Nawet na początku. To mnie po prostu bawiło, on mnie bawił, ale później wszystko zaczęło mnie męczyć. I jeszcze te dziwaczne poglądy, głoszo​ne przez ugru​po​wa​nie, w które za​an​gażował się on i jego żona... – Chciała pani ze​rwać? – Powiedziałam mu o tym w czasie lunchu. Na chwilę przed tym, nim zdarzyło się tamto nieszczęście... Czy po​tra​fi pan so​bie wy​obra​zić, co te​raz czuję? – Nie mogła pani tego prze​wi​dzieć, Frau Kemp​fert. Jak on to przyjął? – Dobrze. Tak dobrze, że prawdę mówiąc, mogło to nieco naruszyć moje ego. Zupełnie jakby go to nie obeszło. Właści​wie wy​da​wało mi się, że moja de​cy​zja spra​wiła mu ulgę. Idąc na ukos przez ulicę do swojego auta, Fabel nawet nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że Victoria Kempfert przyglądała mu się z okna swojego mieszkania. Była najeżona i op*rna, prawie wroga. Doskonale wiedział, że po części jej zachowanie spowodowane było przez próbę zaprzeczenia temu, co się wydarzyło, co dzieje się zawsze w przypadku traumy tak wielkiej, jak ta, której doświadczyła. Ale Fabel nie mógł oprzeć się wrażeniu, że chodziło o coś więcej. Wyraźnie chciała mu coś powiedzieć, ale albo czuła się zbyt niepewna, albo była zbyt przestraszona, by wyrazić to głośno, i wolała otoczyć się murem nieprzyjaznych, uszczypliwych uwag. Fabel wyjął z kieszeni komórkę; wybrał szybkie połączenie z Wydziałem Zabójstw i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że trzyma w ręku telefon zastępczy. Trwało dobrą chwilę, zanim przypomniał sobie numer i wystukał na klawiaturze właściwe cyfry. Jak na ironię, to właśnie technologia ułatwiająca życie przyczyniała się do tego, że człowiek zapomina, jak się załatwia najprostsze sprawy. W końcu udało mu się do​dzwo​nić do Anny Wolff. – Anno, chciałem cię prosić, żebyś sprawdziła dla mnie parę rzeczy. I żebyś zrobiła to w miarę szyb​ko. – Okay, czego się nie robi dla podejrzanego numer jeden! Ostatnimi czasy, kiedy tylko kazałeś mi kogoś spraw​dzać, gość kończył jako nie​bosz​czyk. – Niech pani mnie posłucha, pani komisarz Wolff: kiedy ta sprawa wreszcie się skończy, przeniosę panią do Buxtehude, gdzie najciekawszym wydarzeniem tygodnia, a może i miesiąca, będzie kra​dzież ro​we​ru.

– Och, tylko nie to! – zawołała z udawanym przerażeniem. – To stanowczo za daleko od więzienia Billwerder i nigdy nie uda mi się przyjechać do ciebie w odwiedziny. No więc, kogo mam dla cie​bie spraw​dzić? – Faceta, który zginął w tym podpaleniu auta w Schanzenviertel. Nazywał się Daniel Föttinger. I ko​bietę, która wte​dy była ra​zem z nim, Vic​to​rię Kemp​fert. – W porządku. Je​dziesz już z po​wro​tem? – Będę trochę później. Muszę wpaść z wi​zytą do jesz​cze jed​ne​go domu. Fabel pilotem odblokował zamek bmw i wśliznął się na fotel kierowcy. Zerknął we wsteczne lu​ster​ko. Tak, on wciąż tam był. – Anno, jest jeszcze coś, co chciałbym, żebyś wrzuciła w komputer. Tylko zatrzymaj to dla siebie. Ktoś mnie śledzi. To nowy volkswagen z napędem na cztery koła, zdaje się, że Tiguan. Przez cały dzień wyskakuje mi we wstecznym lusterku. Podejrzewam, że to ktoś z naszych albo z zespołu BfV, ale po pro​stu chcę się upew​nić. – Cho​le​ra... Chy​ba nie sądzisz, że ktoś na​prawdę po​dej​rze​wa... – Wątpię – przerwał jej Fabel. – Ale może pilnują mnie, żeby wszystko było „jasno i uczciwie”, jak by po​wie​dział dy​rek​tor kry​mi​nal​ny van He​iden. – Nu​me​ry re​je​stra​cyj​ne? Fa​bel wytężył wzrok, żeby do​strzec cy​fry we wstecz​nym lu​ster​ku, i prze​czy​tał je na głos. – Daj mi parę mi​nut – po​wie​działa Anna. Architektura Hamburga w dyskretny i pozbawiony wszelkiej ostentacji sposób daje człowiekowi do zrozumienia, że w tym mieście można zarobić prawdziwe pieniądze. Dom Daniela Föttingera znajdował się tam, gdzie Nienstedten zmienia się w Blankensee, i swoim wyglądem świadczył o niesłychanym bogactwie właścicieli. Postawiono go na pełnych czterech hektarach gruntu, i to w okolicy, która należała do najdroższych w całych Niemczech. Biorąc pod uwagę, jakiego rodzaju firmę prowadził Föttinger, Fabel oczekiwał takiej samej, ultranowoczesnej i nie zawierającej węgla struktury, jak dom Müllera-Voigta w Altes Land. Zamiast tego zobaczył elegancką, białą arystokratyczną willę z dziewiętnastego wieku, z zielonymi żaluzjami w oknach i dwupiętrową oranżerią-ptaszarnią, dobudowaną od wschodniej strony. Otaczające ją tereny urządzone zostały w sty​lu par​ku an​giel​skie​go, gdzie gładką połać traw​ników prze​ry​wały tu i ówdzie wie​ko​we dęby. Fabel zdecydowanie nie spodziewał się czegoś takiego. Za to domyślał się, że wdowa po Föttin​ge​rze nie będzie sama. I tu miał całko​witą rację. Zważywszy na wspaniałość otoczenia, w pierwszej chwili Fabel przypuszczał, że przysadzisty, nienagannie ubrany mężczyzna z ogoloną na łyso czaszką i kozią bródką, który otworzył mu drzwi, jest po prostu lokajem, jednak jego szyty na miarę garnitur i pewne siebie zachowanie jasno dawały do zrozumienia, że nie ma on nic wspólnego ze służbą domową. Mężczyzna bez słowa wskazał drogę do ogromnego, przestronnego salonu. Tam, obok ustawionego pod przeciwną ścianą fortepianu, stał inny mężczyzna – młodszy i również ubrany w garnitur, tyle że szary i nie tak doskonałej jakości. Uwagę przy​ciągał kon​trast pomiędzy jego bladą cerą a nie​zwy​kle krótki​mi, czar​ny​mi włosa​mi. Poza nimi w pokoju przebywała jeszcze mniej więcej trzydziestopięcioletnia kobieta, spoczywająca na kozetce z palisandru. Była szczupła, a jej długie do ramion, falujące włosy w żywym, kasztanowym kolorze zaczesane zostały do tyłu, odsłaniając delikatnie pomalowaną, bladą i lekko piegowatą twarz. Miała na sobie prostą, czarną suknię bez rękawów, która opinała jej figurę w taki sposób, w jaki układają się tylko najdroższe tkaniny, i siedziała w tak doskonale

wy​stu​dio​wa​nej po​zie, że wy​da​wała się pra​wie nie do​ty​kać ko​zet​ki. W pierwszej chwili, gdy Fabel ujrzał Kirstin Föttinger, odniósł wrażenie, że oto siedzi przed nim la​lecz​ka z cien​kiej por​ce​la​ny. Bez wątpienia żona Föttingera była równie atrakcyjna jak jego kochanka, tylko w całkowicie odmienny sposób. Podczas gdy Victoria Kempfert należała do kobiet budzących w mężczyznach pożądanie, Kirstin Föttinger przypominała raczej kruchy, piękny i kosztowny przedmiot, który się kolekcjonuje i chroni. Poza tym miała w sobie coś, pomyślał Fabel, co wydawało się z całkiem in​ne​go świa​ta. – Cieszę się, Frau Föttinger, że znalazła pani czas, żeby się ze mną spotkać – powiedział. – Wiem, że musi być pani w szo​ku po tym, co się wy​da​rzyło. Na jej twarzy pojawił się uprzejmy porcelanowy uśmiech. Prawdę mówiąc, zdaniem Fabla wcale nie wyglądała na osobę znajdującą się w szoku, a jeszcze mniej na kobietę pogrążoną w żałobie. Może wy​mu​szo​ne opa​no​wa​nie tym​cza​so​wo po​zba​wiło ją eks​pre​sji. – Frau Föttinger wzięła coś, co jej pomaga. Lekki środek uspokajający, przepisany przez lekarza – ode​zwał się star​szy mężczy​zna, który wpro​wa​dził Fa​bla do sa​lo​nu. – A pan jest... – Fa​bel odwrócił się do nie​go. – Pe​ter Wie​gand. Je​stem przy​ja​cie​lem ro​dzi​ny. Byłem także wspólni​kiem Da​nie​la. – Pe​ter Wie​gand? Więc to pan jest zastępcą sze​fa Pha​ros Pro​ject, praw​da? – Pracuję z Dominikiem Kornem od blisko trzydziestu lat. Moją główną funkcją jest stanowisko wiceprzewodniczącego i dyrektora operacyjnego Korn-Pharos Corporation. Ale zgadza się, udzielam się również w Pharos Project. Zarówno Kirstin, jak jej mąż byli członkami Pharos Project, więc je​stem tu​taj, aby w tym trud​nym mo​men​cie udzie​lić jej wspar​cia i po​cie​sze​nia. – Ro​zu​miem... – Fa​bel znacząco po​pa​trzył na dru​gie​go mężczyznę. – Och, proszę o wybaczenie – zreflektował się Wiegand. – To jest Herr Baedorf, szef ochrony naszej organizacji. Biorąc pod uwagę tragiczne okoliczności śmierci Daniela, czułem, że po​wi​nie​nem go tu​taj przy​wieźć. – Organizacji? – teraz Fabel mówił wprost do Baedorfa. – Czy to oznacza Korn-Pharos Cor​po​ra​tion, czy ra​czej Pha​ros Pro​ject? – Nie należę do członków Pharos Project – przemówił Baedorf, Fabel zaś od razu zwrócił uwagę na jego południowy akcent. Przypuszczał, że facet musi pochodzić ze Szwabii. – Pracuję dla grupy Korn-Pharos. Może pan wierzyć lub nie, panie nadkomisarzu, ale nikt nie jest zobowiązany ani tym bar​dziej zmu​sza​ny do wstąpie​nia do Pha​ros Pro​ject tyl​ko dla​te​go, że pra​cu​je na rzecz tej or​ga​ni​za​cji. – Ro​zu​miem – powtórzył Fa​bel. Niemniej pamiętał, co przeczytał w aktach Pharos Project, które dostarczył mu Menke; przypomniał sobie pogłoski na temat Biura Konsolidacji i Przystosowania, którego nazwa brzmiała tak, jak gdyby chodziło o fuzję i biznesową etykę, ale które w rzeczywistości było tajną policją Pharos Project. I gdy Fabel spoglądał na Baedorfa, był całkiem pewien, że znalazł się twarzą w twarz z jednym z konsolidatorów, w dodatku starszym rangą. Fabel musiał wcześniej ustalić telefonicznie termin wizyty i wiedział, że robiąc to, daje szefom Pharos Project okazję do wysłania na miejsce kogoś ze swoich ludzi, by pochlebstwem skłonił Kirstin Föttinger do udzielenia właści​wych od​po​wie​dzi. Z po​wro​tem odwrócił się do świeżo owdo​wiałej piękności o kasz​ta​no​wa​tych włosach. – Frau Föttin​ger, za​sta​na​wiam się, czy mo​gli​byśmy po​roz​ma​wiać gdzieś na osob​ności...

– Wolałabym, żeby panowie Wiegand i Baedorf zostali ze mną. Pan Wiegand jest dla mnie wielką pod​porą. – Jak pani sobie życzy. Czy mogę... – Fabel wskazał fotel naprzeciw kozetki, na której spo​czy​wała Föttin​ger. Warto było spróbować, chociaż Fabel wiedział doskonale, że nie było możliwości, by pozwolono mu zadawać pytania wdowie po Föttingerze bez obecności kogoś z Pharos Project. Frau Föttin​ger skinęła głową, więc usiadł na wska​za​nym miej​scu. – Wiem, że to bolesny temat, Frau Föttinger, ale czy zdawała sobie pani sprawę ze związku, jaki pani mąż utrzy​my​wał z Vic​to​rią Kemp​fert? – Nie wiedziałam o niczym aż do chwili, gdy powiedziano mi o tym już po śmierci Daniela – jej od​po​wiedź za​brzmiała jak do​brze wy​uczo​na lek​cja. – Czy zna pani Vic​to​rię Kemp​fert? – Nie, nig​dy się nie spo​tkałyśmy. – A czy ma pani jakiś pomysł, dlaczego ktoś mógłby chcieć zrobić pani mężowi krzywdę albo na​wet go zabić? – Przekonano mnie, żebym uwierzył, że śmierć Daniela była tylko zwykłym wypadkiem... – odezwał się Wiegand. – No dobrze, nie całkiem zwyczajnym wypadkiem, ale że intencją sprawców było je​dy​nie pod​pa​le​nie sa​mo​cho​du w cza​sie nie​obec​ności Da​nie​la. – Frau Föttin​ger? – Fa​bel zi​gno​ro​wał wtrąca​nie się Wie​gan​da. – Nie. Na pewno nie z powodów osobistych. Daniel nie należał do ludzi, którzy mają wrogów. Ale całkiem możliwe, że pewne grupy nie darzyły go zbytnim zaufaniem z powodu działań po​dej​mo​wa​nych przez jego firmę. – Na przykład ja​kich działań? – Föttinger Environmental Technology jest liderem we wprowadzaniu technologii wychwytywania węgla na dnie morza. Poza tym Daniel był inicjatorem i organizatorem szczytu Glo​bal​Con​cern w Ham​bur​gu. – Cze​mu ktoś miałby sprze​ci​wiać się wy​chwy​ty​wa​niu węgla? – Chodzi o sposób, w jaki to przeprowadzaliśmy. Daniel udoskonalił bardziej wydajny sposób za​sie​wa​nia żela​za. – Za​sie​wa​nia żela​za? – Może ja wytłumaczę – wtrącił Wiegand. – Właśnie w tej dziedzinie firma pana Föttingera współpracowała z Korn-Pharos Corporation. Zasiewanie żelaza jest dokładnie tym, na co wskazuje jego na​zwa: do​ty​czy wpro​wa​dza​nia w głębiny oce​anu żela​zne​go pyłu. – W ja​kim celu? – za​py​tał Fa​bel. – Mówiąc prosto: po to, by uwięzić na dnie morza atmosferyczny dwutlenek węgla. Ta teoria krążyła już od pewnego czasu po świecie nauki i nawet podejmowano próby zastosowania jej w praktyce, ze zmiennymi rezultatami. Przypuszczam, że nawet funkcjonariusze Polizei Hamburg zdają sobie sprawę, że główne niebezpieczeństwo, z którym przyjdzie się nam zmierzyć, to wzrost stężenia dwutlenku węgla w atmosferze, co w końcu doprowadzi do katastrofy globalnego ocieplenia. Dwie najważniejsze przyczyny to emisja gazów do atmosfery i wycinanie lasów, co redukuje zdolności ziemskiej biosfery do przetwarzania dwutlenku węgla. Co pan wie na temat plank​to​nu, Herr Fa​bel? – Że to po​karm dla wie​lo​rybów. Mniej więcej tyle.

– Są dwa rodzaje planktonu: fitoplankton i zooplankton. Faktycznie fitoplankton jest mikroskopijnym światem roślinnym, zaś zooplankton światem zwierzęcym. W zasiewaniu opiłkami żelaza morskiego dna najważniejsze jest to, że żelazo działa jako czynnik użyźniający. Wywołuje eksplozję populacji fitoplanktonu. Natomiast fitoplankton, ponieważ składa się z roślin, służy nam do procesu fotosyntezy: absorbuje dwutlenek węgla, uwalniając z powrotem do atmosfery czysty tlen. Prawdę powiedziawszy, fitoplankton nawet w obecnym stanie odpowiedzialny jest za olbrzymi procent ziemskiego „oddychania”. Teoria zakłada, że zwiększając zasoby fitoplanktonu w oceanach, nadrabiamy straty na lądzie, spowodowane kurczeniem się lasów tropikalnych oraz innych wielkich obszarów roślinności. Wiele testów wykazało, że rzeczywiście nastąpił olbrzymi wzrost ilości fitoplanktonu. Poza tym w procesie fotosyntezy tworzą się materiały organiczne oraz cukry, co powoduje, że fitoplankton usuwa się ze światła w głębiny oceanów, wydajnie blokując na dnie dwutlenek węgla. Jak na ironię, ten martwy fitoplankton po upływie czasu geologicznego zamieni się w za​pa​sy ropy naf​to​wej. – Więc cze​mu nikt inny nie zajął się wdrażaniem tej tech​no​lo​gii? – za​py​tał Fa​bel. – Bo istnieje pewien problem. Z grubsza rzecz ujmując, rośliny produkują tlen, a zwierzęta dwutlenek węgla. Zooplankton, który wy​twa​rza dwutlenek węgla, także żyje w oświetlonych przez słońce wodach oceanów i żywi się fitoplanktonem. To zaś oznacza, że w rejonach, gdzie prowadzono próby z wysiewaniem pyłu żelaza, zooplankton rozmnażał się w takich samych proporcjach co fitoplankton. Oczywiście to stwarza zagrożenie zneutralizowania wszelkich korzyści z rozmnażania fitoplanktonu. Dlatego wśród części środowisk proekologicznych temat zasiewania żelaza pozostaje mocno kontrowersyjny. Niektórzy uważają, że to niebezpieczeństwo, nie zaś re​me​dium. – Czy to mogło wy​star​czyć, by pan Föttin​ger na​ro​bił so​bie wrogów, którzy skłonni byli go zabić? Wie​gand wzru​szył ra​mio​na​mi. – To pan jest po​li​cjan​tem, Fa​bel. – Skoro zasiewanie żelaza budzi tyle kontrowersji, to dlaczego pan i Föttinger Environmental zde​cy​do​wa​liście się na za​sto​so​wa​nie tej me​to​dy? – spy​tał Fa​bel. Zdawał sobie sprawę, że nie przesłuchuje osoby, dla której tutaj przyjechał, lecz celowo po​zwo​lił so​bie na chwi​lową zmianę te​ma​tu. – Ponieważ jeśli wypalimy ten problem żelazem, proszę wybaczyć mi ten kalambur, ewentualne korzyści mogą być ogromne. Dosłownie: może to ocalić nam życie. Inny powód jest taki, że badania przeprowadzone przez Daniela prawie doprowadziły do pomyślnego rozwiązania potencjalnych trudności. Dzięki dodaniu pewnych elementów do mieszanki można przyspieszyć cały proces, powodując tym samym szybsze opadanie fitoplanktonu. Zooplankton nie przeżyje zanurzenia poniżej trzystu metrów, jeżeli więc po zakończonej fotosyntezie uda się nam opuścić na tę głębokość większe ilości fitoplanktonu, zanim zooplankton będzie miał okazję się pożywić, otrzymamy pożądane roz​wiąza​nie. – Ro​zu​miem. Czy w tej dzie​dzi​nie ma pan ry​wa​li...? Może współza​wod​ników? Wie​gand roześmiał się. – Nikogo takiego, kto posunąłby się do morderstwa, byle uzyskać nad nami przewagę. Przemysł tech​no​lo​gii eko​lo​gicz​nej nie działa w ten sposób. Do​bro pla​ne​ty za​wsze jest ważniej​sze niż zysk. Fabel z powrotem zwrócił się ku Kirstin Föttinger. Szybko zadał jej szereg zwykłych w takich okolicznościach pytań, starając się ustalić tak szczegółowy przebieg zdarzeń dotyczących

nie​bosz​czy​ka, jak tyl​ko było to możliwe. Skończyw​szy, po​now​nie przej​rzał wszyst​kie od​po​wie​dzi. – Frau Föttinger, z tego, co mi pani powiedziała, pani mąż, a właściwie państwo obydwoje, regularnie spędzaliście wieczorami przynajmniej sześć, a nawet więcej godzin w internecie albo używając kom​pu​te​ra w inny sposób? – spy​tał po chwi​li. – Zgadza się – odpowiedziała obojętnie, a na jej porcelanowej twarzy nie pojawił się nawet ślad refleksji, że takie zachowanie może wydawać się dziwne. – To częściowo wynikało z jego pracy, a także z tego, jakim był człowiekiem. I kim ja jestem, naturalnie. Oboje lubiliśmy stale być z kimś w kon​tak​cie. Fabel skinął głową i nie drążył tematu, choć zapisał sobie w pamięci, by przedyskutować ze swoim zespołem możliwość uzyskania nakazu sądowego na zajęcie i zbadanie zawartości komputerów, które należały do państwa Föttinger. Nie, to daremny trud. Zanim eksperci Polizei Hamburg zdążyliby dobrać się do twardych dysków, jeszcze lepsi eksperci z Pharos Project usunęliby z nich wszyst​ko, co mogłoby oka​zać się kłopo​tli​we dla sek​ty. – Jaki mi się zda​je, pani mąż dość do​brze znał Ber​thol​da Mülle​ra-Vo​ig​ta? – Właści​wie nie​zbyt do​brze. Choć rze​czy​wiście obaj dość często się spo​ty​ka​li. – Ale przecież Müller-Voigt był członkiem rady nadzorczej Föttinger Environmental Tech​no​lo​gy... – Ale nie człon​kiem zarządu. Ber​thold pełnił wyłącznie funkcję do​rad​cy. – Mógłbym pomyśleć, że występował tu konflikt interesów. Pan Müller-Voigt zasiadał jed​no​cześnie w se​nac​kiej Ko​mi​sji do Spraw Śro​do​wi​ska. – Zgłosił ten fakt w senacie jako swoją jawną działalność biznesową. Zresztą nasza firma nie prowadzi żadnych interesów na terenie Hamburga. Nie ma mowy o żadnych kontraktach ani niczym po​dob​nym. – Jednak rozumie pani, że muszę zbadać wszelkie powiązania pomiędzy pani mężem a senatorem Mülle​rem-Vo​ig​tem? – Czy naprawdę uważa pan, że jest tu jakiś związek? – odezwał się Wiegand. – Przecież okoliczności śmierci obydwóch są zupełnie inne, prawda? Być może śmierć biednego Daniela nawet nie była zamierzona, zaś Berthold, z tego co czytałem, został zamordowany przez kogoś, kogo sam wpuścił do swo​je​go domu. Fabel odwrócił się do Wieganda i przez chwilę patrzył mu prosto w oczy. Ta ostatnia uwaga kryła całkiem jasną sugestię: Wiegand skądś wiedział, że Fabel był w domu Müllera-Voigta na krótko przed jego śmier​cią. – Nie wiem, czy tutaj jest jakiś związek, czy też nie – powiedział w końcu. – Póki co. Zakładam, że pan również znał Ber​thol​da. – Prawdę mówiąc, tak. Naturalnie nasze ścieżki skrzyżowały się ze względu na wzajemne za​an​gażowa​nie w spra​wy ochro​ny śro​do​wi​ska. – Rozumiem – odparł Fabel. – Czy miał pan okazję poznać także jego partnerkę? Niejaką Melihę Yazar? – Nie​ste​ty nie przy​po​mi​nam so​bie, bym ją po​znał – oznaj​mił Wie​gand z nie​prze​nik​nioną miną. – A pani, Frau Föttin​ger? – Niestety, to nazwisko nie wydaje mi się znajome – powiedziała. – Sądziłam, że Berthold nie jest z ni​kim związany. Miał opi​nię ko​bie​cia​rza, o czym za​pew​ne pan do​sko​na​le wie. Fabel podziękował Kirstin Föttinger za poświęcony mu czas, jeszcze raz wyraził słowa żalu

z powodu straty, jaka ją dotknęła, a następnie opuścił dom. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest jak aktor schodzący ze sceny: nic w tym przesłuchaniu nie było spontaniczne ani naturalne. Niczego więcej nie mógł się tu dowiedzieć. Gdy wchodził do tego domu, Peter Wiegand postarał się odegrać rolę jego eskor​ty i grał ją aż do chwi​li, gdy de​tek​tyw zakończył wi​zytę. – Pańskie sto​wa​rzy​sze​nie intryguje mnie, Herr Wiegand – powiedział Fabel, gdy doszli do samochodu. – Proszę mi powiedzieć, czy pan naprawdę wierzy w Konsolidację? W to, że możecie wszy​scy zo​stać prze​nie​sie​ni do cy​ber​prze​strze​ni? – Herr Fabel, każda religia, każde wierzenie posiadają jakiś główny dogmat, który można interpretować na wiele sposobów. I w zależności od wierzenia, niektórzy zwolennicy będą przyjmować ten dogmat dosłownie, inni zaś traktować go jako przenośnię... W każdym z tych wypadków, z tego, co wiem, to wszyst​ko... – Wiegand zatoczył ręką zamaszyste koło, obejmując ogrody dookoła willi, drzewa oraz to, co znajdowało się poza nimi – ...to wszystko może także być Konsolidacją? Może to wcale nie jest prawdziwa rzeczywistość, a my wszyscy jesteśmy posiadającym własną świadomość programem w wygenerowanym po zagładzie ludzkości modelu środowiska? Lecz jeśli to jest rzeczywistość, a mocno wierzę, że tak, to zmierza ona ku końcowi, i nie przestanie, o ile nie podejmiemy radykalnych kroków, w dodatku szybko – Wiegand zamilkł na chwilę i zmierzył Fabla taksującym wzrokiem. – Zapraszam pana, Herr Fabel, żeby złożył nam pan wizytę. Czy widział pan na wybrzeżu w Hörne latarnię Pharos, naszą tutejszą kwaterę główną? Prawdę mówiąc, znajduje się całkiem niedaleko od domu Bertholda Müllera-Voigta, a jak mi się zda​je, był pan u nie​go. – Nie, nie wydaje mi się, żebym miał okazję widzieć latarnię Pharos – odparł Fabel, od​ma​wiając połknięcia przynęty. – W takim razie koniecznie powinien pan przyjechać! To naprawdę wyjątkowa architektura. Pharos został wzniesiony jako przybudówka do istniejącej w dziewiętnastym wieku latarni morskiej. Cały projekt zakładał, że część budynku będzie wysunięta nad powierzchnię wody. Mamy nawet część podłogi zrobioną ze szkła, żeby mógł pan popatrzeć sobie na morze rozbijające się o brzeg dwadzieścia metrów niżej – Wiegand wręczył mu wizytówkę. – Proszę nas odwiedzić, Fabel. Jesteśmy otwarci dla wszystkich, nawet dla policjantów. Ale muszę prosić, by wcześniej pan zadzwonił, żebyśmy wiedzieli, kiedy pana oczekiwać. Poza tym jedyną rzeczą, o przywiezienie której jesz​cze pana po​proszę, jest otwar​ty umysł. – Żeby mógł go pan za​mknąć? – W przeciwieństwie do tego, co mogli naopowiadać panu koledzy z BfV, nie jesteśmy sektą. Je​steśmy or​ga​ni​zacją pro​eko​lo​giczną. – Muszę przyznać, że niezbyt podoba mi się pomysł, że będę zawieszony nad powierzchnią mo​rza – po​wie​dział Fa​bel. – Czyżby bał się pan wody, Herr Fa​bel? – Nie... Tu nie chodzi o strach przed wodą. Wychowałem się w Norddeich. Darzę ją czymś w ro​dza​ju sza​cun​ku. – Jedyna woda, której ja się obawiam... – Wiegand nagle stał się mniej ugrzeczniony, za to o wiele bardziej poważny – ...to ciemna woda. Czy wie pan, co to jest efekt albedo? Albedo to odbijanie promieni słońca od powierzchni. Lodowce polarne odbijają promienie słoneczne, zapobiegając w ten sposób ociepleniu mórz. Im więcej lodu, im zimniejsze morze, tym stabilniejszy jest klimat. Im wyższy jest stosunek powierzchni ciemnych wód do białego lodu, tym szybciej

następuje nagrzanie planety. Co roku na biegunach jest coraz mniej lodu, za to coraz więcej ciemnej wody. Chcę, żeby pan zrozumiał, Fabel, niezależnie od tego, co myśli pan o mnie lub o Pharos Project, że ja naprawdę obawiam się kataklizmu, który nas czeka, i że jestem gotów zrobić wszystko, co w mojej mocy, użyć każdej dostępnej mi broni, aby zapobiec temu, co ma się wydarzyć. Tu nie cho​dzi o żadne roz​gryw​ki, Herr Fa​bel. To jest bi​twa o to, żeby przeżyć. Fabel z zadumą skinął głową. W tym momencie rzeczywiście zastanawiał się, jak daleko Wiegand może się posunąć i jaką broń przygotował, żeby jej użyć w razie konieczności. Ale przeczytał także informację o tym, że osobisty majątek Wieganda liczy się w raczej miliardach niż w mi​lio​nach; taki zysk można wyciągnąć z każdej apo​ka​lip​sy. – Może rzeczywiście wpadnę pana odwiedzić, Herr Wiegand – powiedział i spojrzał na wizytówkę. Widniał na niej ten sam motyw stylizowanego oka, który wcześniej zauważył na pla​ka​cie pod​czas jaz​dy na lot​ni​sko. – I to całkiem niedługo. Ledwie Fabel z powrotem znalazł się w samochodzie, od razu włączył komórkę. Telefon ode​zwał się nie​mal na​tych​miast. Dzwo​niła Anna Wolff. – Super – powiedziała. – To zaczyna być całkiem interesujące. Kazałam sprawdzić te kilka nazwisk i dowiedziałam się, do kogo należy samochód z rejestracją, którą mi podałeś... Jeśli faktycznie ten samochód jechał za tobą, to nie ma on nic wspólnego z nami ani z BfV. Został zarejestrowany na Seamark International, która jak mi powiedziano, jest prywatną morską firmą ochro​niarską. – Co?! Do diabła, cze​mu jakaś pry​wat​na fir​ma ochro​niar​ska miałaby mnie śle​dzić? – Może chcesz, żebym wysłała kogoś do ich biu​ra i uzy​skała od​po​wiedź? – Nie, jeszcze nie teraz. Nie chcę ich powiadamiać, że wpadłem na ich trop. Jeśli zobaczę, że ten sam samochód nadal siedzi mi na ogonie, to zmuszę go, żeby zjechał na pobocze. Jedyne, co teraz możesz dla mnie zrobić, to sprawdzić Seamark International. Jestem gotów postawić całą miesięczną pensję, że ta firma okaże się w jakiś sposób zależna od Korn-Pharos Corporation. A co z tymi na​zwi​ska​mi, które do​stałaś do spraw​dze​nia? – Victoria Kempfert jest czysta jak łza. Żadnych wyroków skazujących czy pobytów w areszcie, żadnych znaczących kontaktów z policją... Ale za to Daniel Föttinger sprawił, że się zainteresowałam. Jak się zdaje, należał do facetów, którzy nie rozumieją słowa „nie”. Miał na koncie jedno oskarżenie o molestowanie seksualne, złożone w zeszłym roku przez pracownicę z jego firmy, oraz dwa oskarżenia o gwałt. Pierwsze z czasów, gdy był studentem, a drugie z 1999 roku. Wszystkie trzy oskarżenia zostały wycofane, gdy tylko policja wszczęła śledztwo. Najwyraźniej tatuś Föttingera dysponował na tyle pokaźnym majątkiem, że mógł zneutralizować wszystkie nie​przy​jem​ności... Oczy​wiście Föttin​ger ju​nior postępował później dokład​nie tak samo. – Rze​czy​wiście, to za​czy​na być in​te​re​sujące. – Jest jeszcze więcej. Po tym wybryku z czasów studenckich rodzice Föttingera umieścili go w pewnym szczególnym szpitalu w Bawarii. W szpitalu psychiatrycznym. Poprosiłam o nakaz sądu, żeby udostępniono nam jego akta. Myślę, że będziesz chciał je zobaczyć. Nie wiem, jak bardzo są istot​ne, ale myślę, że ist​nie​je szan​sa, że ktoś chciał się na nim zemścić. – Dobra robota, Anno – pochwalił ją Fabel, jednocześnie zastanawiając się nad tym, co właśnie mu powiedziała. – Wydobądź nazwiska i adresy ofiar, dobrze? Chcę z nimi porozmawiać. Chociaż z jedną. – Jasne, szefie, ale musisz mi dać trochę czasu. Na razie jestem na komendzie, ale o dziesiątej

będę się przemieszczać. Muszę pojechać do tego kaleki, Johanna Reischa, żeby zamienić z nim parę słów. Jadą ze mną dwaj policjanci, jeden z Sekcji Technicznej, drugi z Wydziału Cyberprzestępczości sprawdzą jego komputer. Nawiasem mówiąc, wcale nie ucieszyli się z tego, co zrobiłeś. Mówią, że opóźnienie w dostarczeniu komputera oznacza, że gość mógł usunąć z niego wie​le do​wodów. – Anno, Reisch nie jest człowiekiem, którego szukamy. Tak mi podpowiada niezawodny instynkt po​li​cjan​ta, a nie jakaś tech​no​lo​gia. – No cóż, kłopot w tym, że oni już dotarli do Reischa, i nikt im nie otwiera. A Reisch miał na nich cze​kać. Uzgod​ni​li z nim przez te​le​fon, o której przy​jadą. – Cholera, to nie wróży niczego dobrego, Anno... Reisch raczej nie wychodzi z domu. Ściągnij mundurowych, żeby z tobą pojechali. Jeśli nikt wam nie otworzy, rozwalcie drzwi. Ja już tam jadę. Chociaż właściwie lepiej powstrzymaj ich, dopóki nie dotrę na miejsce. I sprawdź, czy uda ci się zna​leźć nu​mer tej jego opie​kun​ki. Psia​krew, za​po​mniałem, jak ona się na​zy​wa... – Frau Rössing... Już go zna​lazłam. Niedługo się zo​ba​czy​my.

ROZ​DZIAŁ 26 Jak się oka​zało, nie było ko​niecz​ności for​so​wa​nia drzwi w domu Jo​han​na Re​ischa. Frau Rössing, opiekunka kalekiego mężczyzny, zjawiła się z kluczem dokładnie wtedy, kiedy Fabel przyjechał. Od razu zwrócił uwagę na jej au​ten​tycz​nie za​tro​skaną minę. – Kiedy rano wychodziłam, pan Reisch był w całkiem dobrej formie – powiedziała, wy​grze​bując z pęku klu​czy ten właściwy. – Proszę zaczekać – uprzedziła ją Anna, kiedy kobiecina otworzyła drzwi. – My musimy wejść tam pierw​si. Fabel i Anna znaleźli Reischa dokładnie w tym samym miejscu, w którym przebywał podczas ostatniej rozmowy z Fablem – siedział przy stole, wpatrzony w monitor swojego laptopa. Tyle tylko, że dzisiaj Reisch patrzył na ekran przez przezroczysty plastikowy worek, który został naciągnięty na jego głowę i ciasno związany sznurkiem na szyi. Worek był całkiem duży i rozdęty jak balon, jakby ktoś napompował go powietrzem. Fabel odniósł wrażenie, że Reisch ma na sobie zbyt duży hełm kosmonauty albo osłonę na głowę z jednego z tych kombinezonów, jakie zakładają ludzie zajmujący się radioaktywnymi materiałami. Reisch wciąż siedział sztywno wyprostowany, bo szelki przytrzymujące go na wózku inwalidzkim zapobiegły osunięciu się ciała, i nieobecnym wzrokiem gapił się wprost na wyświe​tlacz lap​to​pa. Fabel przyłożył dwa palce do szyi Reischa, tuż pod ciasno opinającym szyję sznurkiem, a potem odwrócił się do Anny i pokręcił głową. – Psia​krew... – Anna wpa​try​wała się w siedzącego na wózku nie​bosz​czy​ka. – Czy sądzisz, że ktoś za​mor​do​wał go ze względu na jego związki z Vir​tu​al Di​men​sion? Fabel nie odpowiedział. Zamiast tego pstryknięciem otworzył telefon i wybrał numer komendy, żeby za​py​tać, kto dziś ma dyżur w Sek​cji Me​dy​cy​ny Sądo​wej. – Zajmij się tą opiekunką, Anno, zadbaj, żeby tu nie weszła – rzekł cicho, kiedy zakończył rozmowę. – Ale możesz jej powiedzieć, że Reisch nie żyje. Holger Brauner i jego zespół już są w dro​dze. Kiedy Anna i policjant w mundurze opuścili pokój, Fabel dokładnie rozejrzał się po biurku Reischa. Na samym wierzchu leżała nieporządnie rozdarta paczuszka z przesyłką pocztową, a tuż obok znajdowało się coś, co na pierwszy rzut oka przypominało nieduży pojemnik z tlenem, do którego dołączony był kawałek rurki. Fabel wyjął z kieszeni lateksową rękawiczkę, ale jej nie założył, tylko użył jako osłony, żeby dwoma palcami odwrócić pojemnik na drugi bok. Na wierzchu wid​niał sym​bol He. A więc to nie tlen, tyl​ko hel. Popatrzył na ekran laptopa. Reisch, kiedy umierał, wciąż był zalogowany w Virtual Dimension i teraz jego avatar błąkał się bez celu po surrealistycznie realnym świecie, wytworzonym przez grafików komputerowych. Właśnie na to patrzył, gdy odchodził. To była ostatnia rzecz, jaką zarejestrował gasnący umysł. Nawet teraz Reisch wciąż sprawiał wrażenie, jakby obserwował swo​je cy​ber​ne​tycz​ne al​ter ego. Kiedy Brauner i jego zespół przybyli na miejsce, Fabel wyszedł na zewnątrz, do Anny i umundurowanego policjanta. Brauner przebywał w domu zaledwie od piętnastu minut, kiedy zawołał Fa​bla z po​wro​tem. – Jeśli pytasz mnie o zdanie, Jan, to o tym gościu możesz zapomnieć – oznajmił stanowczo. –

Oczywiście możesz sobie poczekać na wyniki autopsji, ale to nie jest morderstwo. To samobójstwo, a ta​kie spra​wy chy​ba cię nie in​te​re​sują. – Ale ktoś zawiązał mu tę torbę na szyi. Gdyby zrobił to sam, to w chwili, gdy zaczął się dusić, in​stynkt przeżycia kazałby mu ze​rwać wo​rek z głowy. – Wcale nie, Jan. To tak zwana „torba ostatecznego wyjścia”, czyli inaczej mówiąc, podręczny zestaw dla samobójców. Worek przytrzymuje taśma, którą zaciągasz własnoręcznie. A ten „instynkt przeżycia”, o którym wspomniałeś, nazywa się sygnałem ostrzegawczym przed nadmiarem dwutlenku węgla. To panika, która ogarnia człowieka, kiedy poziom dwutlenku węgla w twoim organizmie podnosi się niebezpiecznie, zaś twój mózg podpowiada ci, że musisz zacząć szybciej oddychać. On nie doświadczył niczego podobnego. Po to potrzebny mu był ten pojemnik: napełnia się worek albo płuca, albo i jedno, i drugie, obojętnym gazem, jak nitrogen albo hel. To wprowadza w błąd mózg, który lekceważy sygnał ostrzegawczy. Samobójca czuje się tak, jakby oddychał normalnie, bez żadnego bólu ani paniki, a potem traci przytomność i już nigdy się nie budzi. Możesz mi wierzyć lub nie, ale „torbę ostatecznego wyjścia” możesz bez problemu kupić w internecie albo ściągnąć instrukcję, jak zrobić ją samemu. Zabezpieczyliśmy tę paczuszkę z poczty, więc będziesz sam mógł sprawdzić, gdzie on to zamówił. Poza tym sądzę, że znajdziesz coś także na tym... – Brau​ner głową wska​zał stojącego na sto​le lap​to​pa. – Czy​li je​steś ab​so​lut​nie pe​wien, że to było sa​mobójstwo? – Nie znalazłem niczego, co świadczyłoby o tym, że jest inaczej. Czemu ten gość jeździł na wózku? – Bo cierpiał na jakąś chorobę neurologiczną, która odebrała mu możliwość poruszania się. Bied​ny skur​czy​byk. – W takim razie nie obwiniaj go. Sam bym zrobił to, co on, dopóki mógłbym to jeszcze zrobić samodzielnie. Zresztą, mówiąc szczerze, te „torby ostatecznego wyjścia” wcale nie są najgorszym rozwiązaniem. Naturalnie, jeśli naprawdę nie chcesz, żeby ktoś ci przeszkodził i cię uratował. Spróbuj zro​bić so​bie próbę z czymś ta​kim, a twój mózg za​mie​ni się w papkę... Do pokoju weszła funkcjonariuszka z Wydziału Cyberprzestępczości prowadzonego przez Krögera. To była ta sama dziewczyna, która zaalarmowała Annę i czekała, dopóki zespół medycyny sądowej nie zakończył pracy. Zupełnie nie wyglądała na policjantkę: mała i drobna, z kasztanowymi włosami związanymi w koński ogon, ubrana w dżinsy oraz w zwykłą, sięgającą talii kurtkę. Wyglądała, jakby wciąż była studentką, która właśnie wybiera się na wykład. Coś w niej przypominało Fablowi jego własną córkę, Gabi, która miała takie same kasztanowe włosy i również wyrażała chęć pójścia w ślady ojca w Polizei Hamburg. Fabel zauważył, że młoda kobieta stara się omi​jać wzro​kiem mar​twe​go człowie​ka, który sie​dział przy​pięty do wózka. – Do​brze się czu​jesz? – spy​tał ją. – Tak, panie główny nadkomisarzu. Przepraszam. – Zmarszczyła czoło. – Zastanawiałam się tyl​ko, czy nadal życzy so​bie pan, żebyśmy za​bra​li ten lap​top do zba​da​nia? – Oczy​wiście – od​parł Fa​bel. Znowu popatrzył na ekran. Thorsten66, wirtualne „ja” Reischa, wciąż wędrowało po Nowej Wenecji w fałszywym świecie Virtual Dimension. W rogu ekranu, pod fotografią umięśnionego młodzieńca, którego wybrał Reisch, ponieważ przypominał mu młodszą wersję samego siebie, znajdowały się wiadomości od innych użytkowników, zapraszające Thorstena66 na przyjęcia przy lagunach albo do wzięcia udziału w olimpiadzie w Nowej Wenecji. Nie przez przypadek umierający

Reisch tę właśnie scenę miał przed oczyma, dokładnie na linii wzroku. Może wierzył, że w chwili śmier​ci siłą woli uda mu się prze​nieść do tej zastępczej, lecz nie​skończe​nie mil​szej rze​czy​wi​stości? Młoda policjantka z Wydziału Cyberprzestępczości pochyliła się, żeby zamknąć laptopa i zabrać go ze stołu. – Zo​staw! – krzyknął Fa​bel i za​raz dodał znacz​nie łagod​niej – Nie wyłączaj go jesz​cze. Za chwilę go wam przy​niosę. W drodze powrotnej do prezydium Fabel wciąż zerkał we wsteczne lusterko, lecz nigdzie nie dostrzegł śladu volkswagena z napędem na cztery koła i nawet zaczął się zastanawiać, czy paranoja przypadkiem nie jest zaraźliwa. Zawsze uważał za dziwne, że w związku z pracą przydarzają mu się pewne rzeczy. Nie zawsze chodziło o narażanie się na przemoc albo okropności, ani o stały kontakt z najgorszymi ludzkimi wadami: kiedy jechał w stronę Alsterdorf i głównej siedziby policji, prześladował go widok konającego Reischa, który umierał przed swoim komputerem, zatapiając się w kłamstwie. To właśnie czyjś smutek, bezbronność i desperacja były tym, co najbardziej dręczyło Fa​bla w jego co​dzien​nej pra​cy. Cały zespół był już na miejscu; właśnie rozpoczynało się zwyczajne podsumowanie dotychczasowych ustaleń we wszystkich śledztwach oraz zapoznawanie się z nowymi informacjami dotyczącymi każdego morderstwa. Tak jak zostało ustalone z van Heidenem, Nicola Brüggemann przejęła kie​ro​wa​nie sprawą Zabójcy z Sie​ci. Budowę ciała Nicoli matka Fabla określiłaby jednym eufemizmem: mol​lig4. Jednak postać Głównej Komisarz do spraw Nieletnich raczej nie budziła miłych skojarzeń. Brüggemann nosiła swoją pulchność na ciele mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów i była tak szeroka w ramionach, że na ich widok zawodnik futbolu amerykańskiego zarumieniłby się ze wstydu. Jej czarne włosy, krótko obcięte na skroniach i gęste na czubku głowy, jeszcze bardziej upodabniały ją do mężczyzny. Była, Fabel doskonale o tym wiedział, rezolutną mieszkanką Holsztynu, której maniery najlepiej można określić jako szorstkie, zaś poczucie humoru jako cierpkie. Bynajmniej nie cechował jej ten sam rodzaj uszczypliwości, który Fabel regularnie napotykał u Anny, lecz bezkompromisowy, bezpośredni profesjonalizm. Mówiąc policyjnym żargonem, Nicola Brüggemann gwarantowała „czystą robotę” i dlatego Fabel darzył ją ogromnym poważaniem, jako koleżankę po fachu. Doceniał to, że zapoznając się z postępami śledztwa w sprawie Zabójcy z Sieci, nie omieszkała spytać go o zgodę na rozmieszczenie środków i ludzi. Na każdym kroku podkreślała, że Fa​bel nadal jest sze​fem Ko​mi​sji. Gdy Brüggemann skończyła podsumowanie, Fabel w krótkich słowach nakreślił, co wydarzyło się w domu Reischa w Schiffbek. Jego zdaniem było absolutnie nieprawdopodobne, żeby ta sprawa nie miała żad​ne​go związku z po​zo​stałymi śledz​twa​mi. Thomas Glasmacher i Dirk Hetchner w ogóle nie wyglądali na zgrany zespół: Glasmacher był wysokim, krzepkim blondynem, Hechtner zaś szczupłym, niedużym brunetem. Glasmacher był pełen rezerwy, Hechtner zaś wylewny i otwarty. Fabel zwerbował ich i połączył w zespół już ponad rok temu, i bardzo cieszył się widząc, jak dobrze się do siebie dopasowali. Dirk zawsze przejmował na siebie ciężar rozmowy i teraz to właśnie on potwierdził, że przysłano pełny raport z sekcji ciała znalezionego w Poppenbütteler Schleuse. Podobnie jak wcześniejsze ofiary, Julia Henning została zgwałcona i uduszona, i znów na ofierze nie znaleziono żadnych śladów obcego DNA, które mogłyby zo​stać wy​ko​rzy​sta​ne przez zespół kry​mi​na​li​stycz​ny albo przez pa​to​lo​ga. Jed​nak au​top​sja ujaw​niła coś no​we​go.

– Zda​je się, że jej zwłoki nie były tak świeże, jak nam się z początku wy​da​wało – wyjaśnił Dirk. – To zna​czy?... – Ni​co​la Brügge​mann i Fa​bel równo​cześnie za​da​li to samo py​ta​nie. – To znaczy, że podczas analizy krwi ofiary znaleziono dowody na to, że ciało było przechowywane w zimnym pomieszczeniu. Nie w zamrażarce, ale w bardzo niskiej temperaturze, na przykład w ja​kimś zim​nym ma​ga​zy​nie. – Czy​li ktoś próbował wpro​wa​dzić nas w błąd przy usta​la​niu cza​su zgo​nu, tak? – spy​tał Fa​bel. – Wygląda na to, że tak – odparł Thomas Glasmacher. – Nie ma sposobu, żeby określić, jak długo ona leżała w zimnym pomieszczeniu ani ile czasu trzymano ją potem w temperaturze pokojowej. Ale i tak wygląda na to, że morderca próbował wprowadzić nas w błąd co do czasu, w którym zginęła. I naj​gor​sze, że mu się udało. – Ale po co? – zastanawiał się Werner. – Czemu akurat teraz? Nigdy wcześniej nie robił czegoś po​dob​ne​go. – No chyba, że nasz gość czuje, że popełnił jakiś błąd – powiedział Dirk. – Albo może sądzi, że ktoś go widział. Może być tak, że próbuje zafałszować czas zgonu, żeby nie mógł zostać skojarzony z miej​scem zbrod​ni. Fa​bel roz​ważył to, co po​wie​dział Hecht​ner. – Możliwe, ale niezbyt pasuje do tego, co już wiemy o jego metodach działania. Nie wiem, Dirk... To dość nie​zwykła zmia​na za​cho​wa​nia, bez wątpie​nia. Zostawili na moment tę kwestię; Thomas Glasmacher i Dirk Hechtner wrócili do raportu na temat ofiary. Nie znalazło się tam nic ponad to, że Julia Henning była uroczą, bystrą, lecz zamkniętą w sobie i niezwiązaną z nikim młodą prawniczką, która pracowała w biurze prawa handlowego w Hamburgu, głównie zajmując się sporami dotyczącymi prawa autorskiego. Thomas i Dirk rozmawiali z jej rodzicami, kolegami i przyjaciółmi, których miała względnie niewielu. Pomimo że była atrakcyjna, Julia widywała się z zaledwie kilkoma chłopcami, a w okresie kiedy zniknęła, nie spotykała się z nikim. Mieszkała sama w apartamencie, którego adres podała Fablowi owa tajemnicza kobieta, spotkana w pobliżu doków, i nikt nie widział jej od chwili, gdy w piątek po południu wyszła z pra​cy. Mogła zo​stać za​bi​ta o do​wol​nej po​rze, właści​wie przez cały week​end. Jedna tylko rzecz się nie zgadzała. Kiedy przeszukiwali mieszkanie, wszystko było w idealnym porządku. Dopiero gdy wychodzili, Dirk nagle doszedł do wniosku, że czegoś brakuje. Czegoś, czego nieobecność od razu wydawała się podejrzana. Brakowało komputera. Przecież wszystkie ofia​ry Zabójcy z Sie​ci po​znały go po​przez któryś z por​ta​li społecz​nościo​wych. – Pomyśleliśmy więc, że skoro ona nie miała komputera, to może łączyła się z internetem przez te​le​fon. – Cze​kaj, niech zgadnę... – wtrącił Fa​bel. – Te​le​fo​nu także nie było. – Julia Henning musiała być jedyną dwudziestosiedmiolatką w całym Hamburgu, która nie posiadała komputera ani komórki. Tak więc wycofaliśmy się z jej apartamentu i zadzwoniliśmy po zespół kryminalistyczny. Jest dość oczywiste, że ktoś tam wcześniej przyjechał i zabrał cały sprzęt. Może na​wet sam mor​der​ca. – Czy sąsie​dzi wi​dzie​li co​kol​wiek? Tym ra​zem od​po​wie​dział Tho​mas Gla​sma​cher, ten większy i spo​koj​niej​szy z nich dwóch. – Nie... Nikt nie zauważył niczego niezwykłego ani nie zwrócił uwagi, żeby do mieszkania wchodził lub wychodził zeń ktoś, kogo nie znali. Znaleźliśmy pudełko po butach, pełne rachunków i kwitów, i przejrzeliśmy dokładnie jego zawartość. Poprosiliśmy też bank, w którym miała

rachunek, o podanie pełnej listy przelewów. Założę się, że znajdzie się tam obciążenie salda na rzecz jakiegoś operatora telefonii komórkowej. Ale udowodnienie, że Julia Henning miała komputer i komórkę, nie zbliża nas ani na jotę do ich od​na​le​zie​nia. Fabel mruknął coś w odpowiedzi. Znów wszystko wskazywało na to, że będą błądzić jak we mgle. – Jednak jest tutaj coś wyjątkowego – odezwał się w końcu, pocierając ręką podbródek. – Najwyraźniej ktoś próbuje zatrzeć ślady i wprowadzić nas w błąd, jeśli chodzi o czas zdarzenia. Tylko, jak mówił Werner, dlaczego akurat teraz? Czemu morderca nagle poczuł, że właśnie w tym wy​pad​ku po​wi​nien wpro​wa​dzić ja​kieś zmia​ny? Przeszli do śledztwa w sprawie śmierci Müllera-Voigta. Werner zapoznał ich z postępami i potwierdził to, co już powiedziała Fablowi Astrid Bremer na temat odcisków palców i strzępka szarego materiału. Fabel poczuł rosnące w pokoju napięcie, gdy Werner mówił, że jedynymi śladami, które znaleziono na narzędziu zbrodni, były odciski palców należące do Fabla i do ofiary. Poza tym śledztwo w sprawie śmierci polityka wydawało się trwać w stagnacji, pomimo oczywistych wysiłków Wernera, by pomijać milczeniem wszelkie sugestie – wszystko jedno, jak ulot​ne – że jego szef mógł być za​mie​sza​ny w to mor​der​stwo. Następnie wątek przejęła Anna Wolff. – Tajemnicza przyjaciółka Müllera-Voigta stała się odrobinę mniej tajemnicza – oznajmiła. – Choć w rze​czy sa​mej, nie​wie​le mniej. – Tak? – spy​tał Fa​bel z nagłym za​in​te​re​so​wa​niem. – Müller-Voigt miał wiele ulubionych restauracji, do których zabierał swoje kobiety. Byłoby łatwiej, gdyby hołdował jakimś przyzwyczajeniom, a tak musiałam sprawdzić wszystkie. Nikt nigdzie nie widział go z kobietą, której wygląd pasował do rysopisu Melihy. Potem wpadłam na pomysł, że może to ona przejęła inicjatywę i sama decydowała, dokąd pójdą coś zjeść. A skoro była Turczynką, pomyślałam, że może należy zajrzeć do paru tureckich knajpek, których pełno w naszym mieście. Wierz mi, w Hamburgu naprawdę jest ich całe mnóstwo. Pozwoliłam sobie skorzystać z przywileju, jaki daje mi mundur, i puściłam w obieg zdjęcie Müllera-Voigta oraz rysopis Melihy. I w końcu w Eimsbüttel tra​fi​liśmy na żyłę złota, a osta​tecz​nie to nie jest coś, co się przy​tra​fia każdego dnia. Przy Schulterblatt w Schanzenviertel znajduje się pewna restauracyjka, której właściciel przysięga, że Müller-Voigt i Meliha należeli do stałych bywalców. Rozpoznał Müllera-Voigta na zdjęciu, choć oczywiście nie miał pojęcia, że ten facet jest politykiem, i pamięta Melihę, bo ona odezwała się do niego po turecku. Podobno powiedziała mu, że pochodzi z Silviri, miasteczka nad brzegiem morza. Parę razy przyszła sama, ale właściciel nie posiada żadnych wydruków z karty kredytowej, ponieważ albo ona, albo Müller-Voigt zawsze płacili gotówką. Niestety, obawiam się, że to wszystko i zwyczajnie nie potrafił powiedzieć mi niczego więcej. Chociaż wspomniał jeszcze, o pewnym kelnerze, który zawsze ich obsługiwał, ale jest akurat na urlopie; na szczęście w tym tygodniu wraca do pracy. Właściciel powiedział także, że odniósł wrażenie, że ta kobieta nie lubiła, kiedy ktoś zadawał jej pytania. Poza tym zawsze zachowywała się bardzo życzliwie i wydawało mu się, że tę parę łączą bar​dzo bli​skie więzi. Ko​lej​ny psy​cho​log ama​tor w far​tu​chu kel​ne​ra, pomyślał Fa​bel. – No cóż, Anno, to zawsze coś. Nawet więcej, to kawał świetnej roboty. Przynajmniej teraz możemy wy​ka​zać, że Me​li​ha Yazar na​prawdę ist​niała. Powrócił do oficjalnej procedury ustaleń śledztwa, w nadziei, że nagle coś mu wpadnie do

głowy. Zwy​kle pra​ca w Wy​dzia​le Zabójstw po​le​gała na od​na​le​zie​niu po​do​bieństw pomiędzy różnymi sprawami i na ustaleniu, w jaki sposób one się ze sobą wiążą. Jednak teraz, myślał Fabel, problem polegał na tym, że wciąż napotykali na podobieństwa i powiązania tam, gdzie nie powinno ich być. Sprawa Zabójcy z Sieci w żaden sposób nie mogła mieć nic wspólnego z pozbawionym kończyn korpusem, który woda wyrzuciła na Fischmarkt. Przypadek Müllera-Voigta jakoś mógł się łączyć z korpusem, ale logicznie rzecz ujmując, śmierć Daniela Föttingera, przypuszczalnie niezamierzona śmierć, po​win​na być roz​pa​try​wa​na w ode​rwa​niu od po​zo​stałych spraw. A jednak tu były powiązania. Było zbyt wiele wspólnych cech. Albo przynajmniej było tyle zbiegów oko​licz​ności, że prze​kra​czało to gra​ni​ce praw​do​po​do​bieństwa. Zaginiona przyjaciółka Müllera-Voigta prowadziła dochodzenie dotyczące Pharos Project, zaś bezgłowe ciało unosiło się w wodzie prawie tak samo długo, ile trwało zniknięcie Melihy. MüllerVoigt był członkiem zarządu Föttinger Environmental Technologies, a obydwoje, Daniel Föttinger i jego żona Kirstin, należeli do organizacji Pharos. Nawet sprawa Zabójcy z Sieci miała nieoczekiwane, niekoniecznie przypadkowe powiązanie z Pharos Project, poprzez stowarzyszenie, które stworzyło witrynę Virtual Dimension. Oczywiście pozostawał jeszcze fakt, że ktoś zrobił wszystko, co w jego mocy, by wplątać Fabla w sprawę Zabójcy z Sieci i w morderstwo MülleraVoigta; ktokolwiek to był, miał do dyspozycji niesamowite środki techniczne i zaplecze finansowe. Jak Pha​ros Pro​ject. – Ale jaki może być związek między Pharos Project i kobietami, które zostały namierzone przez maniaka seksualnego, a następnie zgwałcone i uduszone? – zapytała Nicola Brüggemann. – Już prędzej mogłabym uwierzyć, że to rytualne morderstwa. Tak samo prawdopodobna wydaje się eliminacja byłych członków, choć z tego co wiemy, żadna z tych kobiet nie miała nic wspólnego z Pha​ros Pro​ject. – Poza udziałem w Vir​tu​al Di​men​sion, który należy do spółki Korn-Pha​ros – za​zna​czył Wer​ner. – Prawda, ale to żaden niezwykły zbieg okoliczności. Pośród innych spółek należących do grupy, to właśnie Korn-Pha​ros two​rzy cho​ler​nie dużo treści w in​ter​ne​cie. – Janie, a co z tym gościem o nazwisku Reisch? – przypomniał Werner. – Jego śmierć to także jakiś piekielny zbieg okoliczności. On także uczestniczył w Virtual Dimension i z tego, co wiemy, utrzymywał kontakty z tymi zamordowanymi kobietami. Może jego samobójstwo było spowodowane przez wy​rzu​ty su​mie​nia z po​wo​du tam​tych zgonów? – Ale on był fi​zycz​nie nie​zdol​ny do popełnie​nia zbrod​ni – wyjaśnił Fa​bel. – Moim zdaniem Werner może mieć rację – odezwała się Brüggemann swoim głębokim kontraltem. – To, że sam nie mógł popełnić zbrodni, nie oznacza jeszcze, iż nie był w nią w jakiś inny sposób uwikłany. Może był członkiem zespołu zbrodniarzy, może uprawiali jakieś gówno w stylu folie à deux albo folie à trois. Może on w tej cyberprzestrzeni przeżywał coś w rodzaju wzwodu, wiedząc, że ma wspólni​ka, który w jego zastępstwie gwałci ofia​ry. – Nie, Nicola. To zupełnie się nie klei. Ale tak czy owak, trzeba zbadać ten wątek. Wydział Cyberprzestępczości zabrał jego komputer, żeby sprawdzić zawartość twardego dysku. Może dzięki temu dowiemy się czegoś nowego. Ale ja osobiście uważam, że Reisch był tylko biednym dupkiem, który został dotknięty największym nieszczęściem, jakie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. I po pro​stu w którymś mo​men​cie zde​cy​do​wał, że ma dość. Przy​najm​niej ta​kie jest moje zda​nie. – A co z Biurem Prokuratora Krajowego? Czy wreszcie uda nam się wyciągnąć od nich jakiś na​kaz? – do​py​ty​wał się Hank Her​mann.

– Zwyczajnie nie mamy dość dowodów, żeby dobrać się do Pharos Project. Szczerze mówiąc, Biuro Prokuratora Krajowego dość niechętnie reaguje na próby podjęcia oficjalnych działań przeciwko Pharos Project, dopóki nie mają stuprocentowej pewności, że wiedzą, na czym stoją – Fabel westchnął ciężko. – I wcale nie mam im tego za złe. Rozmawiamy przecież o organizacji, która ma do dyspozycji środki finansowe równe budżetowi małego państwa. Mu​si​my znaleźć coś więcej na Pharos Project. Coś ewidentnego i niezaprzeczalnego. Żadnych dodatkowych zbiegów oko​licz​ności. – To dziwne – odparł Henk. – Zwykle na górze listy podejrzanych mamy jakąś konkretną osobę. A teraz z naszych ustaleń wynika, że podejrzana jest grupa ludzi, w dodatku nieokreślona i ano​ni​mo​wa. To coś jak kor​po​ra​cyj​na zbrod​nia. Fabel wpatrzył się w niego. Patrzył tak długo, że młodszy oficer poczuł się niepewnie, aż wresz​cie roześmiał się ner​wo​wo. – Co? – Masz całkowitą rację, Henk – powiedział Fabel z ożywieniem. Zerwał się z miejsca i chwycił akta, które dał mu Menke. – Zbrodnie nie są popełniane przez korporacje. Gdzieś tu czytałem o tym... – Z determinacją przerzucał kolejne strony raportu BfV. – O, tutaj to jest! Jedna z filozofii kultu pod​kreśla istotę er​gre​go​re, zbio​ro​we​go umysłu. Fa​bel zaczął od​czy​ty​wać na głos wspo​mnia​ny frag​ment. – „Er​gre​go​re jest pojęciem obecnym w okultyzmie i mistycznej filozofii od ponad wieku, ale Pharos Project dostosował je do wymogów współczesności, łącząc z regułami biznesu i prawa handlowego, gdzie wspólnota może posiadać jednostkowy umysł albo zbiorową kulturę, rozumiane w kategoriach zbiorowej odpowiedzialności i skłonności. Jak wszystkie destrukcyjne sekty Pharos Project stara się pomniejszać poczucie indywidualności i wywyższać koncepcję pojedynczego „zbiorowego umysłu”. Żeby osiągnąć pożądany skutek, członkowie Pharos są przez długi czas poddawani psychologicznemu programowaniu, a także zmuszani do przestrzegania wysoce zdyscyplinowanej, zhierarchizowanej i usystematyzowanej rutyny dnia codziennego. Wytwarzaniu poczucia wspólnoty służy także używanie wyłącznie angielskiego jako języka komunikacji; Pharos Project zapożyczył to rozwiązanie od wielkich niemieckich korporacji, w których każde spotkanie kierownictwa wyższego szczebla odbywa się po angielsku, nawet gdy wszyscy obecni są rodowitymi Niemcami. Kolejnym elementem służącym wytworzeniu kultury korporacyjnej jest noszenie przez wszystkich zwolenników Pharos Project jednolitych strojów. Ponieważ istnieją restrykcyjne przepisy, zabraniające politycznym lub quasi-politycznym grupom noszenia uniformów, Pharos Project zastosował proste rozwiązanie, polegające na wymaganiu od wszystkich swoich członków ubierania się w identyczne garnitury biznesowe: jasnoszary kolor oznacza szeregowych, ciemnoszary wskazuje na przynależność do Konsolidatorów, zaś czarny zarezerwowany został dla ważniejszych postaci w organizacji. To pozwala uniknąć kłopotów związanych z federalnymi nakazami oraz wprowadza element anonimowości, ponieważ stroje członków Pharos Project nie różnią się w znaczący sposób od strojów obo​wiązujących w nor​mal​nym biz​ne​sie...” Fa​bel z trza​skiem za​mknął akta. – Werner, czy mógłbyś się skontaktować z Astrid Bremer i poprosić ją, żeby przekazała nam wszystko, co udało się ustalić na temat tego szarego materiału, który znaleziono w domu MülleraVoigta? Powiedziała mi, że ten materiał wydaje się szczególnie niezwykły, ponieważ jest całkowicie syntetyczny. Założę się, że Pharos Project kupuje swoje mundurki w wielkich ilościach

u jakiegoś hurtownika, zajmującego się wyłącznie dostarczaniem ubrań dla korporacji. Anno, ty musisz powdzięczyć się do tego swojego kumpla w Biurze Prokuratora Krajowego i powiedzieć mu, że potrzebujemy ograniczonego nakazu przeszukania, by zabrać z Pharos Project dwie marynarki, które są nam po​trzeb​ne do porówna​nia. Na​gle opa​miętał się i spoj​rzał na Ni​colę Brügge​mann. – Rób, co uważasz za stosowne – powiedziała z lekką nutką wrogości. – Ostatecznie to twój de​par​ta​ment. – Dziękuję – odparł Fabel i zmarszczył brwi, jak ktoś, kto usiłuje przypomnieć sobie, gdzie zostawił kluczyki od samochodu. – Tamta kobieta, którą spotkałem przy dokach... Ona miała na so​bie ciem​no​sza​ry gar​ni​tur. – Na Boga, Ja​nie! – Ni​co​la Brügge​mann jęknęła. – Chy​ba trochę prze​sa​dzasz. W su​mie gar​ni​tur to gar​ni​tur. – Być może. Ale jestem dziwnie przekonany, że była jednym z Konsolidatorów. Nareszcie wszystko zaczyna się układać. Morderstwa popełnione przez Zabójcę z Sieci mają jakiś związek z Pha​ros Pro​ject. Ale na ra​zie za cho​lerę nie wiem, jaki. Wstał i za​brał kurtkę wiszącą na opar​ciu krzesła. – Ni​co​la, zo​sta​wiam wszyst​ko na two​jej głowie. Ja muszę wyjść. – Dokąd się wy​bie​rasz? – Muszę po​je​chać na wy​cieczkę do la​tar​ni mor​skiej nad Mo​rzem Północ​nym.

ROZ​DZIAŁ 27 Susanne wciąż jeszcze była w Instytucie Medycyny Sądowej, kiedy Fabel zadzwonił do niej z samochodu, po raz kolejny kierując się w stronę Altes Land i Stade. Tym razem ominął miasto i zjechał na wijącą się jak wstążka drogę, która biegła równolegle do linii brzegowej. Od morza osłaniał ją falisty wał usypany nad samą wodą, która teraz znajdowała się na prawo od Fabla. Po lewej stronie rozciągał się ląd, podzielony na wąskie poletka, jasnozielone, ciemnozielone lub w kolorze przyćmionego złota. Każde z tych poletek otoczone było torfowym nasypem, to o nich wspominał Müller-Voigt. Rzeczywiście, wyglądało to jak pozszywana z kawałków materiału patchworkowa narzuta, tyle że nieskazitelnie wyprasowana – z wyjątkiem rąbka przy linii wody, utwo​rzo​ne​go przez wał. Upłynęła kolejna godzina, zanim Fabel dotarł do Pharos. Wcześniej zatrzymał się na poboczu i wysiadł z auta, żeby z pewnej odległości podziwiać panoramę, która roztaczała się przed jego oczyma. Światło dnia zaczynało powoli przygasać, a gęsta kołdra z chmur przykrywała niebo ciemną zasłoną, ale nawet w tak niekorzystnych warunkach Fabel mógł przekonać się, że Müller-Voigt miał rację: Pharos rzeczywiście zasługiwał na miano wyjątkowego dzieła sztuki. Wzniesiona na brzegu latarnia, wysoka na cztery lub pięć pięter, wspierała się o skrzydło nowego budynku. Sama latarnia była przykładem tradycyjnej architektury Północnych Niemiec – nie wysmukła, lecz masywna, krępa, zbudowana na planie czworoboku, z ogromną galerią, wzmocnioną ułożonymi na krzyż metalowymi prętami, wewnątrz której umieszczono reflektory. Najwyraźniej ostatnio przeszła gruntowną renowację i prezentowała się wręcz znakomicie, zupełnie jakby dopiero co została wzniesiona, a nie stała tu​taj od po​nad półtora wie​ku, moc​no wrośnięta w kra​jo​braz. Jednak na Fablu największe wrażenie wywarł główny budynek, połączony bokiem z oryginalną latarnią. Składał się z trzech elementów, a właściwie bardziej modułów niż elementów. Pierwszy, o który wspierał się bok latarni, był długim, zaledwie dwupiętrowym budynkiem – najwidoczniej architekt celowo zaprojektował go w ten sposób, by z żadnej strony nie ograniczać widoku pierwotnej budowli. Ta część była rozciągnięta w kierunku morza na mniej więcej pięćdziesiąt metrów. Następny moduł stanowił wysoki na pięć pięter budynek, z profilu przypominający masywny równoległobok – romboedr, jak nagle przypomniał sobie Fabel z lekcji matematyki – który doprowadzał budowlę do morskiego brzegu i sterczał ponad lustrem wody. Konstrukcja tego modułu została wzmocniona betonowymi belkami, lecz boczne ściany w całości wypełniało szkło. Trzecia część stanowiła w rzeczywistości przedłużenie górnego piętra poprzedniego budynku i wystawała ponad nurt Łaby, wspierając się na dwóch rzędach słupów, wbitych w dno rzeki. Z dachu tego zawieszonego nad wodą poziomu strzelało w górę bladoniebieskie światło lasera, doskonale wi​docz​ne o zmierz​chu, wkłuwając się w wiszące nad nim chmu​ry. Światło Pha​ros. To coś więcej niż zwykły budynek, pomyślał Fabel. To przekaz: dobitne zakomunikowanie własnej siły i bogactwa. Taki sposób podkreślania dominacji człowieka nad naturą wydawał się dość agresywny, zwłaszcza w przypadku ugrupowania rzekomo zajmującego się ekologią, tak przynajmniej uważał Fabel. Poza tym miał przeczucie, że ten przepych kryje za sobą jakiś złowiesz​czy cień. Pojechał dalej wąską nadmorską dróżką, aż znalazł się na końcu drogi prowadzącej do latarni Pharos. Z bliska wspaniałość budowli jeszcze bardziej zapierała dech w piersiach. Dolny poziom

pierwszego modułu ozdobiony był naturalnymi materiałami: drewnianą palisadą, szkłem i wielkimi blokami z kamienia. Fabel skręcił z głównej drogi na podjazd i wkrótce zatrzymał się przed zamkniętą bramą. Po drugiej stronie ogrodzenia znajdował się nieduży kamienny domek i Fabel musiał kilkakrotnie nacisnąć klakson, zanim wreszcie ktoś wyszedł na zewnątrz. Wcale go nie zaskoczyło, że młody człowiek z krótko obciętymi, jasnymi włosami, który wynurzył się z wnętrza domku, miał na sobie szary garnitur, białą koszulę i ciemnoszary krawat. Młodzieniec przystanął za siatką z grubego drutu i beznamiętnie spoglądał na przybysza, nie czyniąc najlżejszego ruchu, świadczącego o tym, że za​mie​rza otwo​rzyć bramę. Fabel wysiadł z samochodu. Na pierwszy rzut oka ocenił, że parkan po obu stronach musi mieć przynajmniej trzy metry wysokości i jest wystarczająco solidny, by powstrzymać najbardziej nawet zde​ter​mi​no​wa​ne​go in​tru​za. – Chciałbym porozmawiać z Herr Wiegandem – powiedział Fabel, podnosząc wysoko policyjną od​znakę. Mężczy​zna przy bra​mie po​zo​stał milczący i nie​po​ru​szo​ny. – Te​raz – dodał Fa​bel z na​ci​skiem. – Nikt nie może tu wejść, jeśli nie ma wyznaczonego spotkania – odezwał się odźwierny, a jego głos był beznamiętny i przytłumiony, taki jak się Fabel spodziewał. – Nie wpuszczamy nikogo do Pha​ros, jeśli nie zo​stało to wcześniej usta​lo​ne. – Nie po​trze​buję ni​cze​go usta​lać – burknął Fa​bel. – Je​stem z po​li​cji. Zwrócił uwagę, że do​zor​ca ma w uchu słuchawkę blu​eto​oth. – W ta​kim ra​zie musi pan mieć wy​zna​czo​ne spo​tka​nie albo na​kaz. – Mam wrażenie, że się nie rozumiemy – powiedział Fabel ze znużeniem. – Przyjechałem na spe​cjal​ne za​pro​sze​nie pana Wie​gan​da. Pańskie​go dy​rek​to​ra ge​ne​ral​ne​go. Dozorca nadal wpatrywał się w Fabla; co*kolwiek snuło mu się po głowie, z pewnością zadbał o to, by nie prze​do​stało się na po​wierzch​nię. Wreszcie, po czasie, który zdawał się wiecznością, młody człowiek zdecydował się przerwać mil​cze​nie. – Niech pan po​cze​ka. Odszedł kilka metrów dalej i odwrócił się plecami; Fabel domyślił się, że rozmawia z kimś w cen​tral​nym bu​dyn​ku. Po chwi​li do​zor​ca wrócił i otwo​rzył bramę. – Proszę zo​sta​wić sa​mochód – wyjaśnił. – Za tę bramę nie wpusz​cza​my żad​nych po​jazdów. Fabel wzruszył ramionami. Pilotem zamknął auto i wkroczył na teren posiadłości. Dozorca poprowadził go w stronę głównego wejścia, gdzie już czekał następny strażnik, tak samo ponury jak sto nieszczęść i wyposażony w bezprzewodową słuchawkę. Fabel z bliska obejrzał całą budowlę. Bez wątpienia budziła przerażenie. Nie przez przypadek Pharos Project wykorzystywał symbolizm i słownictwo międzynarodowego korporacyjnego handlu: ten budynek pod każdym względem wykraczał poza granice wszystkiego, co ludzkie. Zupełnie jak centralne zarządy wielonarodowych firm, Pharos został wzniesiony po to, by gloryfikować wspólnotę i pomniejszać jednostkę. Ten sam trik stosowali architekci średniowiecznych katedr, gdzie rozmach budowli miał odzwierciedlać wielkość i moc samego Boga, choć naprawdę reprezentował wyłącznie wielkość i moc Kościoła – naj​większej wie​lo​na​ro​do​wej kor​po​ra​cji wieków śred​nich. Fabel został zaprowadzony do przestronnego atrium, w którym panował półmrok. Powodem było coś, co, jak się domyślał, znajdowało się w samym centrum pomieszczenia. Nagle krąg

zmieniających barwę promieni wystrzelił ku górze, oświetlając coś, co zdaniem Fabla przypominało zawieszoną w powietrzu olbrzymią meduzę, prześwitującą i przepiękną, z sercem w kolorze głębokiej czerwieni i ze spódniczką z przezroczystych macek. Musiał przyznać, że ktoś doskonale wykonał swoją pracę: holograficzna projekcja przedstawiała trójwymiarowy obraz meduzy, która pulsowała i zmieniała kolor, zupełnie jakby była żywym stworzeniem. Jednak Fabla najbardziej zaskoczyła własna reakcja, przez ułamek sekundy meduza wyglądała niewiarygodnie prawdziwie, a jed​nak in​stynkt na​tych​miast pod​po​wie​dział mu, że to tyl​ko zręczna sztucz​ka. Wnętrze budynku także było godne uwagi. Gdy prowadzono go przez hole i labirynt korytarzy, a potem wieziono windą na ostatnie piętro, Fabel przez cały czas widział otaczający go krajobraz. Nieważne, gdzie akurat się znajdował – wszędzie, nawet w windzie, przez przeszklone ściany widział okolice latarni. Zwrócił też uwagę, że wszyscy spotykani po drodze ludzie nosili te same szare garnitury, choć niektórzy, łącznie z jego eskortą, ubrani byli ich w nieco ciemniejszy odcień. Minęli mnóstwo pokojów o przeszklonych ścianach, które według Fabla wyglądały tak samo jak wszystkie inne biura. Mimo starań eskorty, by iść dość żwawym krokiem, Fabel starał się dostrzec maksymalnie dużo szczegółów. W każdym pokoju stały tuziny biurek z konsolami komputerowymi, ale takich, jakich nigdy wcześniej nie widział: monitory były niewiarygodnie cienkie, zaś ludzie pisali na klawiaturach o tak nikłym zarysie, że nie mógł ich widzieć. Dlaczego ich nie widział, zorientował się nieco później, kiedy przechodzili obok mniejszego biura, gdzie miejsce pracy znajdowało się bliżej szklanej ściany. Palce ubranej na szaro kobiety biegały po wirtualnej kla​wia​tu​rze, utwo​rzo​nej przez światło na bla​cie biur​ka. Fabel przypomniał sobie, że czytał kiedyś, jak toksyczne dla środowiska są ciężkie metale, używane do produkcji napędów, twardych dysków czy monitorów komputerowych, i pomyślał, że jak na organizację walczącą o ochronę środowiska, Pharos Project nieco zbyt wyraźnie lubuje się w takich gadżetach. Inną rzeczą, która przyszła mu do głowy podczas tej wędrówki, było to, że Pharos wygląda raczej jak zwyczajne biuro, a krążący po budynku mężczyźni i kobiety nie przypominają członków sekty ani mistycznych akolitów, lecz pracowników międzynarodowego ban​ku. Peter Wiegand oczekiwał go w swoim gabinecie, choć Fabel z trudem mógł określić mianem gabinetu pomieszczenie tak obszerne, jak to, do którego został wprowadzony. Wiegand zarządzał należącą doń firmą z pokoju znajdującego się na wysuniętym najwyższym piętrze. Jego biuro zajmowało całkowitą szerokość budynku, ale i tak było dłuższe niż szersze. Wszystkie trzy zewnętrzne ściany zostały zrobione ze szkła, co otwierało widok praktycznie na każdą stronę. To właśnie w tym miejscu Łaba zaczynała rozszerzać swój nurt, płynąc na spotkanie z morzem. Woda stanowiła dominujący element krajobrazu. Fabel zwrócił uwagę, że nawet w podłodze znajdował się wielki prostokąt ze szkła, przez który widać było spienioną czerń wodnej otchłani. Nie omieszkał pod​kreślić, że to za​uważył, sta​ran​nie omi​jając szkla​ny pa​nel. – Proszę, Herr Fabel – odezwał się Wiegand, wychodząc zza biurka, przy którym biurko van Heidena wydawało się zupełnie nieodpowiednie dla szefa. – Proszę się nie niepokoić. To wzmoc​nio​ne szkło jest tward​sze niż be​ton i bez​piecz​nie można po nim cho​dzić. Uścisnął dłoń Fa​bla i po​pro​wa​dził go w stronę krzesła, gościn​nie wska​zując miej​sce. – Bardzo interesujący jest ten... – Fabel przez chwilę próbował odnaleźć odpowiednie określenie – ...ten eks​po​nat, który znajduje się w pańskiej portierni. Mam na myśli hologram. Jest rze​czy​wiście prze​piękny, ale muszę przy​znać, że zdzi​wił mnie wybór obiek​tu. Czyżby zde​cy​do​wał się

pan na me​duzę z po​wo​du pod​mor​skiej wy​pra​wy Do​mi​ni​ka Kor​na? – Nie ja ją wybierałem. To było natchnienie Dominika. Ta meduza symbolizuje prawie wszyst​ko, co jest istotą Pha​ros Pro​ject. – Ach tak? – Istotą naszego istnienia jest posłannictwo, Herr Fabel. Dominik wybrał jako środek przekazu hologram, aby oddać holograficzną naturę wszechświata, który składa się ze strzępków informacji. Naturalnie na tym właśnie odkryciu opiera się wielka filozofia Dominika: że prawie wszystko może zo​stać prze​kształcone w in​for​mację i prze​nie​sio​ne. Prze​cho​wa​ne. – Nie miałem pojęcia, że wszechświat jest hologramem. – Fabel nie zdołał powstrzymać się od drwi​ny. – W takim razie nie jest pan zaznajomiony z najnowszymi odkryciami fizyki kwantowej. Nie propaguję bynajmniej żadnego mistycyzmu New Age, jeśli o to mnie pan podejrzewa. Mam na myśli wyłącznie ostat​nie postępy w ba​da​niu teo​rii cząste​czek. – Ach, więc to jest ta pańska jedyna w swoim rodzaju teza, którą wystawia pan na sprzedaż? Cy​fro​wa nieśmier​tel​ność? Wie​gand nie dopuścił, żeby z jego uśmie​chu zniknęła pew​ność sie​bie. – Proszę po​zwo​lić, że za​dam panu jed​no py​ta​nie: czy wie​rzy pan w nieśmier​tel​ność? – Nie. Wszystko umiera. Takie jest prawo natury, prawo wszechświata. Wiem, że wierzy pan w opcję wiecznego życia w komputerowym mainframie, ale to nie jest życie. Nawet nie egzystencja, ponieważ nie miałaby nic wspólnego z rzeczywistością, pan zaś nie byłby tam sobą. Nie doświadczałby pan tego osobiście. Nieśmiertelność jest czymś absolutnie nierealnym. Każda żywa isto​ta musi umrzeć. – Herr Fabel, i znowu osiągnął pan jedynie tyle, że udowodnił pan swoją ignorancję. Nieśmier​tel​ność ist​nie​je. Istnieje tutaj i teraz, w pańskiej rzeczywistości. Holograficzny obraz, który widział pan w atrium, to Turritopsis nutricula. Jest piękna, ale jej wyobrażenie w atrium jest kilka tysięcy razy większe niż stworzenie, które występuje w naturze. W rzeczywistości nasza meduza mierzy zaledwie cztery albo pięć milimetrów. Czy wie pan, dlaczego pan Korn wybrał Tur​ri​top​sis nu​tri​cu​la na nasz sym​bol? Fa​bel wzru​szył ra​mio​na​mi. – Nie mam pojęcia, ale sądzę, że za​raz mnie pan oświe​ci. – Bo jest prawdziwie, niezaprzeczalnie nieśmiertelna. To jedyna żywa istota na naszej planecie, która rze​czy​wiście jest nieśmier​tel​na. – Jak to możliwe? – zawołał Fa​bel, za​in​try​go​wa​ny wbrew własnej woli. – Wszystkie meduzy rodzą się, dojrzewają i parzą. Normalnie po akcie seksualnym dojrzałe osobniki giną. Ale nie nieśmiertelna meduza, bo również tak nazywana bywa Turritopsis nutricula. Przechodzi proces zwany różnicowaniem, podczas którego dosłownie przekształca strukturę własnych komórek. Podczas przekształcania komórki te z powrotem nabierają młodzieńczych cech. W ten oto sposób meduza omija proces starzenia i oszukuje śmierć, ponownie stając się polipem. Później znów dojrzewa, obcuje płciowo, różnicuje się i staje polipem. I tak w nieskończoność. Tak więc sam pan widzi, Fabel, nieśmiertelność naprawdę ist​nie​je. Znajdujący się w atrium hologram przedstawia połączenie cyfryzacji i nieśmiertelności. Niesie również przekaz ekologiczny: pierwotnie Turritopsis nutricula spotykana była jedynie na Karaibach, ale potem znalazła się w zbiornikach balastowych statków, one zaś rozwiozły ją po całym świecie. Nasza działalność

przyczyniła się do lawinowego wzrostu populacji tego niewielkiego stworzenia, populacji gatunku, który roz​mnaża się i mnoży, ale nig​dy nie umie​ra. – Wie pan, Herr Wiegand, co mi przychodzi na myśl? Wiem, że jest pan drugą najważniejszą figurą w waszej organizacji, i jestem pewien, że ogromna większość jej członków kupuje w ciemno te bzdury o wiecznym życiu w cyberprzestrzeni, głównie dlatego, że wcześniej zostali poddani praniu mózgów. Ale pan? Jakoś wątpię, że wierzy pan w choćby jedno słowo z tego, co pan głosi. Moim zdaniem wszystko służy jedynie sprawowaniu kontroli nad ludźmi i pomnażaniu bogactwa. Mnie zaś szczególnie in​te​re​su​je to, do cze​go pan zmie​rza. Pan sta​now​czo coś ukry​wa. Wiegand uśmiechnął się tym swoim uśmiechem miliardera – uprzejmym, lecz nieco pro​tek​cjo​nal​nym. – Miał pan okazję na własne oczy zobaczyć, jak ogromne ilości szkła wykorzystujemy we wszystkich naszych budynkach – odparł. – Robimy tak z dwóch powodów: po pierwsze, pozwala to zredukować nasze uzależnienie od sztucznego oświetlenia i ogrzewania. We wszystkich oknach znajduje się szkło pochłaniające energię, a cały dach w zasadzie jest jednym wielkim panelem solarnym. Po drugie, chcemy zakomunikować wszystkim naszym członkom oraz gościom takim jak pan, że Pharos Project jest, mówiąc dosłownie, transparentny. Nie mamy nic do ukrycia, panie Fa​bel. Nic. – Może faktycznie rozciąga się stąd wspaniały widok – odparł Fabel. – Ale nie jestem pewien, czy wielkie okna robią jakieś wrażenie na tych z zewnątrz, którzy uważają pana za zakonspirowanego manipulatora; którzy widzą, jak wyzyskuje pan swoich wyznawców i prześladuje każdego, kto odważy się na kry​tykę pańskich po​czy​nań. – Cieszę się, panie nadkomisarzu, że przyjął pan moje zaproszenie. – Wiegand całkiem zignorował wypowiedź Fabla. – Może podczas tej wizyty doświadczy pan czegoś w rodzaju oświecenia i uwierzy, że w Pharos Project nie ma nic złowrogiego ani kultowego. Chociaż wolałbym, żeby następnym razem uprzedził pan nas telefonicznie, tak jak prosiłem. Jestem dość zajętym człowiekiem i w związku z licznymi obowiązkami wiceprzewodniczącego Korn-Pharos Corporation, wizytami w Americas Pharos w Maine, a także ze względu na moje zaangażowanie w roz​ma​ite pro​gra​my eko​lo​gicz​ne na całym świe​cie, rzad​ko tu​taj by​wam. – Jednak, Herr Wiegand, w ciągu ostatnich miesięcy spędził pan tu mnóstwo czasu. Widocznie jest tu​taj coś, co w da​nym mo​men​cie bu​dzi pańskie szczególne za​in​te​re​so​wa​nie. – Szczególne zainteresowanie? Och, tak bym tego nie określił. Chyba... Czyżby pan miał na myśli ten eko​lo​gicz​ny szczyt Ham​burg Glo​bal​Con​cern? Oczy​wiście, że poświęcam temu mnóstwo cza​su! – Nie, wcale nie to miałem na myśli. Zastanawiałem się, czy ma to coś wspólnego z Melihą Yazar. – Z kim? Ach tak, ostatnio wspominał pan o niej. To ktoś z kim rzekomo związał się nieszczęsny Berthold... Nie, obawiam się, że nie rozumiem pańskiego pytania. Nic nie wiem na temat Melihy Yazar. – Proszę pozwolić, że odświeżę pańską pamięć. To ta kobieta, która przedarła się przez szczelny mur pańskiej ochrony i dokonała zaskakującego odkrycia o Pharos Project. Tak zaskakującego, że mogło być ono dla pana wiel​ce szko​dli​we. Być może na​wet dla pana oso​biście. Wiegand oparł się o zagłówek fotela i z uśmiechem obserwował Fabla. Jednak nie był to już ów zwyczajny, dobrotliwy uśmiech człowieka biznesu, który Fabel dotąd otrzymywał przy każdej utarcz​ce z mi​liar​de​rem. W tym uśmie​chu kryło się coś mrocz​ne​go. Coś złowro​gie​go.

– Muszę przyznać, Herr Fabel, że znalazł pan doskonałe miejsce na wyprawę na ryby. – Wie​gand wy​ko​nał nie​określony ruch ręką, wska​zując rzekę za okna​mi. – Czy przyznaje pan, że ma pan niemal obsesję na punkcie ochrony? Jestem przekonany, że w landzie Hamburg są więzienia, gdzie strażnicy wydają się bardziej zrelaksowani niż ten koleś, który wita pańskich gości. To sugeruje, że istnieje coś, co za wszelką cenę chce pan ukryć przed światem. Każda osoba, którą werbuje pan do Pharos Project, nie tylko przechodzi pranie mózgu, ale wcześniej jest dokładnie sprawdzana. Ale Meliha Yazar jakoś zdołała obejść te zabezpieczenia. Do​tarła do sa​me​go ser​ca pańskie​go wiel​kie​go se​kre​tu, praw​da? – Chyba już wystarczająco jasno dałem do zrozumienia, że nie mam pojęcia, o kim pan mówi. Poza tym tu nie ma żadnego „wielkiego sekretu”. Naturalnie, że musimy wykazywać szczególną dbałość o sprawy bezpieczeństwa. Jest mnóstwo ludzi i mnóstwo organizacji, które wykazują nieprzychylne nastawienie wobec nas. Muszę niestety powiedzieć, że jedną z tych organizacji jest BfV. Niech pan posłucha: może pan nas oskarżać, mówić, że jesteśmy bandą oszustów, dziwaków i niebezpieczną sektą, ale fakt pozostaje faktem – świat zmierza ku zagładzie. Pharos Project jest przedmiotem wszelkiego rodzaju plotek, podejrzeń i śledztw, ale nikt z taką skrupulatnością i zaangażowaniem nie bada działalności spółek, które kontynuują poszukiwania nowych złóż ropy naftowej, żeby wykrwawiać, zanieczyszczać i zatruwać innych wyłącznie po to, by samemu się wzbogacić. Nie rozumiem, czemu BfV nie poświęca tyle samo czasu i środków ludzkich do ścigania międzynarodowych firm, które hektar za hektarem wycinają tropikalne lasy, a potem urządzają tam pa​stwi​ska dla bydła, żeby jakiś tłusty na​sto​la​tek z Min​ne​so​ty mógł się opy​chać ta​ni​mi ham​bur​ge​ra​mi. – Czy dlatego współpracuje pan ze Strażnikami Gai? – spytał Fabel. – Albo może raczej to oni pracują dla Pharos Project? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że założył pan organizację, która do złudzenia przypomina państwo. A każde państwo musi posiadać swoje zbrojne ramię. Musi po​sia​dać armię. Czy właśnie tak wygląda pański układ ze Strażni​ka​mi Gai? Od​po​wie​dzią zno​wu był uśmiech, tyl​ko jesz​cze bar​dziej lo​do​wa​ty. – Herr Fabel, chyba nie muszę panu tłumaczyć, co się dzieje z dzisiejszym światem. Gwałtowne podziały polityczne z przeszłości utraciły dawne znaczenie. Siły, które sprawują kontrolę nad naszym życiem, nie są już polityczne; są korporacyjne. Państwa narodowe w rzeczywistości nie mają takich wpływów jak niegdyś. To międzynarodowe towarzystwa. To państwa kor​po​ra​cyj​ne kształtują losy każdej kobiety, każdego mężczyzny i dziecka na naszej planecie. Pharos Project powstał jako dzieło umysłu Dominika Korna, który w pierwszym rzędzie jest dalekowzrocznym, genialnym biz​nes​me​nem. Dlatego mamy taką samą strukturę jak nasi najwięksi wrogowie, globalne korporacje. Naszymi polami bitewnymi są sale konferencyjne i komitety, nic innego. Zresztą Dominik Korn jest zdecydowanym pacyfistą, podobnie jak ja i każdy, kto należy do Pharos Project. Więc, jeśli Strażnicy Gai angażują się w akty przemocy, nieistotne, do jakiego stopnia rozumiemy prowokację, to z naszej strony czeka ich zdecydowane potępienie. U nas nie ma miejsca na przemoc. Wszystkie działania Pharos Project zmierzają do powstrzymania przemocy, która dokonuje się na na​szym eko​sys​te​mie. – W takim razie, jeżeli to wszystko jest prawdą, nie będzie pan miał żadnych obiekcji, żeby wyświadczyć mi małą przysługę. Czy mogę prosić, żeby na chwilę przyszedł do nas ten dżentelmen, który mnie tu​taj przy​pro​wa​dził? Wie​gand wes​tchnął, jak​by cho​dziło o za​spo​ko​je​nie ka​pry​su roz​pusz​czo​ne​go dzie​cia​ka. – Sko​ro pan so​bie życzy...

Nacisnął guzik i powiedział parę słów po angielsku. Do gabinetu wszedł ów młody człowiek, który to​wa​rzy​szył Fa​blo​wi od wejścia do sie​dzi​by or​ga​ni​za​cji aż do biu​ra Wie​gan​da. – Rozumiem, że ma pan magazyn pełen takich garniturów? – spytał Fabel. – Rozumiem, że sam pan za​opa​tru​je w nie swo​ich pra​cow​ników... – Owszem, właśnie tak. Troszczymy się o wszystkie potrzeby materialne członków naszej or​ga​ni​za​cji. – W ta​kim ra​zie może mu pan za​pew​nić drugą ma​ry​narkę, jeżeli po​proszę, by mi oddał swoją? – Na litość boską, do czego panu potrzebna jego marynarka? Mogę dostarczyć nieużywaną, pro​sto z na​szych ma​ga​zynów. – Proszę spełnić moją zachciankę, panie Wiegand. Muszę mieć pewność, że marynarka, którą zabieram, jest dokładnie tego samego rodzaju jak ta, którą nosi obecny tu dżentelmen. – Odwrócił się do stojącego przy drzwiach mężczyzny. – Mam rację, sądząc, że jest pan pracownikiem Biura Kon​so​li​da​cji? Konsolidator nie odpowiedział, tylko popatrzył na Wieganda, jakby czekał na polecenie, co ma robić. – Proszę dać panu nadkomisarzowi swoją marynarkę. Do czego jest ona panu potrzebna, Herr Fa​bel? – Chciałbym porównać materiał, z którego została uszyta, ze strzępkiem materiału, który zna​le​zio​no na miej​scu zabójstwa Mülle​ra-Vo​ig​ta. – Ach, rozumiem... Wiegand poderwał w górę dłoń, żeby powstrzymać Konsolidatora, który zdążył zdjąć marynarkę i właśnie miał wręczyć ją Fablowi. – W takim wypadku, jeśli w grę wcho​dzi su​ge​stia ja​kie​goś oskarżenia, może po​wi​nien pan po​sta​rać się o na​kaz. – Czy rzeczywiście będzie potrzebny nakaz? Chce pan przez to powiedzieć, że odmawia pan współpra​cy? Wiegand przez chwilę milczał, a następnie skinął ręką, żeby Konsolidator oddał Fablowi ma​ry​narkę. – Mam więc rozumieć, że przyjął pan założenie, iż ktoś z Pharos Project jest zamieszany w morderstwo Bertholda Müllera-Voigta? – spytał Wiegand, gdy Konsolidator opuścił gabinet. – To naturalnie śmiechu warte, ale jeśli zaistniało takie podejrzenie, powinien był pan wcześniej mnie powiadomić. Zapewniam, że Pharos Project będzie z pełnym oddaniem współpracował z policją w każdym śledztwie, muszę jednak zaznaczyć, że to zupełnie niemożliwe, żeby ktoś z naszych członków był zamieszany w podobną sprawę. W naszej społeczności działają doradcy i mentorzy, którzy od razu roz​po​znają osobę ze skłonnościa​mi do prze​mo​cy lub jed​nost​ki aspołecz​ne. – Nawet bym nie pomyślał, że będzie pan popierał jakąkolwiek formę indywidualnego działania. Mam wrażenie, że Pha​ros Pro​ject określa sam sie​bie jako er​gre​go​re. Zbio​ro​wy umysł. – No dobrze, więc czemu cała wspólnota Pharos Project miałaby chcieć wyrządzić krzywdę Ber​thol​do​wi Mülle​ro​wi-Vo​ig​to​wi? – pytał Wie​gand. Nadal nie tracił zimnej krwi. Nawet jeśli Fabel trafił w czuły punkt, Wiegand nie miał zamiaru ni​cze​go po so​bie oka​zać. – Być może dlatego, że pojawiło się podejrzenie, że Meliha Yazar powiedziała mu to, czego dowiedziała się o Pharos Project. Może w grę wchodzi coś o tak doniosłym znaczeniu, że każdy, kto choćby przy​pusz​czal​nie po​sia​da tę wiedzę, znaj​du​je się w nie​bez​pie​czeństwie. – To czysta fantazja, Herr Fabel. Dodatkowo, muszę to powiedzieć, bardzo podobna do tych

wyssanych z palca bredni, które władze w Niemczech bez skrępowania kierują przeciw nam. Ale obiecuję panu, Fabel, że jeśli podobne oskarżenia powtórzy pan poza tym gabinetem, będzie pan mu​siał udo​wod​nić je w sądzie. – Właśnie taki mam za​miar, Herr Wie​gand. Wie​gand wstał, na znak, że dys​ku​sja do​biegła końca. Fa​bel po​zo​stał w po​zy​cji siedzącej. – Jest jesz​cze jed​na spra​wa, którą chciałbym omówić... Fabel starannie złożył leżącą na jego kolanach marynarkę, przesuwając palcami po materiale. Mógłby przysiąc, że jest taki sam, jak ten opisywany przez Astrid Bremer: niemiły w dotyku i po​dob​ny do ny​lo​nu. – Jak bez wątpienia jest pan poinformowany, prowadzimy obecnie śledztwo dotyczące zabójstw czte​rech młodych ko​biet. Na​mie​rzył je ktoś, z kim kon​tak​to​wały się przez in​ter​net... – Ma pan na myśli Zabójcę z Sie​ci. Tak, ta spra​wa jest mi zna​na. – No cóż, kilka dni temu wieczorem podeszła do mnie pewna osoba, ubrana w strój do złudzenia przypominający ten... – Fabel wskazał złożoną marynarkę. – Podała mi fałszywe nazwisko. Prawdę mówiąc, jako swoje podała mi nazwisko następnej ofiary Zabójcy z Sieci, i to jeszcze zanim odnaleźliśmy ciało, co wydaje się szczególnie interesujące, bo kiedy już to się stało, okazało się, że wcześniej prze​cho​wy​wa​no je przez pe​wien czas w ja​kimś chłod​nym po​miesz​cze​niu... – I...? – Nic... Nic poza tym, że nasuwa mi się przypuszczenie, że ciało leżało w chłodzie wystarczająco długo, bym wcześniej poznał nazwisko ofiary, a także by utrudnić nam ustalenie czasu zgonu. Zupełnie jakby było ważne, żebyśmy uwierzyli, że ta kobieta zginęła znacznie później niż w rze​czy​wi​stości. – Ja​kie to ma zna​cze​nie, jeśli cho​dzi o mnie? – za​py​tał Wie​gand ze znużeniem. – Bardzo długo łamałem sobie nad tym głowę, ale wydaje mi się, że zrozumiałem, w czym rzecz. I myślę, że dzięki tej spra​wie do​wiem się, co od​kryła Me​li​ha Yazar... – Czy​li? – Chyba zostawimy to sobie na następną rozmowę – Fabel wstał. – Dziękuję, Herr Wiegand, że poświęcił mi pan tyle cza​su. Już cieszę się na myśl o na​szym ko​lej​nym spo​tka​niu. Rozejrzał się po gabinecie, po szklanych ścianach, po zamglonej przestrzeni wód otaczających bu​dy​nek. – Myślę, że następnym ra​zem spo​tka​my się w moim biu​rze. Było już całkiem ciemno, gdy Fabel ruszał z powrotem wąską drogą, która prowadziła do Stade. Poza nim na jezdni nie było nikogo, więc bez trudu mógł dostrzec, że we wstecznym lusterku nie od​bi​jają się światła żad​ne​go sa​mo​cho​du. Zresztą Wie​gand i tak do​sko​na​le wie, gdzie je​stem i którędy będę wracać do miasta, pomyślał Fabel. Nie musi więc przyczepiać mi ogona, dopóki nie znajdę się z po​wro​tem w sie​ci głównych dróg. Jan Fabel był człowiekiem, który w każdej sytuacji lubi postępować we właściwy sposób – lubi trzymać się zasad. Ciążyła mu myśl, że właśnie zrobił coś, na co nigdy nie pozwoliłby żadnemu z młodszych oficerów, to znaczy celowo wystawił się na niebezpieczeństwo. Fabel wiedział, że w normalny sposób nigdy nie udałoby mu się wszcząć śledztwa przeciwko organizacji tak potężnej, sprytnej i ultranowoczesnej jak Pharos Project, więc jedyne, co mu pozostało, to sprowokować ich do działania. Sprowokować Wieganda. Kilka chwil temu powiedział on do Fabla, że ten wybrał się na połów i miał całkowitą rację – tyle tylko, że Fabel sam sobie wyznaczył rolę przynęty. Celowo

napomknął, że posiada tę samą wiedzę co Meliha Yazar, która z tego powodu została uprowadzona i najprawdopodobniej zamordowana. Müller-Voigt skończył z głową rozbitą na miazgę wyłącznie dlatego, że istniało podejrzenie, że być może usłyszał tę informację. A teraz tamci mieli powody sądzić, że i Fabel wie o wszystkim. W dodatku był kimś, kto mógł narobić nieskończenie więcej szkód niż Yazar albo Müller-Vo​igt, więc bez wątpie​nia rzucą się za nim w pościg. Prawdę mówiąc, powoli zaczynał wierzyć, że naprawdę wie, co takiego odkryła Meliha Yazar. Jed​nak udo​wod​nie​nie tego przed sądem było zupełnie inną sprawą. Właśnie zbliżał się do Sta​de, gdy zabrzęczała komórka. – Czy pan nad​ko​mi​sarz Fa​bel? – spy​tał męski głos. Brzmiał bardzo nisko i odrobinę automatycznie, co chwila przerywał go głęboki, chrapliwy od​dech. Fa​bel zdał so​bie sprawę, że głos zo​stał elek​tro​nicz​nie zmie​nio​ny. – Kto mówi? – Proszę mnie na​zy​wać Kla​bau​ter​mann, to od​po​wied​nia na​zwa. – Chyba żartujesz – zaśmiał się Fabel. – Chcesz, żebym nazywał cię Klabautermannem? Coś mi się zdaje, kolego, że czytasz za dużo komiksów. Czekaj, jak one teraz się nazywają? Aha, już wiem: graficzne powieści. Teraz posłuchaj mnie uważnie: rozmawiasz z funkcjonariuszem policji, więc pro​po​nuję, żebyś prze​stał mar​no​wać mój czas i... – Niech pan zaczeka! – groza elektronicznie zmienionego głosu znikała w miarę, jak skrywająca się za nim oso​ba sta​wała się co​raz bar​dziej wzbu​rzo​na. – Pan musi mnie wysłuchać! – Zdej​mij to gówno i prze​stań uda​wać Dar​tha Va​de​ra, to po​roz​ma​wia​my. Na chwilę za​padła ci​sza, a po​tem w słuchaw​ce coś kliknęło. – Kto mówi? – za​py​tał po​now​nie Fa​bel. – Nie mogę po​wie​dzieć. Teraz głos był całkiem naturalny. Bez wątpienia należał do mężczyzny, choć brzmiał dość piskliwie i wciąż przerywały go charczące oddechy. Ten ktoś musiał mieć sporą nadwagę, domyślił się Fa​bel. – W ta​kim ra​zie nie możemy roz​ma​wiać. – Oni mnie zabiją – powiedział głos, a w jego tonie pojawiło się coś takiego, że Fabel na​tych​miast mu uwie​rzył. – Kto pana za​bi​je? – Ci sami ludzie, którzy zabili Melihę Yazar. Wiem wszystko o niej, wiem o Müllerze-Voigcie, wiem o Da​nie​lu Föttin​ge​rze... Fabel zjechał na pobocze i włączył światła awaryjne. Chwytając komórkę ze stojaka, wyłączył sys​tem głośnomówiący. – Co pan wie? – Na razie nie mogę nic powiedzieć. Oni pewnie teraz nas słuchają. To, że zmusił mnie pan do zdjęcia tego urządzenia zmieniającego głos, na pewno ułatwi im zadanie, chociaż w końcu i tak by mnie znaleźli. Jeśli chodzi o technologię, potrafią zrobić wszystko. Niech pan o tym pamięta, Fabel. Niech pan nie używa żad​nych tech​no​lo​gicznych wy​na​lazków. – Gdzie jest Me​li​ha Yazar? – w głosie Fa​bla po​ja​wiła się de​ter​mi​na​cja. – Co się z nią stało? – Przecież pan wie. Powinien się pan raczej martwić, dla​cze​go się jej to przydarzyło. Mam coś, czego oni szukają. Coś, co Meliha zostawiła, żebym to znalazł... Zginę, ponieważ to znalazłem. Teraz oni na pewno mnie znajdą, Fabel. Znajdą i zabiją. Pana też zabiją i zabiją każdego, o kim będą

myśleli, że zna ich ta​jem​nicę. – Tajemnicę? Jaką tajemnicę? Niech pan posłucha, jeśli naprawdę uważa pan, że pańskie życie jest w nie​bez​pie​czeństwie, proszę mi po​wie​dzieć, gdzie pan jest. Będzie​my pana chro​nić. Po dru​giej stro​nie roz​legło się prych​nięcie. – Proszę nie składać obietnic, których nie będzie pan mógł dotrzymać... – głos zamilkł na moment. – Skontaktuję się z panem później. Muszę wymyślić jakiś sposób, dzięki któremu nie uda się im tego prze​chwy​cić. Czy pan ro​zu​mie? Fa​bel zmarsz​czył brwi i za​sta​no​wił się. – Tak, ro​zu​miem. Połącze​nie zo​stało prze​rwa​ne.

ROZ​DZIAŁ 28 Fabel zdawał sobie sprawę, że nie spotka się z serdecznym przyjęciem. Zadzwonił, żeby umówić się na spotkanie z Tanją Ulmen, pierwszą rzekomą ofiarą Föttingera, ona zaś zapytała, czy nie mogliby załatwić sprawy przez telefon. Teraz była szczęśliwą mężatką, miała dzieci i mieszkała w Bad Bramstedt – małym miasteczku między Hamburgiem i Kilonią – a jej rodzina nic nie wiedziała o incydencie, który wydarzył się dawno temu, gdy studiowała razem z Danielem Föttingerem. Fabel wyjaśnił jej, że to część śledztwa w sprawie morderstwa, więc rozmowa przez telefon nie wchodzi w grę. Tak naprawdę jednak nie lubił, gdy co*kolwiek nie pozwalało mu obserwować reakcji ludzi, których przesłuchiwał. Tanja Ulmen niechętnie zgodziła się porozmawiać z nim po pracy. Jak wytłumaczyła, jest nauczycielką w miejscowej średniej szkole. Był lekko za​sko​czo​ny, kie​dy Ulmen zażądała, żeby na przesłucha​nie przy​wiózł ze sobą jakąś po​li​cjantkę. Czterdzieści minut trwało, zanim Fabel i Anna dotarli do Bad Bramstedt, i kolejne dziesięć, nim znaleźli parking postojowy przy drodze numer dwieście siedem, na zachód od miasteczka. W czasie podróży Anna zwróciła uwagę, że jej to​wa​rzysz częściej niż zwy​kle spogląda we wstecz​ne lu​ster​ko. – Czy on znów tam jest? – spy​tała. – Ten wóz z napędem na czte​ry koła? – Nie. Przez chwilę myślałem, że jest... Ale nie. Może na sta​rość do​padła mnie pa​ra​no​ja? – Jeśli naprawdę uważasz, że ktoś cię śledzi, zwłaszcza przy okazji tego całego gównianego rozgardiaszu ze znikającymi mailami i SMS-ami, to moim zdaniem powinniśmy wpaść z wizytą do Se​amark In​ter​na​tio​nal i uzy​skać od nich parę od​po​wie​dzi. – To może nic takiego – odparł Fabel. – Może to był zbieg okoliczności. Może też pomyliłem się, biorąc dwa albo trzy różne samochody za jeden i ten sam... Zanim wykonamy jakiś ruch, najpierw chcę się upewnić. Zresztą, sama widzisz, że teraz go nie ma – zawahał się, a po chwili dodał niepewnie – Jest jeszcze coś, Anno... To znaczy, coś poza tymi mailami i SMS-ami. Wczoraj wieczorem miałem telefon. Anonimowy telefon od kogoś, kto twierdził, że wie o wszystkim, że wie, co się stało z Me​lihą Yazar i Mülle​rem-Vo​ig​tem. – I mu uwierzyłeś? – w głosie Anny brzmiało niedowierzanie. – Nie uważasz, że po wszystkim, co tu się dzie​je, jest całkiem praw​do​po​dob​ne, że to dal​szy ciąg tej sa​mej za​ba​wy? – Też się nad tym zastanawiałem. Ale... Sam nie wiem... W tym telefonie było coś, co mnie poruszyło. Gość mówił, że tamci go znajdą i zabiją, i wierzę, że naprawdę tak myślał. Może on jest byłym człon​kiem albo ma z nimi inny związek? – Więc rze​czy​wiście je​steś prze​ko​na​ny, że za całą sprawą stoi Pha​ros Pro​ject? – Nawet więcej, Anno. Zaczynam powoli mieć wyobrażenie o tym, co tu naprawdę się wy​da​rzyło. Spójrz, to chy​ba ona... Na parkingu stał jeden jedyny samochód: wiekowy citroen. Parking od drogi oddzielała gęsta zasłona drzew, a po drugiej jego stronie rozciągał się jeszcze gęstszy las. Frau Ulmen nalegała, żeby spotkanie odbyło się właśnie tutaj; znajdowało się na tyle daleko od miasteczka, żeby nikt jej nie za​uważył, i na tyle bli​sko, by mogła wrócić do domu, nie wzbu​dzając ni​czy​ich po​dej​rzeń. – Powiedziałam dzieciom, że muszę zrobić zakupy, ale że za godzinę wrócę – powiedziała na powitanie bez ogródek, wsiadając na tył samochodu Fabla. – Mówił pan, że chce porozmawiać ze mną na te​mat Da​nie​la Föttin​ge​ra? Fabel wiedział z raportu, że Tanja Ulmen ma trzydzieści kilka lat, ale wyglądała na tak zmęczoną

życiem, że w innym wypadku trudno byłoby na pierwszy rzut oka odgadnąć jej wiek. Rozczochrane jasne włosy, spięte były wielką, drewnianą klamrą, ozdobioną motywem celtyckiego łuku, a luźne ubranie, które miała na sobie, nieco przypominało cygański strój. W każdym calu pasowała do wyobrażeń o ekscentrycznej nauczycielce malarstwa, choć Fabel wiedział, że w rzeczywistości Tan​ja Ulmen wykłada in​for​ma​tykę. – Tak, Frau Ulmen – potwierdził. – Chcielibyśmy porozmawiać z panią o Danielu Föttingerze. Czy pani wie, że on nie żyje? – Owszem. Czy​tałam o tym w ga​ze​tach. – Więc wie pani, w jaki sposób umarł? – Tak. W bardzo bolesny sposób. I jestem z tego zadowolona. Mam nadzieję, że ten bydlak umie​rał długo, bar​dzo długo. – Oba​wiam się, że nie​ste​ty tak – od​parł Fa​bel. – Trud​no so​bie wy​obra​zić gor​szy ro​dzaj śmier​ci. – Czy mam rozumieć, że przyjechał pan po to, żeby oskarżyć mnie, że miałam z tym coś wspólne​go? Na twarzy Tanji Ulmen pojawiła się zaciętość. Bunt. Fabel przypuszczał, że bardzo chciała cie​szyć się ze śmier​ci Föttin​ge​ra, ale nie po​tra​fiła. – Nie, Frau Ulmen. Poprosiłem panią o rozmowę, ponieważ próbuję stworzyć sobie jakiś obraz Da​nie​la Föttin​ge​ra. Dla​te​go chcę za​py​tać, co się wy​da​rzyło pomiędzy nim a panią. – Między nami nic się nie wy​da​rzyło. Ten gno​jek po pro​stu mnie zgwałcił. – Więc czemu nie ścigała go pani sądownie? – wtrąciła Anna. – Czy pani wie, że on potem popełnił przy​najm​niej jesz​cze je​den do​mnie​ma​ny gwałt? – No cóż, jego ojciec zapłacił mi „rekompensatę”, jak był łaskaw to określić. Ale zanim pani pomyśli, że zwyczajnie mnie przekupił, dodam, że wcześniej staruszek Föttinger upewnił się, że ma w ręku i kij, i marchewkę. Föttingerowie byli obrzydliwie bogaci i bardzo mocno ustosunkowani. Postawił sprawę jasno, że jeśli się nie zgodzę, źle się to dla mnie skończy. Bardzo źle. Nie ma co mówić, oni byli sie​bie war​ci – oj​ciec i syn. – Co pani dokład​nie chce przez to po​wie​dzieć? – spy​tała Anna. – Obaj uważali, że mogą dostać wszystko, czego zapragną i kiedy zapragną. Ludzie nie mieli dla nich żad​ne​go zna​cze​nia. – Proszę, Frau Ulmen – powiedział Fabel. – Będzie to dla mnie wielką pomocą, jeśli mi pani opo​wie, co wy​da​rzyło się z Föttin​ge​rem. – Da​niel za​pro​sił mnie na randkę, kie​dy oby​dwo​je byliśmy stu​den​ta​mi. On stu​dio​wał fi​lo​zo​fię... – Filozofię? – Fabel mocno się zdziwił. – Pomyślałbym, że ktoś taki jak on powinien wybrać ra​czej jakiś ścisły albo związany z tech​no​lo​gia​mi kie​ru​nek. – Może zrobił to później, ale wtedy studiował filozofię. W dodatku z wielkim zaangażowaniem. W każdym razie Daniel zaprosił mnie na randkę. Był uroczy i bardzo przystojny, ale było w nim coś takiego, że cierpła mi skóra. Tak więc powiedziałam „nie”. Nie mógł tego zrozumieć. Po prostu nie potrafił przyjąć do wiadomości faktu, że ktoś odmawia mu czegoś, czego on zapragnął. Zupełnie, jakby coś nie zgadzało mu się w obliczeniach. Tak właśnie myślę o nim i o jego ojcu: żaden z nich nie był w sta​nie zro​zu​mieć, że wszechświat nie kręci się wokół nich. – Więc nie przyjął do wiadomości, że pani odmawia, tak? – spytała Anna, najdelikatniej jak umiała. – Wynajmowałam mieszkanie wspólnie z przyjaciółmi; przyszedł, kiedy akurat ich nie było

w domu. Znów wypróbował na mnie swój zabójczy urok, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że ktoś zdołał mu się oprzeć. Kiedy jednak i to nie podziałało, spróbował bardziej bezpośrednich awansów. Po pro​stu przyłożył mi nóż do szyi. – Wiem, że to dla pani trud​ne... – zaczęła Anna. – Nie, wcale nie. To zdarzyło się dawno temu i jakoś udało mi się wypracować w sobie świadomość, że dotyczy to kogoś całkiem innego... Że to tylko jakaś tam historia, a nie część rzeczywistości. Taki był mój sposób poradzenia sobie z tą traumą i to poskutkowało. Podobno mówi się, że co siedem lat albo coś koło tego każda komórka w ciele człowieka zostaje zamieniona na nową, więc przekonałam samą siebie, że to, co się wydarzyło, dotyczyło całkiem innego ciała, innej osoby niż ta, którą jestem teraz. Ale nigdy nie przestałam go nienawidzić i pogardzać nim za jego aro​gancję. – Chciałam zapytać o to, jak on się wtedy zachowywał – powiedziała Anna, wyrażając miną niezadowolenie, że musi być aż tak nietaktowna. – Mam na myśli, że pewne rzeczy, które napastnik robi, ja​kieś jego szczególne za​cho​wa​nie, wie​le mogą nam po​wie​dzieć o jego sta​nie du​cho​wym. – Po prostu trzymał ten nóż przytknięty do mojego gardła. Poza tym nie zastosował żadnej przemocy. Jego ojciec postarał się podkreślić fakt, że nie miałam na ciele żadnych siniaków, które mogłabym pokazać policji. Żadnych znaków, że walczyłam o swoją cnotę, jak to ujął ten cholerny, sta​ry łaj​dak. Tan​ja Ulmen przez chwilę spoglądała przez okno na ciemną zie​leń lasu. – Wiem, że to zabrzmi dziwnie, naprawdę dziwnie, ale mam wrażenie, że Daniel nawet przez sekundę nie pomyślał, że robi coś złego. Przez te wszystkie lata zastanawiałam się nad tym mnóstwo razy; tak jak mówiłam, wyobrażając sobie, że tylko czytam o czymś, co przydarzyło się komuś całkiem innemu... dzięki temu łatwiej mi było zdobyć się na obiektywną ocenę. Tak czy siak, kiedy wracam myślami do tamtej chwili, mam wrażenie, że on tak naprawdę wcale nie rozumiał, że ja też tam jestem... Wiecie, chodzi mi o teorię umysłu czy symulowania, czy jak to tam nazywają psycholodzy. Myślę, że oni obaj, ojciec i syn, w jakimś sensie byli psychopatami. Nie jestem zawzięta, naprawdę tak uważam. Uważam, że Daniel Föttinger nie rozumiał, że ma do czynienia z kimś nie​za​leżnym, kto na​prawdę może dać zgodę na coś albo ją wy​co​fać. – Tak, jak​by pani w ogóle tam nie było, tak? – pod​po​wie​dział Fa​bel. Tan​ja Ulmen po​pa​trzyła na nie​go sze​ro​ko otwar​ty​mi ocza​mi. – Tak, dokładnie tak – odparła z ożywieniem, po raz pierwszy od początku rozmowy. – Zupełnie jak​by mnie tam nie było. W drodze powrotnej do Hamburga Fabel spytał Annę o adres tej tureckiej restauracji, w której często ja​da​li Müller-Vo​igt i Me​li​ha Yazar. – Czy mogłabyś tam zadzwonić i sprawdzić, czy ten kelner wrócił już z urlopu? – poprosił. – A jeżeli tak, to czy zgo​dziłby się za​mie​nić z nami parę słów, kie​dy tam do​je​dzie​my? Anna za​dzwo​niła i po​twier​dziła, że kel​ner będzie cze​kał. – Czy widziałeś raport, który przysłał Tramberger, ten chłopak z ekipy ratunkowej? – spytała. – Do​tarł do nas dziś rano. – Aha, tę sy​mu​lację z jego „Wir​tu​al​nej Łaby”? Nie, jesz​cze nie miałem oka​zji. – Powinieneś to zobaczyć. Zgodnie z wzorcem, a mówił, że sprawdził kilka razy, ten korpus został wyrzucony trzy kilometry dalej, w górnym biegu rzeki, i dokładnie na samym środku, w głębo​kim ko​ry​cie.

– Z łodzi? – Na to wygląda. Tram​ber​ger twier​dzi, że po​win​niśmy ściągnąć pa​to​lo​ga, żeby spraw​dził, czy nie ma śladów, że zwłoki były obciążone. Sądzi, że ktokolwiek wyrzucił ciało w tym miejscu, zrobił tak właśnie dlatego, że to najgłębsza część Łaby. Tam pływa niewiele większych jednostek, za to więcej barek, więc było mniejsze prawdopodobieństwo, że spieniona woda wypchnie ciało na powierzchnię. Tramberger uważa, że morderca dołożył wszelkich starań, żeby ten korpus pozostał na dnie rzeki i nigdy nie został odnaleziony. To ma sens, Janie. Osobiście przypuszczam, że głowa i kończyny też leżą gdzieś tam na dnie. Ktokolwiek to zrobił, naprawdę nie chciał, by zwłoki zostały zi​den​ty​fi​ko​wa​ne. Pałac Ottomana był o wiele mniej wspaniały niż sugerowała jego nazwa, mimo to posiadał pewien styl. Na ścianach nie wisiały żadne reprodukcje ani plakaty z reklamami turystycznych atrakcji Turcji. Była to zwyczajna jadłodajnia ozdobiona kilkoma nierzucającymi się w oczy pamiątkami, jak kolorowe dekoracyjne tkaniny na ścianach, które poza daniami w menu przypominały o kulturze kraju. Kiedy czekali na Osmana – kelnera, który zwykle obsługiwał Müllera-Voigta i jego przyjaciółkę – Fabel dokładnie obejrzał wnętrze restauracji. To wnętrze raczej nie przypominało lokali, w których zwykle bywał Müller-Voigt; wybór takiego miejsca – wszyst​ko jed​no, czy do​ko​nała go Me​li​ha, czy Müller-Vo​igt – gwa​ran​to​wał pełną dys​krecję. W drzwiach prowadzących do kuchni pojawił się niewysoki człowieczek w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat, o jasnobrunatnych włosach i usłużnym uśmiechu. Przedstawił się Fablowi jako Osman i zaraz dodał, że byłby szczęśliwy, mogąc służyć pomocą w czymkolwiek. Osman należał do ludzi, którzy swoim wylewnym dobrym humorem zarażają innych, nieważne jak bardzo tamci starają się to zi​gno​ro​wać. – Mówiła z akcentem ze Stambułu – wyjaśnił Osman, gdy tylko Fabel zapytał, czy pamięta Melihę. – Sądząc po tym, jak rozmawiała, była dobrze wykształconą i dość zamożną osobą. Jej ubra​nie wyglądało na dro​gie. Poza tym była piękną ko​bietą. – Ale właści​ciel po​wia​da, że wy​da​wało mu się, że nie lubiła mówić o so​bie. – Och, z pewnością. Oczywiście, kiedy jakiś klient odzywa się do mnie po turecku, a do tego tak bezbłędnie i doskonale, od razu pytam, skąd pochodzi. Kiedy zadałem jej to pytanie, rzeczywiście poczułem się tak, jakbym zrobił coś niewłaściwego. Z klientami czasem naprawdę bywa zabawnie. Człowiek uczy się szybko zmieniać temat rozmowy. Bo oczywiście ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzy​my, to żeby nasi sta​li klien​ci czu​li się nie​zbyt kom​for​to​wo. – Ro​zu​miem, że ta pani była szczególnie wrażliwa na do​cie​ka​nie, skąd po​cho​dzi? – Takie odniosłem wrażenie. Kiedy zapytałem, odparła, że z Silviri, na wybrzeżu niedaleko Stam​bułu, ale po​tem od razu na​brała wody w usta, ro​zu​mie pan, co chcę przez to po​wie​dzieć? – Czy wy​da​wa​li się szczęśliwi? – Bardzo. Zwłaszcza on. Zresztą w ogóle byli przemiłą parą. Dobrze razem wyglądali, jeśli wie pan, co mam na myśli. Oczywiście była między nimi znaczna różnica wieku, ale wydawali się to​tal​nie za​pa​trze​ni w sie​bie. – Czy zauważył pan, żeby kiedykolwiek z kimś rozmawiali? Może zdarzyło się, że przy​pro​wa​dzi​li ze sobą przy​ja​ciół albo za​pro​si​li gości? – Nie. Zawsze przychodzili tylko we dwoje. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek ktoś podszedł do nich i choćby w przelocie powiedział „dzień dobry”. Siadali zwykle tutaj... – Osman wskazał najbardziej odległy stolik, ustawiony na samym końcu restauracji, przy końcu części

prze​zna​czo​nej dla gości. To potwierdziło teorię Fabla, że wybrali tę restaurację, ponieważ gwarantowało im to pełną anonimowość. Nikt nie przechodził obok ich stolika w drodze do wyjścia albo do toalety. Jedyne, co Me​li​ha i Müller-Vo​igt mu​sie​li ścier​pieć, to przy​ja​ciel​skie uwa​gi Osma​na. – Osman, chcę, żebyś teraz mocno się nad czymś zastanowił – powiedział Fabel. – Czy było w nich coś, co​kol​wiek nie​zwykłego, co zwróciło twoją uwagę? Osman zmarszczył czoło, jakby starał się zrobić dokładnie to, o co prosił go Fabel, ale po chwili pokręcił głową. – Nie. Bardzo mi przykro, ale nic sobie nie przypominam. Byli zwyczajną, szczęśliwą parą, która wydawała się bardzo w sobie zakochana... Zrobiło mi się przykro, kiedy usłyszałem o MüllerzeVo​ig​cie. Na​prawdę chciałbym móc zro​bić coś więcej... – Dzięku​je​my, Osman. Bar​dzo nam po​mogłeś. – Uśmiechnął się Fa​bel. Widział, że młody kelner starał się z całych sił przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły, które mogły okazać się przydatne. Podziękował właścicielowi restauracji i razem z Anną ruszyli w stronę drzwi. – Nawet dziwiłem się, że ona nie zaglądała do nas częściej – rzucił za nimi Osman, kiedy wy​cho​dzi​li. – Miesz​kała prze​cież tak bli​sko. Oboje, Anna i Fabel, zastygli w pół kroku. Bez słowa cofnęli się do środka, pozwalając, żeby drzwi się za nimi za​trzasnęły. – Wiesz, gdzie miesz​kała? – spy​tał Fa​bel. Po​czuł de​li​kat​ne mro​wie​nie na kar​ku. – No cóż... Tak. Przynajmniej tak mi się wydaje. No chyba, że szła do kogoś z wizytą, ale dla mnie wyglądało to tak, jak​by tam miesz​kała. – Co masz na myśli? – ode​zwała się Anna. – Trzy skrzyżowania stąd stoi dom z mieszkaniami na wynajem. Któregoś dnia przechodziłem tamtędy, bo mój kuzyn mieszka w sąsiednim budynku, i zauważyłem, jak Yazar wchodzi przez główne drzwi, niosąc siatkę z za​ku​pa​mi. – Zakładaj kurtkę... – mruknął Fa​bel do Osma​na i otwo​rzył drzwi na oścież. Po trwającej nie dłużej niż kwadrans rozmowie z sąsiadami, ponad wszelką wątpliwość udało się ustalić, że Meliha Yazar mieszkała w tym domu i zajmowała lokal na trzecim piętrze. Był to nowoczesny budynek z mieszkaniami, znajdujący się rzeczywiście w odległości trzech przecznic od Pałacu Ot​to​ma​na, tak jak mówił Osman. Kiedy już byli pewni, że znaleźli właściwe miejsce, Fabel odesłał Osmana z powrotem do restauracji, a młody człowiek promieniał ze szczęścia, że udało mu się przypomnieć sobie coś znaczącego. Fabel zdołał rozproszyć jego jedyne zmartwienie, że Meliha Yazar miała jakieś kłopoty z po​licją. – Ab​so​lut​nie nie – za​pew​nił Fa​bel. – Próbu​je​my pomóc Frau Yazar. Ty bar​dzo jej po​mogłeś. I Osman z uśmie​chem powędro​wał z po​wro​tem do pra​cy. Wkrótce jed​nak stało się ja​sne, że Me​li​ha Yazar wca​le nie jest Me​lihą Yazar. – Ach, ma pan na myśli Frau Kebir... – powiedziała młoda matka, która otworzyła drzwi sąsiedniego mieszkania na trzecim piętrze, trzymając na biodrze malutkiego berbecia. – Nie widziałam jej od wieków. Może nawet przez cały miesiąc. Ona strasznie często wyjeżdżała, co pew​nie miało związek z jej pracą. Pomyślałam na​wet, że może wróciła do Tur​cji. – Wie pani, na czym po​le​gała jej pra​ca? – spy​tała Anna.

– Nie umiem po​wie​dzieć. – Więc w tym miesz​ka​niu od mie​siąca ni​ko​go nie było? – Tego nie powiedziałam. Jej nie było od miesiąca, ale najwyraźniej kazała coś tam u siebie zrobić w mieszkaniu. Mniej więcej przed trzema tygodniami, zaraz po tym, jak wyjechała, zjawiła się tutaj ekipa robotników. Ale muszę przyznać, że zachowali się w porządku, bo parę dni wcześniej wsunęli mi kartkę pod drzwi, żeby mnie uprze​dzić. – Rozumiem – odparł Fabel. – Czy pani Ya... To znaczy, pani Kebir, przypadkiem zostawiła u pani klu​cze? – Och, nie. – Młoda kobieta kołysała w ramionach marudzące dziecko. – Ona była bardzo spo​koj​na. Bar​dzo skry​ta. Fa​bel po​dziękował i młoda mat​ka zniknęła za drzwia​mi swo​je​go miesz​ka​nia. – Wiesz co, Anno – mruknął Fabel, gdy stali pod drzwiami apartamentu. – Oni nie są wcale tak do​brzy, jak głosi ich PR. – Kto? – Ci z Pharos Project – odparł Fabel. – Przez cały czas myślałem, że to oni wymazali wszystkie ślady istnienia Melihy Yazar. Ale to wcale nie była ich robota. Fałszywy adres, który podała Müllerowi-Voigtowi, przybrane nazwisko... Zgrabne posunięcie, muszę jej to przyznać: zachować tylko imię, na wypadek, gdyby ktoś, kogo znasz z przeszłości, wpadł na ciebie w publicznym miejscu... To wszystko był jej pomysł. To ona nie chciała za sobą zostawiać żadnych śladów ist​nie​nia Me​li​hy Yazar. – Myślisz, że cho​dziło o ja​kieś oszu​stwo? Chcesz po​wie​dzieć, że wplątała się w coś ta​kie​go? Fa​bel pokręcił głową. – Nie, zdecydowanie nie. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się to, że prowadziła jakieś po​ta​jem​ne do​cho​dze​nie. Anna przez moment gapiła się na masywne drzwi wejściowe, prowadzące do mieszkania Me​li​hy. – Chcesz, żebym po​sta​rała się o awa​ryj​ny na​kaz wejścia? W odpowiedzi Fabel wymierzył drzwiom solidnego kopniaka. Przy drugim powtórzeniu drewno do​okoła zam​ka rozłupało się i drzwi ustąpiły. – Mamy powody przypuszczać, że najemca tego mieszkania znajduje się w niebezpieczeństwie – od​po​wie​dział. – W ta​kim przy​pad​ku na​kaz nie jest po​trzeb​ny. Za frontowymi drzwiami znajdował się długi przedpokój. Był jasny i nieskazitelnie czysty, a na przeciwległej ścianie wisiał oprawiony w ramki plakat, przedstawiający przystojnego mężczyznę w średnim wieku, który patrzył na Fabla przenikliwymi, jasnymi oczyma. Mężczyzna miał na sobie staromodny garnitur, a oba kciuki trzymał zatknięte w kieszeniach kamizelki. Z jego bladych oczu biła niewiarygodna determinacja, choć jedno oko nieco uciekało w bok. Fabel wiedział, że to skutek rany od​nie​sio​nej po wy​bu​chu szrap​ne​la pod​czas pierw​szej woj​ny świa​to​wej. – Tak, to na pew​no jej miesz​ka​nie – po​wie​dział, podbródkiem wska​zując na pla​kat. – Kto to? – spy​tała Anna. – Jej ikona. Mustafa Kemal Atatürk, ojciec współczesnej Turcji. Meliha Yazar albo Kebir, czy jak tam się naprawdę nazywała, szukała nowego Atatürka. „Atatürka ekologii”, tak przynajmniej mówił Müller-Vo​igt. Chodź. Spraw​dzi​my, co tu​taj jest. Ostrożnie przesuwali się od pokoju do pokoju. W mieszkaniu pełno było książek, po turecku,

niemiecku i angielsku. Klasyka literatury, traktaty o ochronie środowiska, podręczniki z zakresu geologii i ekologii... Fabel wszedł do sypialni. Łóżko było posłane i wszędzie panował nienaganny porządek, tak samo zresztą jak w całym miesz​ka​niu. Nie​wia​ry​god​ny porządek. – Była schlud​na, to trze​ba jej przy​znać – ode​zwała się Anna gdzieś za ple​ca​mi Fa​bla. – Za schludna – odparł, biorąc do ręki trzy książki w miękkiej oprawie, które leżały na stoliku przy łóżku. – Oni przeszukali wszystko. Zajrzeli w każdy kącik. W każdy zakamarek i do każdego schowka. Założę się, że wcześniej zrobili zdjęcia, a kiedy już skończyli przeszukanie, postawili wszyst​ko z po​wro​tem na swo​im miej​scu. Sta​ran​na ro​bo​ta, trze​ba przy​znać. – Mówisz o tej eki​pie, o której wspo​mi​nała sąsiad​ka? Fabel nie odpowiedział; właśnie zajął się dokładnym przeglądaniem trzech książek w miękkich okładkach, powoli przewracając kartki każdej z nich. Angielskie wydanie 1984 George’a Orwella, niemieckie wydanie książki Sędzia i jego kat Friedricha Dürrenmatta, egzemplarz Milczącej wiosny Rachel Carson, znowu po angielsku... Jeszcze raz obejrzał wszystkie trzy. W doborze tytułów na pewno było coś znaczącego, ale nic nie przychodziło mu do głowy. W końcu wyszedł z sypialni, wciąż trzymając w ręku książki. Zanim skończyli, w mieszkaniu zjawił się oddział z Zakładu Kry​mi​na​li​sty​ki. – Dotykałeś jeszcze czegoś, o czym powinienem wiedzieć? – spytał Braun Holger, znacząco spoglądając na książki. – Niczego tu nie znajdziesz, Holger – odparł Fabel. – Lepiej rozejrzyj się dookoła. Co ci nie pa​su​je na tym ob​raz​ku? Brauner przeczesał spojrzeniem cały pokój, a potem odwrócił się do Fabla i wzruszył ra​mio​na​mi. – Tu mnie masz... Nic nie widzę, poza tym, że to cho​ler​nie porządne miesz​kan​ko. – Po prostu ktoś nas uprzedził – wyjaśnił Fabel. – W dodatku to byli prawdziwi zawodowcy. Za​tar​li po so​bie wszel​kie ślady. – Chciałabym, żeby tak u mnie posprzątali – westchnęła Anna. – To by mi załatwiło wiosenne porządki. – Ale to nie wszystko, co nie zgadza się na tym obrazku. Rozejrzyj się, Anno. Zauważyłaś coś dziw​ne​go? Obydwoje jeszcze raz obejrzeli całe pomieszczenie. Anna na chwilę zmarszczyła brwi, a potem jej twarz roz​jaśniła się, jak​by do​znała olśnie​nia. – To samo, co z ostat​nią ofiarą Zabójcy z Sie​ci? – Właśnie – od​parł Fa​bel. Brau​ner zro​bił zakłopo​taną minę. – Brakuje komputera – wyjaśnił Fabel. – Nie ma komputera, telefonu komórkowego, ładowarek, kart pamięci, na​wet elek​tro​nicz​ne​go kal​ku​la​to​ra. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Brauner. – Że buszował po tym mieszkaniu Zabójca z Sie​ci? – Mogę ci zagwarantować, Holger, że nie był to Zabójca z Sieci... Tego jestem absolutnie pewien. Zrobił to ktoś inny, ktoś, kto nie tylko przewrócił do góry nogami to mieszkanie, ale także zabrał komputer oraz komórkę, które były własnością Julii Henning. Ktoś, kto nie chce, żebyśmy do​wie​dzie​li się, kim był Zabójca z Sie​ci, ani co mu się przy​da​rzyło. – Te​raz na​wet ja stra​ciłam wątek – ode​zwała się Anna.

– Wszystko w swoim czasie... – odpowiedział Fabel. – Tymczasem czy mogłabyś kontynuować naszą pracę tutaj? Ja muszę wracać do komendy, żeby jak najszybciej porozmawiać z Fabianem Men​kem o... Prze​rwało mu brzęcze​nie te​le​fo​nu. – Cześć, Janie, tu Werner. Nie uwierzysz, ale... Mamy następne ciało, które znaleziono w wodzie. Policja portowa właśnie powiadomiła nas, że w pobliżu ujścia Peutehafen wyłowili z rze​ki zwłoki. Właśnie prze​wożą je do Bu​ten​feld. Werner użył skrótu, który w żargonie policyjnym oznaczał nazwę kostnicy w Instytucie Me​dy​cy​ny Sądo​wej, dokąd tra​fiają wszy​scy ci, którzy zmar​li nagłą i po​dej​rzaną śmier​cią. – Za​raz tam będę – od​parł Fa​bel.

ROZ​DZIAŁ 29 Fabel, Nicola Brüggemann i Werner Meyer stali w milczeniu, przypatrywali się ciału, które pracownik kostnicy przywiózł na wózku do głównej sali. Taka dłuższa chwila ciszy mogłaby być potraktowana jako okazanie szacunku, lecz było to pozorne, bo tak naprawdę cała trójka zachowywała się w sposób typowy dla funkcjonariuszy policji. Trzeba poświęcić moment na przyj​rze​nie się zwłokom, dokładne oględzi​ny i ocenę, żeby z per​spek​ty​wy spoj​rzeć na czyjąś śmierć. Ciało na noszach było blade i chude; spod przezroczystej skóry wystawały żebra, a ramiona wydawały się cienkie jak kości kurczaka. Mimo oczywistego śladu zarostu na podbródku, ten człowiek wyglądał raczej na chłopca niż na dorosłego mężczyznę. W jego czaszce ziały cztery dziury, teraz już bezkrwawe – dwie tuż ponad linią włosów i dwie poniżej, przekłuwając gładką powierzchnię szerokiego czoła. Fabel dostrzegł ciemne cętki nad brwią denata: resztki prochu strzelniczego, świadczące o tym, że strzały oddano z bliskiej odległości. Pewnie klęczał, pomyślał Fa​bel. Przy​pusz​czal​nie błagał, żeby da​ro​wa​no mu życie. Poniżej szczęki znajdowała się większa, bardziej paskudna rana – to w tym miejscu kula wyszła z ciała. Poza tym na le​wej pier​si wid​niał ciem​no​zie​lo​ny ta​tuaż w kształcie odwróco​nej pętli. – Wszystko wskazuje na to, że mamy przed sobą doczesne szczątki niejakiego Haralda Jaburga – odezwał się Werner z taką miną, jakby przed chwilą skosztował czegoś kwaśnego. – W kieszeni dżinsów zna​leźliśmy jego dowód tożsamości. Miał dwa​dzieścia osiem lat i nig​dzie nie pra​co​wał. – Myślałem, że był młodszy – zauważył beznamiętnie Fabel i odwrócił się do Nicoli Brüggemann. – Obciążenie pracą systematycznie nam rośnie, więc wydaje mi się, że powinienem przyjąć twoją pro​po​zycję – oświad​czył, igno​rując nie​me py​ta​nie Wer​ne​ra. – On ma na pier​si ta​tuaż – po​wie​działa Brügge​mann. – Tuż nad ser​cem. To chy​ba jakiś sym​bol. – Też to zauważyłem – odparł Fabel. – Według mnie wygląda jak prymitywna wersja greckiej litery gamma. – Podniósł ręce nieboszczyka, żeby obejrzeć wewnętrzną stronę obu przedramion. – Nie widzę żad​nych in​nych śladów. – Moim zda​niem on nie​zbyt wygląda na wiel​bi​cie​la kla​sy​ki – za​uważył Wer​ner. – Nie... – przy​taknął Fa​bel. – Moim też nie. Czy wia​do​mo, gdzie miesz​kał? – W Billbrook. Już tam wysłaliśmy mundurowych – odpowiedział Werner. – Chryste Panie, Jan, jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli wynająć łódź rybacką i ciągnąć sieci po Łabie, żeby wyłowić tych wszyst​kich sztyw​niaków. – Nigdy nam na to nie pozwolą – odezwała się Brüggemann. – I tak już przekroczyliśmy na​rzu​coną przez Unię normę wy​datków. – Mów do mnie jeszcze – odparł Fabel. – Werner, wiem, że jesteś po uszy zawalony robotą, a Annę zostawiłem w mieszkaniu Melihy, ale chciałbym, żebyście ty i Henk zajęli się także tą sprawą. Wrzuć nazwisko denata w komputer i pogadaj z Wydziałem Przestępczości Zorganizowanej. To mi wygląda na porachunki gangów narkotykowych, choć akurat ten koleś sam nie brał, o ile zdążyłem się zorientować. Zapytaj ich, czy w okolicy działa jakaś grupa, która używa jako znaku roz​po​znaw​cze​go li​te​ry gam​ma. – Okay, Janie. Ale moim zdaniem on wygląda na członka gangu w jeszcze mniejszym stopniu niż na miłośnika kla​sy​ki. – Może to zwykła płotka – wtrąciła Brüggemann. – Ktoś, kogo podejrzewali o oszustwo albo

o to, że jest ka​pu​siem. Ale owszem, zga​dzam się, że nie bar​dzo pa​su​je na gang​ste​ra. Pracownik kostnicy powrócił, taszcząc ze sobą wielki worek z grubego plastiku. Bez​ce​re​mo​nial​nie rzu​cił go na klatkę pier​siową mar​twe​go mężczy​zny. – Pytaliście o jego ciuchy – powiedział. – Zostały zapakowane, bo pytali o nie ci z Zakładu Kryminalistyki. Nadal są mokre, więc lepiej, żeby szybko wyjęli je z tego wora, bo inaczej za​pleśnieją. – Uroczy chłoptaś – powiedział Werner, kiedy pracownik kostnicy ponownie zostawił ich sa​mych. – Widać, że ta ro​bo​ta wy​zwa​la w nim nie​po​ha​mo​wa​ny opty​mizm. Fa​bel od​czy​tał na głos listę do​wodów dołączoną do wor​ka. – „Czarna albo ciemnoszara bluza z kapturem. Czarne albo ciemnoszare dżinsy. Ciemnozielony T-shirt. Ozdobiona ćwiekami skórzana przepaska na rękę, prawy nadgarstek. Zegarek na szerokim, skórza​nym pa​sku, lewy nad​gar​stek. Łańcu​szek ze sto​pu me​ta​li z wiszącą ozdobą...”. Przechylił torbę i potrząsnął nią. Wewnątrz znajdowało się sporo oleistej wody, która wyciekła z ubrania, ale zdołał zauważyć wymieniony na liście łańcuszek. Tak jak podejrzewał, wisiorek także przy​po​mi​nał kształtem grecką li​terę gam​ma. – „...Ciemnoczerwone skarpetki do kostek. Czarne, skórzane buty do jazdy na motocyklu. Skórzany portfel z dowodem tożsamości, dwudziestoma pięcioma euro w banknotach, piętnastoma euro w mo​ne​tach. Białe bok​ser​ki...”. – Zabawne – prychnęła Nicola Brüggemann. – Według mnie wygląda na takiego, co zawsze nosi krótkie ga​cie. Fabel nie odpowiedział, tylko wyjął notes i przerzucił w nim kilka kartek. Kiedy znalazł to, czego szukał, pochylił się nad ciałem do Wernera i wręczył mu otwarty notatnik. Werner przeczytał za​pi​ski Fa​bla i zmarsz​czył brwi. – Nie... – odparł, oddając notatnik. – Chyba nie sądzisz... – Głową wskazał na leżące pomiędzy nimi zwłoki. – Jego ubra​nie dokład​nie pa​su​je do opi​su ciuchów, które miał na so​bie tam​ten mo​to​cy​kli​sta. – To chy​ba dość ty​po​wy strój, sze​fie. – Mówi​cie o tam​tym pod​pa​le​niu? – wtrąciła się Brügge​mann. – Musimy ustalić czas śmierci tego gościa – powiedział Fabel. – Idę o zakład, że zginął już po ata​ku w Schan​ze​nvier​tel. – Wciąż chcesz, żebym skontaktował się z Wydziałem Przestępczości Zorganizowanej? – zapytał Wer​ner. Fa​bel skinął głową na znak po​twier​dze​nia. – To jednak może być coś innego. Ale mam pewien wątek śledztwa, za którym chciałbym podążyć oso​biście... Tym razem Fabel nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości. Ledwie zdążył oddalić się o pięćdziesiąt metrów od mieszkania Melihy Yazar, gdy pomyślał, że chyba właśnie minął olbrzymiego volkswagena tiguana, który dotąd stał ukryty za zaparkowanym vanem, a który teraz oderwał się od krawężnika, włączając się do ruchu jakieś cztery albo pięć samochodów dalej. Niebawem jednak stracił go z oczu i przez całą jazdę do kostnicy Butenfeld w Eppendorf nie zauważył za sobą nawet śladu tamtego wozu. Ale gdy tylko wyszedł z kostnicy, tiguan znowu się pojawił i znowu trzymał się w odległości czterech lub pięciu samochodów. Czasami Fabel miał wrażenie, że kierowca volkswagena wcale nie potrzebuje mieć go na oku. Parę razy, gdy wóz

z napędem na cztery koła niknął mu za rogiem ulicy, Fabel nagle skręcał w jakąś przecznicę i jechał całkiem nową trasą – tyl​ko po to, by uj​rzeć, jak ti​gu​an zja​wia się kil​ka kwar​tałów da​lej. Fabel nadal kierował się do celu swojej podróży, to znaczy do doków. Tutaj ruch był znacznie mniejszy i volkswagenowi znacznie trudniej było maskować swoją obecność za coraz rzadszą zasłoną z innych samochodów. Teraz trzymał się w odległości zaledwie dwóch aut. Fabel skorzystał z komórki, żeby skontaktować się z komendą. Telefon odebrała Anna, która właśnie wróciła z miesz​ka​nia Me​li​hy Yazar. – Anno, mam dobre i złe wieści. Dobra wieść jest taka, że na stare lata jednak nie dopadła mnie skłonność do pa​ra​noi. – Znów masz ogon? Je​steś pe​wien? – Tym razem w stu procentach. Właśnie minąłem Fischmarkt. Czy mogłabyś skontaktować się z dyspozytornią i poprosić, żeby oznakowany radiowóz czekał w gotowości, na skrzyżowaniu Grosse Elbestrasse i Kaistrasse? Tam jest spokojnie, żebyśmy dali radę ściągnąć ich bliżej i uciąć so​bie małą po​gawędkę. – Za​raz to zro​bię. Ja też tam przy​jadę. Anna odłożyła słuchawkę, zanim Fabel zdążył odpowiedzieć. Kierując się na zachód, nie dostrzegł we wstecznym lusterku volkswagena. Wcześniej zatrzymała ich zmiana świateł na skrzyżowaniu i tiguan najwyraźniej skorzystał z okazji, by nieco powiększyć przestrzeń, która dzie​liła go od sa​mo​cho​du Fa​bla. Znajdował się już na St. Pauli Hafenstrasse, kiedy znowu go zobaczył, trzy albo cztery samochody za sobą. Ci faceci są naprawdę dobrzy w swoim fachu, pomyślał. Albo mają jakąś pomoc. Teraz zaczął się zastanawiać, co takiego mogło zostać doczepione do jego auta, gdy on od​by​wał po Pha​ros wy​cieczkę z prze​wod​ni​kiem. Anna za​dzwo​niła na jego komórkę. – Mun​du​ro​wi już są na miej​scu. – Znakomicie. Ten koleś wciąż siedzi mi na ogonie. Właśnie jestem na Hafenstrasse. Czy możesz uprze​dzić tych w ra​dio​wo​zie, żeby byli go​to​wi go zwinąć? – Ja​sne. Za parę mi​nut sama tam będę. Fabel rozłączył się i sprawdził w lusterku, jak wygląda sytuacja. Między nim a wielkim volkswagenem jechał już tylko jeden samochód. Wydawało mu się, że przez zaciemnione szyby do​strze​ga wewnątrz syl​wet​ki dwóch mężczyzn. – No cóż, po​sta​raj​my się, żeby to było na​prawdę in​te​re​sujące – mruknął pod no​sem. Kątem oka dostrzegł wąską wybrukowaną uliczkę, która odchodziła od głównej drogi. Najwyraźniej prowadziła do stojących wzdłuż rzeki zabudowań i do brzegu rzeki. To był dojazd, którego nie wykorzystywano w normalnym ruchu. Na przeciwnym pasie akurat nie jechał żaden samochód, więc Fabel śmignął w lewą stronę bez użycia kierunkowskazów, i wdepnął hamulec, zjeżdżając w zatoczkę postojową przy samym nabrzeżu. Jadący dotąd za nim samochód przemknął obok, rykiem klaksonu sygnalizując, że nie podobał mu się ten zwodniczy manewr. Fabel ujrzał, że volkswagen także przelatuje obok ślepej uliczki: albo kierowca czuł, że nie da rady wykonać nagłego skrętu, albo próbował prze​ko​nać Fa​bla, że wca​le go nie śle​dzi. Za​dzwo​nił do Anny. – Tiguan właśnie mnie minął. Nie dałem mu wyboru. Powiedz kolegom z radiowozu, że kieruje się w ich stronę i że mają go capnąć. Ja będę jechał zaraz za nim. Dam ci znać, jeśli wcześniej się

za​trzy​ma albo jeśli zo​baczę, że ma wspar​cie. Właśnie zaczął odwracać się na fotelu, żeby cofnąć się z powrotem na główną drogę, gdy ujrzał, jak w jego kierunku pędzi wóz z napędem na cztery koła. Ledwie zdołał zarejestrować ten obraz w pamięci, gdy tamten rąbnął prosto w zderzak należące do Fabla bmw. Fabel gwałtownie poleciał do przo​du, ale za​trzy​mał go pas bez​pie​czeństwa, boleśnie wbi​jając mu się w ciało. – Ty łaj​da​ku! – wrzasnął na cały głos we wstecz​ne lu​ster​ko. Wcisnął pedał hamulca, jednocześnie rozpinając pas bezpieczeństwa i próbując rozeznać, co się właściwie stało. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że ten wóz z napędem na cztery koła jest in​nej mar​ki niż auto, które dotąd je​chało za nim. Czyżby śle​dziły go dwa sa​mo​cho​dy? Przynajmniej pod jednym względem ułatwiło mu to sprawę: teraz mógł aresztować kierowcę terenówki za nieostrożną jazdę albo na podstawie podejrzenia, że prowadzi po alkoholu. Odwrócił się i przez ramię ujrzał, jak terenowy samochód wycofuje się na wstecznym biegu. Towarzyszył temu okropny zgrzyt gniecionego metalu, do którego zaraz dołączyło blaszane dzwonienie, gdy jakiś fragment tylnej części samochodu Fabla uderzył o kocie łby nadbrzeżnej uliczki. Teraz Fabel wyraźnie zobaczył, że to wcale nie był tamten volkswagen; tym razem atakującym go pojazdem był land ro​ver. Fabel już sięgał do klamki, gdy land rover ponownie wbił się w zderzak jego auta. Znowu poleciał naprzód, ale tym razem nie zatrzymały go pasy, i potężnie uderzył klatką piersiową o kierownicę, wyrzucając z płuc zapas powietrza. Zdyszany, krótkimi haustami próbował złapać oddech, bo jego ciało gwałtownie domagało się tlenu, jednocześnie po omacku grzebał palcami, poszukując kabury, w której tkwił służbowy pistolet. Wtedy nastąpiło kolejne uderzenie. Automatyczny SIG-Saür wyskoczył spomiędzy rozdygotanych palców Fabla i upadł w jakiś zakamarek pod nogami. Nadkomisarz znowu odwrócił się i spojrzał przez ramię: land rover szybko cofał się na wstecznym biegu. Z braku tlenu zrobiło mu się mdło i słabo, klatka piersiowa boleśnie dawała o sobie znać przy każdej próbie zaczerpnięcia powietrza, ale mimo to Fabel desperacko starał się zapanować nad sytuacją. Sięgnął po telefon. We wstecznym lusterku zamajaczyło ogromne, ciemne cielsko tamtego wozu i chwilę później znowu poczuł wstrząs, gdy land rover rąbnął w tył bmw. Ale to uderzenie było inne. Tym razem silnik land rovera ryczał z wysiłku, bo kierowca z całej siły wdepnął pedał gazu. Fabel od razu zorientował się, o co chodzi. Ten skurwiel usiłował zepchnąć go z nabrzeża, pro​sto w nurt rze​ki. Instynktownie nacisnął pedał hamulca. To bezcelowe, pomyślał natychmiast, więc czym prędzej wrzucił wsteczny bieg, żeby odeprzeć napór terenowego potwora. Rozpoczęła się nierówna walka; opo​ny bmw pisz​czały i dymiły, bez​sil​nie ob​ra​cając się po gład​kich ka​mie​niach bru​ku. Musiał się stąd wydostać. Musiał się wydostać, zanim auto przechyli się przez krawędź nabrzeża. Ale siedział po niewłaściwej stronie – po stronie wody. Wbił oszalały wzrok w kratownicę land rovera, która wypełniała cały widok we wstecznym lusterku. Wypełniała cały wszechświat. Fabel właśnie podjął decyzję, że zaryzykuje skok na zewnątrz, kiedy nagle poczuł, że staje się lekki jak piórko. Zdał sobie sprawę, że jego samochód właśnie przeleciał ponad betonową krawędzią. Moment później nastąpiło kolejne uderzenie – samochód zderzył się z powierzchnią wody, a siła wstrząsu rzuciła Fabla o ścianki metalowej klatki, w którą zamieniło się wnętrze auta. Potem wszystko zalała czerń i detektyw przez moment miał wrażenie, że chyba stracił przytomność – aż do

chwili, gdy zdał sobie sprawę, że to tylko zimna, ciemna i oleista woda, która wdarła się z impetem do środ​ka ka​bi​ny. I że właśnie osu​wa się na dno Łaby.

ROZ​DZIAŁ 30 Zaskakująco łatwo odszukał jej imię. Złamanie zabezpieczeń wcale nie było trudne. Roman mu​siał poświęcić nie​całe pół dnia, żeby od​ko​do​wać in​for​ma​cje i prze​nieść je. Me​li​ha Yazar. Kobieta, którą widział wtedy w kawiarni, nazywała się Meliha Yazar. Ogarnął go głęboki smu​tek na myśl, że tak piękna ko​bie​ta jest już mar​twa. On także be​dzie mar​twy, i to całkiem niedługo. Przestał nienawidzić Melihę za to, że specjalnie zostawiła ten telefon, żeby on go znalazł. Tym czynem – wcale nie tak przypadkowym, jak mu się z początku zdawało – podarowała mu niezwykły prezent. Być może ona sama zwróciła na niego uwagę, być może coś w nim dostrzegła; dzięki niej Roman wiedział teraz o sobie coś, o co się nigdy wcześniej nie podejrzewał. Był odważny. Zawsze myślał o sobie jak o skończonym tchórzu, teraz zaś doszedł do wniosku, że wcale nie boi się śmierci. Tamci z pewnością go zabiją, ale zanim to zrobią, on musi zyskać pewność, że informacje, które posiadał – które ona powierzyła mu tym prostym posunięciem, jakim było pozostawienie telefonu w kawiarni – zostaną przekazane policjantowi o nazwisku Fabel i innym funkcjonariuszom. Zdawał sobie sprawę, że wysłanie wiadomości drogą mailową niczego nie załatwi. Zdążył zorientować się, jak wyrafinowaną techniką tamci dysponowali i jaki był zasięg ich możliwości. Na​prawdę po​dzi​wiał niektóre ich osiągnięcia. Zasługi​wały na mia​no praw​dzi​wie kre​atyw​nych. Jednak niewątpliwie byli niebezpieczni. Pierwszą rzeczą, którą zrobią po wytropieniu Romana, będzie wymazanie całej jego działalności mailowej i wykasowanie obecności na blogach. Uciszenie elek​tro​nicz​ne​go śpie​wu. Tak samo wiedział, że nie może polegać na Fablu, bo istniało spore ryzyko, że on także wkrótce zostanie zabity. Obaj, Roman i Fabel, stanowili zagrożenie związane z rozprzestrzenianiem informacji; zagrożenie, które należało czym prędzej wyeliminować. Krąg musiał zostać ponownie za​mknięty. Ale to wszystko dotyczyło rzeczywistego świata, Roman zaś istniał bardziej „tam” niż w świecie rzeczywistym. Odkrył prawdę i wiedział jak fałszywa jest ich fantazja na temat cyfrowej alternatywnej rzeczywistości. Ona istniała, lecz podróż do niej była możliwa tylko pod warunkiem unicestwienia własnego ego. Zresztą i tak była jedynie bezdusznym cieniem prawdziwej rzeczywistości. Dobrze o tym wiedział. Ostatecznie spędził tam znaczną część swojego młodego życia. Zakończył odcyfrowywanie plików. I oto miał to coś przed oczyma – sekret Pharos Project. Tamci zrobią wszystko, by nigdy nie ujrzał światła dziennego. Musieli być szaleni, sądząc, że uda im się zachować coś takiego w tajemnicy przed światem... Ale wiadomo, że Wielkie Kłamstwo zawsze bywa naj​bar​dziej trwałe, najłatwiej​sze do pod​trzy​my​wa​nia. Gdy tylko zakończył zapisywać pliki na kilku kartach pamięci, przeszedł się po mieszkaniu i odsunął zasłony. Przez chwilę walczył z dwoma na pół zarośniętymi brudem oknami, ale w końcu zdołał je otwo​rzyć i wpuścić do po​ko​ju trochę świeżego po​wie​trza. Po​tem wy​szedł na mia​sto. Był piękny, słoneczny dzień. Pierwszy naprawdę słoneczny dzień tego roku. Ulica Wilhelmsburg wydawała się strasznie hałaśliwa po ciszy, która panowała w jego mieszkaniu. Pomyślał o Albańczykach, którzy mieszkali piętro niżej i którzy wcale nie byli uciążliwymi sąsiadami.

W rzeczywistości to on, Roman, był nietolerancyjny, ponieważ okazał się niezdolny do uczestniczenia w realnym życiu. Tacy jak on pojawiali się już na przestrzeni dziejów. Na przykład średniowieczni mnisi, którzy wybierali surowość klasztornych cel i wirtualną rzeczywistość religii; antyczni filozofowie, którzy kryli się w pieczarach albo beczkach i komentowali stan ludzkości, od której właści​wie się odłączy​li. Wędrówka do miasta zabrała mu mnóstwo czasu, ale był zdeterminowany, żeby tam dotrzeć. Od czasu do czasu musiał opierać się o ściany, żeby złapać oddech, i za każdym razem, gdy napotykał komunalną ławkę, korzystał z okazji i siadał na niej, wyczerpany. Raz nawet musiał przysiąść na po​kry​wie ko​sza do śmie​ci. Widział, że ludzie przyglądają mu się z pogardą, ale nic go to dzisiaj nie obchodziło. Dzisiaj miał do wypełnienia misję; miał jakiś cel, przynajmniej ten jedyny raz nie dotyczyło to wyłącznie jego osoby. Najpierw udał się do oddziału Deutsche Post, gdzie zakupił pięć sztuk wyściełanych kopert, do każdej wsunął kartę pamięci i napisany odręcznie list. Zatrzymał się na chwilę, zanim wypuścił je z palców, żeby wpadły do skrzynki; w tym momencie przywołał w pamięci obraz Melihy – kobiety spotkanej w kawiarni, kobiety, która przyczyniła się do odkrycia prawdy. Miał nadzieję, że tam, gdzie te​raz jest, w jakiś sposób wie, co on dla niej robi. Po załatwieniu spraw na poczcie Roman powędrował do bankomatu i wypłacił pięćset euro. Starannie złożył banknoty, a następnie schował je do szóstej koperty. Po drodze do domu odwiedził jeszcze dwa bankomaty, za każdym razem używając innej karty. W nich także podjął po pięćset euro. Zanim z powrotem dotarł do frontowych drzwi budynku, w którym mieściło się jego mieszkanie, sapał jak miech i zalewał się potem. Oparłszy się o ścianę, podniósł wzrok ku niebu. Wysoko w oddali, połyskując w słońcu, samolot pasażerski zostawiał za sobą smugę; podobny był do igły, która ciągnie za sobą białą nitkę przez niezmierzoną połać błękitnego jedwabiu. Nie ma czegoś takiego jak jedna rzeczywistość, pomyślał obserwując samolot i zastanawiając się, jak z wysokości jego pasażerowie widzą Wilhelmsburg. Pomyślał, że przecież jest tyle rzeczywistości, ilu ludzi na tej planecie, bo rzeczywistością jest to, co mieszka w głowie każdego z nas. Kiedy oni mnie zabiją, myślał, skończy się moja rzeczywistość, ale ja nie będę miał poczucia, że ona się kończy. Tak samo, jak nie byłem niczego świadomy przed moim urodzeniem, tak samo nie będę i po śmierci, ponieważ czas istnieje tylko wówczas, gdy sobie to uświadamiam. Czas zaczął się wraz ze mną i wraz ze mną się skończy. Je​stem nieśmier​tel​ny. Kiedy odzyskał wystarczająco dużo sił, by iść dalej, wszedł do wnętrza budynku i rozpoczął długą, bardzo mozolną wędrówkę po schodach. Zanim jednak dotarł do drzwi mieszkania poniżej jego, oddychał z jeszcze większym trudem niż wcześniej. Kiedy Albańczyk otworzył drzwi i rozpoznał Romana, jego twarz pociemniała z przytłumionego gniewu. Potem najwyraźniej za​uważył, w ja​kim sta​nie jest Ro​man, i gniew ustąpił miej​sca za​nie​po​ko​je​niu. – Czy pan źle się czu​je? Nie wygląda pan zbyt do​brze... – Jetmir... – Roman wyrzucał z siebie słowa, przerywając je wilgotnymi charkotami. – Chyba tak masz na imię, zga​dza się? Jet​mir? Albańczyk skinął głową i wysunął się z mieszkania, żeby pomóc Romanowi. Ten prawie się zaśmiał: Jetmir był małym, żylastym mężczyzną, którego Roman zapewne przygniótłby na śmierć, gdy​by się na nie​go przewrócił. – Proszę wejść. Nie czu​jesz się do​brze. Może zawołam dok​to​ra? – Nie chcę doktora, Jetmir... Bardzo mi przykro... To ja byłem tą osobą, która stale dzwoniła na

policję. I tak wiedziałeś, że to ja, ale chciałem osobiście ci powiedzieć, że to ja i że bardzo cię prze​pra​szam. Wcisnął Albańczy​ko​wi do ręki ko​pertę, w której było tysiąc pięćset euro. – Weź to. Chcę, żebyś to wziął. Wiem, że nie masz za dużo pie​niędzy. Albańczyk gapił się na gotówkę jak onie​miały. – Ale dla​cze​go? – wy​krztu​sił, nie czy​niąc jed​nak najlżej​sze​go ru​chu, żeby zwrócić pie​niądze. – Ponieważ byłem złym sąsiadem. I ponieważ chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Potraktuj to jako zapłatę z góry. Roman zamilkł, bo nagły ból przeszył na wskroś jego klatkę piersiową i powędrował do prawej ręki. Chwycił Albańczyka za przód koszuli i przyciągnął do siebie, zaś drugą ręką wcisnął mu w rękę następną ko​pertę. – To dla policji – wyszeptał. – Bardzo ważne, żeby to dostali. Tu przyjdą bardzo źli ludzie, Jet​mir. Przyjdą po mnie. – Może od razu we​zwać po​licję... – Nie! – wrzasnął Ro​man, jesz​cze moc​niej za​ci​skając pal​ce na ko​szu​li małego Albańczy​ka. – Nie. To byłoby nie​bez​piecz​ne dla cie​bie i dla two​jej ro​dzi​ny... Posłuchaj, jeśli przy​da​rzy mi się coś złego, musisz dopilnować, żeby ta koperta trafiła w ręce policji. Masz ją oddać tylko jednemu policjantowi, który nazywa się Fabel. Jan Fabel. Jego nazwisko jest napisane na kopercie. Zro​zu​miałeś? Nie od​da​waj jej ni​ko​mu in​ne​mu. Albańczyk z zapałem po​ki​wał głową. – Za​cze​kaj, przy​niosę ci wody. Musiało upłynąć całe piętnaście minut, żeby ból trochę zelżał i żeby Roman, małymi łykami popijając wodę, odzyskał odrobinę tchu. Przez ten kwadrans siedzieli we dwóch na schodach i rozmawiali. Gawędzili o najbardziej błahych rzeczach, o domu Jetmira w Albanii, o jego dzieciach i o tym, jak dają sobie radę z niemieckim. Ale przez cały czas niepokój nie schodził z twarzy Albańczyka. Roman przypomniał sobie, jak tamten próbował do niego zagadać, kiedy przeprowadził się tutaj z całą rodziną, jak dokładał wszelkich starań, żeby się z nim zaprzyjaźnić... Na samą myśl o tym czuł się źle. Ostatecznie Jetmir i jego rodzina byli prawdziwymi ludźmi, a nie tylko hałasem czy po​czu​ciem iry​ta​cji, snującymi się po pe​ry​fe​riach eg​zy​sten​cji Ro​mana. – Nie martw się o mnie – powiedział w końcu, powoli i z wysiłkiem podnosząc się ze schodów. – Dam so​bie radę. Tyl​ko nie za​po​mnij o tym, co mi obie​całeś. – Nie zapomnę. Teraz jesteśmy dobrymi sąsiadami. Jesteś mój fqinj. Będziemy nawzajem trosz​czyć się o sie​bie. Albańczyk pomógł Ro​ma​no​wi prze​być resztę schodów, która dzie​liła ich od jego miesz​ka​nia. – Te​raz sam so​bie po​radzę. Dziękuję za po​moc, Jet​mir. Roman otworzył kluczem zamki, uśmiechnął się i poczekał, aż z niższego piętra dobiegnie trzask za​my​ka​nych drzwi. Do​pie​ro wte​dy na​cisnął klamkę i wszedł do środ​ka. Rozejrzał się dookoła. To mogło być całkiem przyjemne mieszkanko, gdyby tylko utrzymywał większy porządek. Teraz tego żałował. Było mnóstwo rzeczy, których teraz żałował. Stał oparty o drzwi, walcząc z własnym od​de​chem. W mieszkaniu było ich trzech. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem. Ubrani byli w identyczne szare garnitury, a w uchu każdego z nich tkwiła słuchawka bluetooth, zupełnie jakby była przyrośnięta. Jeden z nich siedział przy komputerach Romana, drugi trzymał w ręku telefon

Melihy. Trzeci zatrzymał się tuż przed Romanem i patrzył na niego wzrokiem pozbawionym ja​kich​kol​wiek uczuć. Roman wiedział, że ich tu zastanie. Zanim wyszedł na miasto, żeby wykonać swoje zadania, z powrotem zmontował telefon Melihy, wkładając także nadajnik GPS, i zostawił aparat włączony. Jak świetlną boję. Jak cyfrową latarnię morską. Oni znakomicie posługiwali się tym rodzajem me​ta​fo​ry, pomyślał. Już miał się roześmiać z absurdu tej sytuacji, kiedy stojący najbliżej Konsolidator wysunął się naprzód, zarzucił Romanowi na głowę duży plastikowy worek, który trzymał w odzianych w ręka​wicz​ki dłoniach, i moc​no zawiązał taśmę.

ROZ​DZIAŁ 31 Fabel wiedział, że panika będzie tym, co go zabije. Zmusił swój umysł, by rozwaga i logiczne myślenie wciąż były na pierwszym miejscu. Pierwsze uderzenie pozbawiło go tchu i teraz w jego płucach wciąż brakowało dostatecznej ilości powietrza; pierwotny instynkt nakazywał mu otworzyć usta i od​dy​chać – za​ssać brudną, rzeczną wodę, wciągnąć do płuc coś, co​kol​wiek. Naturalna wyp*rność ciała pchała go na brezentowy dach auta, które szybko nabierało głębokości; zdawał sobie sprawę, że razem z nim on także jak kamień opada na dno Łaby. Nabrzeże początkowo zamierzano wykorzystywać jako miejsce załadunku towarów, co oznaczało, że woda była wy​star​czająco głęboka, żeby mogły tu cu​mo​wać na​wet wiel​kie stat​ki. Głęboka i ciem​na. Fabel przestał widzieć co*kolwiek. Znajdował się w środku samochodu, który był jego własnością od dziesięciu lat, alewnętrze auta nagle zmieniło się w kompletnie obce środowisko. Obce i toksyczne. Wiedział, że jedno okno było otwarte i że przez nie może szybko wydostać się na zewnątrz. Drugie było zamknięte. Pozostawała prosta decyzja: w tę stronę, albo w przeciwną. Przepchnął się w kierunku, który jego zdaniem był tą właściwą stroną samochodu, nie natrafiając rękoma na kierownicę. Palcami wymacał krawędź okna i przecisnął się przez ramę. Był na zewnątrz samochodu i płynął ku górze. Pozbawione tlenu płuca krzyczały o oddech, a palący ból, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył, przecinał na dwoje jego pierś. Teraz mógł dostrzec nad sobą jaśniejszą powierzchnię wody, ale miał wrażenie, że wcale się do niej nie zbliża. Światło na górze zaczęło przygasać, woda dookoła robiła się coraz ciemniejsza. Znowu poczuł przypływ paniki, kiedy zdał sobie sprawę, że lada chwila zemdleje. Straci przytomność i już nigdy jej nie odzyska. Ręce i nogi znowu stały się tak ciężkie, jakby zrobiono je z ołowiu i Fabel uświadomił sobie, że z po​wro​tem opa​da na dno. W jednej chwili opuścił go cały strach, a długo powstrzymywany oddech wyrwał się na wolność w eks​plo​zji małych, bul​goczących bąbelków. Nagle coś zakryło mu usta i ucisnęło nos. Czyjaś ręka. Ktoś był w wodzie, tuż obok niego. Druga ręka wślizgnęła mu się pod pachy i otoczyła klatkę piersiową. Fabel instynktownie walczył z tą ręką, która brutalnie wzięła w kleszcze jego nos i usta; logiczna myśl, że ktoś po prostu usiłował w ten sposób zapobiec wciągnięciu przez niego do płuc brudnej wody, zagubiła się w ataku pierwotnej pa​ni​ki. Wiedział, że zapewne płyną ku górze, ale woda dookoła robiła się coraz ciemniejsza. Czarna. Już nie czuł własnych kończyn, chłodu wod​nej toni, ogłuszającego łomo​ta​nia ser​ca... Nagle zorientował się, że znowu siedzi w gabinecie ojca, w domu w Norddeich. Za oknami było już ciemno i gabinet oświetlała jedynie stojąca na biurku lampka. Gdzieś zza okna, z drugiej strony wału, dobiegał grzmot szalejącego na morzu sztormu. Fabel przysłuchiwał się porywom wiatru i kroplom deszczu walącym o szybę, i nagle zobaczył, że naprzeciwko niego siedzi Paul Lindemann. Dookoła rany po pocisku, na samym środku czoła, zastygł zaskorupiały pierścień dawno wy​schniętej, czer​wo​no-czar​nej krwi. – Czy to boli? – spy​tał Fa​bel. – Te​raz już nie. – Strasz​nie mi przy​kro. – To nie była twoja wina. To nie była niczyja wina. Zdarzyło się i już. Po prostu nadszedł mój

czas. – A mój czas nad​szedł te​raz. Czy to rze​czy​wi​stość? – To nie jest twój czas – odparł Paul i uśmiechnął się. – Nie wiem, czy to jest rzeczywistość. Czy pamiętasz pewne dochodzenie, które prowadziłeś? Tę sprawę, w której morderca uważał, że został wymyślony, i że wszyst​ko, łącznie z nim sa​mym, jest tyl​ko częścią baj​ki? – Tak, pamiętam go. – Może ostatecznie on miał rację. Może nie ma czegoś takiego jak rzeczywistość... – Paul za​wa​hał się. – Czy wi​działeś książki? – Ja​kie książki? – Te, które trzy​mała przy łóżku. – Tak, wi​działem. – Masz je przy so​bie? Czy są ra​zem z tobą w wo​dzie? – Ja nie je​stem w wo​dzie, Paul. Je​stem tu​taj. – Je​steś w wo​dzie, Ja​nie. Czy masz przy so​bie te książki? – Nie, za​brała je Anna. Są w tor​bie. – Pamiętaj o książkach. – Paul spojrzał z ukosa, marszcząc rozerwaną przez pocisk skórę do​okoła rany. – Nie za​po​mi​naj o książkach. Fabel chciał coś mu odpowiedzieć, ale stawał się coraz bardziej śpiący. W pokoju szybko za​pa​dała ciem​ność, a odgłosy bu​rzy za​mie​rały w od​da​li. Obudził go palący ból; ból, który penetrował każdy milimetr jego ciała. Poza tym co chwila słyszał ogromny łoskot, podobny do huku uderzających o brzeg fal, lecz następujący zbyt szybko jeden po drugim. Każdy huk na nowo wzniecał w nim falę cierpienia i w końcu Fabel zorientował się, że to jego własny oddech. Coś nadal ściskało mu usta i nos, więc uchwycił to coś palcami, lecz za​nim zdążył szarpnąć, czy​jaś ręka złapała go za nad​gar​stek. – Spokojnie – odezwał się kobiecy głos, w którym stanowczość mieszała się z otuchą. – To tylko ma​ska tle​no​wa. Próbował się pod​nieść, lecz tym ra​zem de​li​kat​nie po​wstrzy​mało go więcej par rąk. – Tu Anna, sze​fie. Wszyst​ko będzie do​brze. Je​steśmy w am​bu​lan​sie i je​dzie​my do szpi​ta​la. Nagle wróciła mu zdolność widzenia i ujrzał Annę oraz ratowniczkę medyczną, które pochylały się nad nim. Pełna świa​do​mość powróciła jak elek​trycz​ny wstrząs. – Złapaliście ich? – starał się usiąść, ale znowu został powstrzymany. Pulsujący w głowie ból przy​pra​wiał go o mdłości. – We​pchnęli mnie do wody. Próbo​wa​li mnie zabić. Zobaczył, że w ambulansie jest ktoś jeszcze. Na ławeczce obok Anny znajdowała się jakaś po​stać. Fa​bel zo​ba​czył mo​kre włosy i koc otu​lający sku​lo​ne ra​mio​na. – Janie, to jest Herr Flemming – wyjaśniła Anna. – To właśnie Herr Flemming wyciągnął cię z wody. Zo​ba​czył, jak twój sa​mochód spa​da z na​brzeża, i sko​czył, żeby cię ra​to​wać. Fabel przypomniał sobie rękę zakrywającą mu nos i usta, i ramię, które owinęło się wokół jego ciała i ciągnęło go w górę. – Pan ura​to​wał mi życie? Flem​ming wzru​szył ra​mio​na​mi. – No cóż, byłem we właści​wym miej​scu o właści​wej po​rze. – Chy​ba trochę więcej. Pan ry​zy​ko​wał własnym życiem, żeby przyjść mi z po​mocą. – Janie... – Fabel wyczuł w tonie Anny jakąś niepewność. – Herr Flemming pracuje w Seamark

In​ter​na​tio​nal. – Ale ja myślałem... – Miał pan rację, Herr Fabel – odezwał się Flemming. – Śledziliśmy pana. Ale jesteśmy po tej samej stronie, że tak powiem. Teraz proszę odpoczywać. Mnie także wiozą do szpitala, więc po​roz​ma​wia​my później. – Czy to pan dzwo​nił do mnie wczo​raj wie​czo​rem? Czy to pan jest Kla​bau​ter​man​nem? Flem​ming roześmiał się. – Cóż, być może dzi​siaj fak​tycz​nie byłem Kla​bau​ter​man​nem, ale to nie ja dzwo​niłem do pana. Fabel opadł na nosze. Tlen ułatwiał mu oddychanie, więc mógł zamknąć oczy i skoncentrować się na zwalczaniu mdłości, które wzbierały w nim coraz większymi falami. Ambulans ruszył z miejsca, a kiedy nabierał prędkości, podskoczył gwałtownie na jakiejś koleinie, Fabel jednym ruchem zdarł z twarzy maskę tlenową, przekręcił się na bok i zwymiotował. Sanitariuszka trzymała mu głowę, gdy zwracał, a gdy skończył, spytała, czy czuje się lepiej i ponownie ułożyła go w pozycji leżącej. Kiedy tak leżał na noszach i czuł na nadgarstku delikatny ucisk jej palców, gdy badała mu puls, Fabel poczuł, jak ogarnia go przytępione zdziwienie. Chwilę później opadły mu po​wie​ki i za​padł w głęboki sen. Susanne przyjechała do szpitala mniej więcej pół godziny po tym, jak Fabel został tam przyjęty. Była wyraźnie wstrząśnięta i gdy siadała przy jego łóżku, Fabel spostrzegł, że bardziej martwi się o nią niż o stan swojego zdrowia. Była z nim w szpitalu przez cały czas, nawet wówczas, gdy po godzinie robiono mu ponownie badania. Mars na jej czole za nic nie chciał się rozchmurzyć; na nic się zda​wało to, że często za​pew​niał ją, iż czu​je się całkiem do​brze, ani ile razy le​ka​rze po​wta​rza​li, że nie ma czym się mar​twić. – Wcale nie opiłem się tej wody – mówił Fabel. – Postarał się o to ten gość, nazywa się Flemming. Naprawdę szybko wyciągnął mnie na powierzchnię. Susanne, uczciwie przyznaję, że czuję się całkiem do​brze. Położył dłoń na jej po​licz​ku i uśmiechnął się. Su​san​ne na​kryła jego dłoń swoją dłonią. – Janie, oni próbowali cię zabić – oświadczyła z niedowierzaniem. – Czy ci maniacy naprawdę uważają, że mogą targnąć się na życie wyższego rangą funkcjonariusza hamburskiej policji i że uj​dzie im to na su​cho? – Szczerze powiedziawszy, o ile zdążyłem się zorientować, na razie wszystko uchodzi im na sucho. Nie mamy niczego, co pozwoliłoby powiązać ten wóz, który we mnie uderzył, z Pharos Project albo ze Strażnikami Gai. Albo z kimkolwiek, jeśli o to chodzi. Zawsze mogą twierdzić, że to był przypadkowy atak jakiegoś szaleńca. Nie wiem. Ale ich dorwiemy, Susanne, możesz być spo​koj​na. Na pew​no ich do​rwie​my. Do pokoju weszła Anna Wolff. Kiedy zobaczyła, jak Susanne ściska Fabla za rękę, przez chwilę po​czuła się niezręcznie. – Wszyst​ko w porządku, Anno – zawołała Su​san​ne. Fabel wyczuł w jej uśmiechu odrobinę chłodu. Susanne wstała z miejsca i demonstracyjnie cmoknęła go w czoło. – Chy​ba pójdę napić się kawy – po​wie​działa. – Za chwilę wra​cam. – Prze​pra​szam, sze​fie – mruknęła Anna. – Nie miałam za​mia​ru... – W porządku, Anno. Co jest? – Lekarze pozwolili Flemmingowi się wypisać i wracać do domu, ale kręci się po korytarzu, bo

myśli, że będziesz chciał z nim po​roz​ma​wiać. Jeśli czu​jesz się na siłach, za​raz go przy​pro​wadzę. – Oczywiście, że jestem na siłach i cholernie chcę z nim pogadać. Czy powiedział ci, dlaczego je​chał za mną? – Lepiej sam go zapytaj o wszystkie szczegóły, ale z tego, co zdążyłam się zorientować, Seamark International pracuje dla jakiejś firmy o nazwie Demeril Importing. Ta firma zajmuje się sprowadzaniem tureckich dywanów i materiałów, ma magazyn w Speicherstadt. Seamark pracuje dla mnóstwa takich firm, zapewniając ochronę importowanych i eksportowanych dóbr, włącznie z ludźmi, którzy na pokładzie statku czuwają nad całością ładunku. Najwyraźniej mają nawet coś w rodzaju własnego wydziału śledczego. Głównie dlatego, że towary i ładunki, których mają strzec, prze​chodzą przez tyle różnych ju​rys​dyk​cji i agen​cji. – Do diabła, co to ma wspólne​go z czym​kol​wiek, czym się zaj​mu​je​my? – Właścicielem Demeril jest niejaki Herr Mustafa Kebir. Tak się składa, że jego brat, znany turecki archeolog i działacz ekologiczny, Burhan Kebir, jest mocno zaniepokojony losem swojej córki... – Me​li​hy? – Tak. Meliha Kebir albo Meliha Yazar, jak wolisz, jest działaczką organizacji ekologicznych i tajną dziennikarką śledczą. Powód, dla którego nie mogliśmy znaleźć żadnych śladów jej istnienia, wydaje się całkiem prosty: ona nie pisuje ani jako Meliha Kebir, ani Meliha Yazar. Publikuje swoje prace pod pseudonimem „Syrenka” na stronach internetowych różnych organizacji proekologicznych. Obnażyła działalność kilku różnych firm, które zatruwają środowisko, a w dwóch wypadkach internetowa burza, którą wywołała, przelała się do mainstreamowych mediów i przeciw tym firmom zo​stały wnie​sio​ne for​mal​ne oskarżenia. Fabel ostrożnie dźwignął się na łóżku, krzywiąc się z wysiłku. Głowa wciąż bolała go jak dia​bli. – Czyli była tego rodzaju osobą, której Pharos Project za nic nie chciałby dopuścić do swoich spraw. – Skontaktowałam się z sanatorium dla umysłowo chorych w Bawarii, gdzie Föttinger został umieszczony przez swoich rodziców. Udało mi się zdobyć federalny nakaz dostępu do akt i wiesz, co od​kryłam? – Że mieli tajemniczą awarię systemu komputerowego i wszystkie akta w dziwny sposób zostały wy​ka​so​wa​ne? Anna spra​wiała wrażenie nie​co roz​cza​ro​wa​nej, że nie udało jej się rzu​cić bom​by. – Zgadłeś? – Ra​czej wy​kon​cy​po​wałem. Coś jesz​cze? – Tak. Ni​co​la Brügge​mann przy​je​chała, żeby się z tobą zo​ba​czyć. – Jak so​bie da​jesz z nią radę? – Nieźle. Tak jak mówiłeś, ona jest do​brym gli​nia​rzem. – To wszyst​ko? Anna wzru​szyła ra​mio​na​mi. – Och, nie, jest coś jeszcze. Dzwonił Fabian Menke, żeby odwołać wasze spotkanie. Mówił, że ułożył wszystko tak, żebyście mogli się spotkać, ale coś mu wyskoczyło i musiał przesunąć cię na ju​tro, na tę samą porę i w tym sa​mym miej​scu. Fa​bel zmarsz​czył brwi.

– Właśnie do nie​go je​chałem, kie​dy we​pchnięto mnie do rze​ki. – Po​zbie​rasz się na tyle, żeby ju​tro się z nim spo​tkać? – Jedyne, czego potrzebuję, to zastrzyk w tyłek, żeby nie dostać tężca. Czuję się całkiem dobrze. Przeżyłem tyl​ko lek​ki wstrząs, to wszyst​ko. – Oni chcą cię tu za​trzy​mać przez całą noc. Na ob​ser​wa​cji, jak po​wie​dzie​li. – Mogą obserwować mnie z daleka. Będziesz tak dobra i przyniesiesz mi moje ciuchy, kiedy będę rozmawiał z Nicolą? Susanne przywiozła mi z domu czyste ubranie. Tylko postaraj się uwinąć, dopóki ona nie wróci. Na pew​no będzie chciała, żebym zo​stał w szpi​ta​lu. Cześć, Janie, jak się miewasz? – spytała głębokim kontraltem Nicola Brügemann, siadając na brzegu łóżka. – Masz chwilę, żeby pogawędzić? To znaczy, jeśli nie masz niczego innego w pla​nach? Ja​kieś za​wo​dy pływac​kie albo... – Bar​dzo śmiesz​ne, Ni​co​la, na​prawdę. Czyżbyś po​bie​rała lek​cje sar​ka​zmu u Anny Wolff? – Jest bardzo niewiele rzeczy, których nasza mała Anna mogłaby mnie nauczyć. I to nie jest jedna z nich. W tym mo​men​cie Anna wróciła do po​ko​ju i podała Fa​blo​wi jego rze​czy. – Lepiej się pospiesz – powiedziała. – Zdaje się, że oni porozmawiali z przełożoną pielęgnia​rek, która właśnie podąża tu ener​gicz​nym kro​kiem. Załatwisz to, praw​da? Gdy wyszła, Fabel zaczął stroić miny do Nicoli, która w końcu domyśliła się, o co chodzi i odwróciła się plecami, żeby mógł wstać z łóżka i się ubrać. Wtedy przekonał się, że głowa wciąż go boli i że le​d​wie trzy​ma się na no​gach. – Pamiętasz całą tę pieprzoną gadkę, że muszę pokierować śledztwem w sprawie Zabójcy z Sieci, ponieważ ty jesteś skompromitowany... – odezwała się Brüggemann. – Rozmawiałam z dyrektorem kryminalnym van Heidenem i zgodził się ze mną, że po zamachu na twoje życie tamte wszyst​kie bzdur​ne za​rzu​ty trze​ba uznać za za​sra​ne łgar​stwo. – Zasrane łgarstwo? – Fabel uśmiechnął się od ucha do ucha. – Zakładam, że nie użyłaś tego sformułowania w obecności Horsta van Heidena? Już możesz się odwrócić. Jestem przyzwoicie ubra​ny. Z po​wro​tem po​pa​trzyła na nie​go. – Właśnie tak powiedziałam, jeśli chcesz wiedzieć. No wiesz, jak na policjanta, który jest w służbie tak długo jak on i który na pewno niejedno w życiu widział, to rzeczywiście łatwo go zaszokować. Tak czy owak, zgodził się ze mną, że ktokolwiek próbował cię skompromitować, najwyraźniej zdecydował się załatwić sprawę bardziej zasadniczymi metodami, więc choćby z tego po​wo​du po​wi​nie​neś zo​stać przywrócony do daw​nych obo​wiązków. – Chcesz się wy​co​fać? – spy​tał Fa​bel. – Niekoniecznie. Już zajęłam się tą sprawą i chciałabym się jej trzymać. Oczywiście pod twoim kie​row​nic​twem. Jeśli ci to pa​su​je. Zresztą prze​cież właśnie tak było. Nie​ofi​cjal​nie, rzecz ja​sna. – Jak od​no​si​li się do cie​bie lu​dzie z ze​społu? – Wspaniale. Muszę przyznać, że stworzyłeś znakomity oddział, Janie. Werner to prawdziwa gwiazda, Dirk, Henk, Thomas i inni też naprawdę świetnie dają sobie radę. Tylko Anna potrafi być trochę... trud​na. Ni​co​la Brügge​mann uśmiechnęła się przy ostat​nim słowie. – Ni​co​la, czy mam uważać, że to two​je po​da​nie o pracę? – Może i tak, Janie. Wiem, że jesteś starszy rangą, odkąd Maria Klee... – zająknęła się. Wszyscy

nauczyli się na paluszkach omijać temat tego, co przydarzyło się Marii. – Chodzi o to, że zawsze dobrze nam się razem pracowało, a poza tym uważam, że może to być dla mnie niezłe wyzwanie. I wiem, że robisz kawał dobrej roboty, jeśli masz wsparcie. Oczywiście, jeśli sądzisz, że za​mie​rzam... – Nie bądź głupia, Nicola. Wiesz przecież, jak bardzo cię cenię. Po prostu chodziło mi o to, że masz swój własny zespół. Je​steś pew​na, że zno​wu chcesz grać dru​gie skrzyp​ce? – Janie, twój zespół cieszy się znakomitą opinią w całej republice. Zapewniam cię, że nikt nie będzie uważał, że zrobiłam krok wstecz. Zresztą istnieje granica tego, jak długo możesz pracować w jed​no​st​ce zaj​mującej się przestępstwa​mi wo​bec nie​let​nich. In​a​czej możesz wysiąść psy​chicz​nie. Fabel skinął głową; potrafił to sobie wyobrazić. Ta specjalna jednostka kryminalna mieściła się na tym samym piętrze co Wydział Zabójstw i Fabel często przechodził obok. Był tam pewien pokój, położony na uboczu, osobliwie jasny i kolorowy na tle stonowanych wnętrz komendy, pełen zabawek, książek dla dzieci i gier. Został stworzony po to, żeby przywiezione tutaj dzieci mogły poczuć się swobodnie; żeby było to miejsce, gdzie bezpiecznie jest być dzieckiem. Jednak mijając ten pokój w drodze do pracy, Fabel często zastanawiał się, jak wielką cenę musiało zapłacić każde z prze​by​wających w nim dzie​ci, żeby móc spo​koj​nie się tam po​ba​wić. – Kolejna rzecz: mam pewne doświadczenie w załatwianiu spraw z tym maniakiem komputerowym, Krögerem. Wyczuwam, że raczej nie przepadacie za sobą, a ja dość blisko współpracowałam z nim w Jednostce do spraw Nieletnich. Czasami bywa nieoceniony i dobrze się rozumiemy. Jeśli zostanę w śledztwie dotyczącym Zabójcy z Sieci, może będę mogła nawiązać owoc​ne kon​tak​ty z Wy​działem Cy​ber​przestępczości. – Och, tak! Jesteś mi potrzebna ze względu na twe umiejętności interpersonalne. – Fabel uśmiechnął się. – W porządku, Nicola. Jednak najpierw muszę pogadać z dyrektorem kryminalnym. Nie będę udawał, że nie zależy mi na twoim doświadczeniu i umiejętnościach, ale van Heiden musi zna​leźć kogoś na two​je miej​sce. – Moja zastępczy​ni jest go​to​wa wziąć tę po​sadę, ale oczy​wiście wte​dy trze​ba będzie zastąpić ją. – No więc, zakładam, że poza wci​ska​niem mi swo​je​go CV masz do mnie jesz​cze jakiś in​te​res? – Tak. Kiedy ty postanowiłeś dla zdrowia dać nura do Łaby, ja czytałam raport z sekcji Julii Henning, ostatniej ofiary Zabójcy z Sieci. Nie bardzo rozumiem, dlaczego morderca postanowił przechowywać ją w jakiejś lodówce. Tak jak mówiłeś, to po prostu do niczego nie pasuje. Czemu na​gle próbował zmy​lić nas co do cza​su jej śmier​ci? – Nie próbował. To nie morderca wsadził ją do tej lodówki. Posłuchaj, Nicola, wydaje mi się, że wszystko już mi się ułożyło w głowie w logiczny ciąg, co oczywiście nie oznacza, że umiem co*kolwiek udowodnić. Muszę zebrać zespół i wyjaśnić wszystkim, co moim zdaniem się wydarzyło. Ale najpierw zamienię parę słów z Flemmingiem. To ten facet, który wyciągnął mnie z rze​ki. Do pokoju wróciła Susanne i przywitała się z Nicolą. Znały się od pewnego czasu, ponieważ właśnie Susanne wystawiała diagnozy psychologiczne dla Jednostki Kryminalnej do Spraw Nieletnich – zarówno ofiar przestępstw, jak podejrzanych o ich popełnienie. Ale słowa powitania zastygły jej na ustach, a na twarzy pojawiło się niezadowolenie, gdy zobaczyła Fabla w ubraniu i gotowego do wyjścia. Od razu poderwał do góry obie ręce w geście usprawiedliwienia, a potem przez chwilę albo dwie sprzeczali się, czy to dobrze, czy źle, że zdecydował się wyjść ze szpitala na własną od​po​wie​dzial​ność. W końcu Su​san​ne dała za wy​graną.

– Chyba lepiej będzie, jak weźmiemy mój samochód – powiedziała, a w jej głosie wciąż po​brzmie​wała iry​ta​cja. – Mój samochód... – jęknął Fabel, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie, że jego bmw spoczywa na dnie Łaby. – Ale upewnij się, Susanne, że to ty będziesz prowadzić dobrze? No chyba, że zdążyłaś wpaść do domu po kostium kąpielowy... – Ani Susanne, ani Fabel nawet się nie uśmiechnęli, więc Nicola Brüggemann mówiła dalej: – Ściągnęli tam dźwig i właśnie teraz powinni wyciągać z rzeki twój samochód. Lars Kreysig powiedział, że postara się osobiście nadzorować całą operację, ale i tak będziesz mu​siał spi​sać go na stra​ty. – Ko​chałem ten wóz... – Za​uważył Fa​bel me​lan​cho​lij​nie. – Cóż, w takim razie nie powinieneś był próbować jeździć nim po wodzie – odparła Brügge​mann. – Wiem, że wszy​scy w ko​men​dzie uważają, że po​tra​fisz po niej cho​dzić, ale... Fa​bel za​re​ago​wał pełnym sar​ka​zmu uśmie​chem i odwrócił się do Su​san​ne. – Wydaje mi się, że zważywszy na to, co się stało, powinienem zorganizować nam jakąś eskortę na drogę powrotną. Chcę też, żeby sprawdzono nasze mieszkanie. Susanne, za moment do ciebie wra​cam. Muszę za​mie​nić parę słów z fa​ce​tem, który ura​to​wał mi życie. Flemming czekał na Fabla w pobliżu recepcji, popijając kawę ze styropianowego kubka. Miał na so​bie ciem​no​nie​bie​ski kom​bi​ne​zon. – Wybłagałem od szpitala, żeby mi to dali – wyjaśnił, skubiąc materiał. – Wyślę ci rachunek za czysz​cze​nie na su​cho mo​je​go gar​ni​tu​ru – dodał z sze​ro​kim uśmie​chem. – Możesz mi nawet wysłać rachunek za całkiem nowy garnitur... Już myślałem, że ze mną koniec. Sam nie wiem, jak mam zacząć dziękować ci za to, co dla mnie zro​biłeś. – Na początek może być Ar​ma​ni – uśmiech Flem​min​ga stał się jesz​cze szer​szy. Był potężnym mężczyzną o szerokich ramionach, ale poza tym sprawiał wrażenie szczupłego. Wyglądał na kogoś, kto uprawia fitness nie tylko dla przyjemności. W przybliżeniu miał pewnie czterdzieści parę lat, a pod ciemnymi, kręconymi włosami skrywał bliznę, która biegła aż do łuku brwi. – Co wcześniej robiłeś? – spy​tał Fa​bel. – To zna​czy, przed Se​amark In​ter​na​tio​nal? – Przez dziesięć lat służyłem w Policji Portowej w Kilonii... A przedtem w Kampfschwimmer Kom​pa​nie. Fa​bel uniósł brew. – Och, czy​li na​prawdę miałem szczęśliwy dzień. Kampfschwimmer Kompanie była specjalnym oddziałem niemieckiej Marynarki Wojennej. Jed​nostką ko​man​dosów płetwo​nurków. – Jak długo? – Przez dwanaście lat... Więc taki skok, żeby wyciągnąć cię z wody, to dla mnie naprawdę drobnostka. Żeby dostać się do Kom​pa​nie, człowiek musiał pływać bez aparatu tlenowego na głębokości przynajmniej trzydziestu metrów i wytrzymać co najmniej sześćdziesiąt sekund bez od​dy​cha​nia. Sam więc ro​zu​miesz, że to dzi​siej​sze nur​ko​wa​nie to nie był żaden wy​czyn. – Wierz mi, dla mnie był – mruknął Fa​bel. – Czy przy​nieść ci jesz​cze kawy? – Dzięki, już wy​star​czy. Kie​dy wy​mia​na uprzej​mości do​biegła końca, Fa​bel przy​brał bar​dziej rze​czo​wy ton. – No dobrze, czy będziesz łaskaw mi powiedzieć, z jakiego powodu jeździłeś za mną przez kilka

ostat​nich dni? – spy​tał. – O rany, więc tak długo o tym wie​działeś? – zaśmiał się Flem​ming. – Mój błąd. – No więc? – Mustafa Kebir jest dla mnie kimś więcej niż zwykłym klientem. Jest przyjacielem. Wie o mojej przeszłości, więc kiedy zaginęła jego siostrzenica, przyszedł prosto do mnie. Naturalnie pierwszą radą, jaką mu dałem, było to, żeby poszedł na policję, ale on na to odparł, że Meliha miałaby mu to za złe. Była na​sta​wio​na bar​dzo an​ty​ustro​jo​wo. – Czy zdajesz sobie sprawę, że podawanie się za funkcjonariusza policji jest poważnym przestępstwem? – Fa​bel, nie mam pojęcia, o czym pan mówi – oświad​czył Flem​ming ze szcze​rze zdu​mioną miną. Jest na​prawdę niezły, pomyślał Fa​bel. – Ktoś miał na tyle stalowe nerwy, żeby wkroczyć do Butenfeld, bezczelnie machnąć odznaką Polizei Schleswig-Holstein i zapytać o zwłoki, które zostały wyrzucone po sztormie na Fischmarkt. Z początku uważałem, że to był ktoś z Pha​ros Pro​ject, ale... Flem​ming wzru​szył ra​mio​na​mi i upił łyk kawy. – Czy to nie niesamowity zbieg okoliczności, że „komisarz Höner” okazał legitymację służbową właśnie z dywizji w Kilonii? No wiesz, akurat z twojej jednostki... Posłuchaj, Flemming. – Fabel odwrócił krzesło, żeby znaleźć się twarzą w twarz z potężnym mężczyzną. – Po tym, co dziś dla mnie zrobiłeś, nie chcę narobić ci kłopotów. Ale mógłbym ściągnąć kogoś z kostnicy i sprawdzić, czy uda im się roz​po​znać tu osobę, która choć trochę przy​po​mi​na tego de​tek​ty​wa ze Schle​swig-Hol​ste​in, który przy​je​chał obej​rzeć zwłoki... – Okay. To byłem ja. Chciałem prze​ko​nać się, czy to przy​pad​kiem nie jest Me​li​ha. – I? – Widziałeś ciało. Jedyna droga, żeby zidentyfikować te zwłoki, to sprawdzić DNA kogoś z krew​nych, ale zo​sta​wiam to to​bie, bo już wiesz, gdzie zna​leźć członków ro​dzi​ny. – A co ci pod​po​wia​da in​stynkt? – Nic. Kiedy zobaczyłem ten korpus, był już odgazowany, no wiesz, żeby zapobiec rozsadzeniu, ale wciąż dość napuchnięty. To mogła być Meliha, ale równie dobrze ktoś inny. Jeśli potrafisz sobie wyobrazić, przez te wszystkie lata widziałem mnóstwo topielców, którzy długo moczyli się w wodzie, i zawsze bardzo trudno było określić ich wiek i rozmiary. Ten korpus znaleziony na Fischmarkt z pewnością przez długi czas pływał w wodzie, a im dłuższy jest okres zanurzenia, tym trudniej jest dokładnie ocenić czas zgonu nieboszczyka. Jeśli zaś chodzi o mój wybieg, to nic do​bre​go z tego dla mnie nie wy​nikło. – W porządku. Zorganizuję porównanie DNA ofiary z DNAHerr Kebira. Tymczasem trzymaj się z da​le​ka od ofi​cjal​nych śledztw i nie wty​kaj wścib​skie​go no​cha​la w po​li​cyj​ne spra​wy. Flem​ming wes​tchnął i po​chy​lił się do przo​du, opie​rając łokcie na ko​la​nach. – Do​brze. Ale jeśli jest coś, co​kol​wiek, co mógłbym zro​bić, chciałbym, żebyś dał mi znać. – Doceniam twoje chęci – odparł Fabel. – Możesz zacząć od opowiedzenia mi wszystkiego, co wiesz na te​mat Me​li​hy Ke​bir... Następnego dnia Fabel zjawił się w komendzie dość wcześnie. Zerwał się z łóżka, zdjęty przerażeniem, bo pamiętał, że poprzedniego dnia przytrafiło mu się coś okropnego, ale przez parę sekund nie był w stanie przypomnieć sobie, co to było. Siedział wyprostowany na łóżku, zlany zim​nym po​tem, aż w końcu po​wo​li do​szedł do sie​bie.

Susanne zawsze martwiła się, że z powodu pracy Fabel żyje w permanentnym stresie. Był okres, kiedy z powodu sennych koszmarów, które dręczyły go niemal co noc, poważnie zastanawiał się nad porzuceniem posady w Polizei Hamburg. Ale to, co ujrzał na twarzy Susanne tego ranka, przekraczało wszystko, co widział do tej pory; to był raczej strach niż niepokój. Ktoś próbował go za​mor​do​wać i pra​wie mu się to udało. Gdy żegnali się rano, przywarła do niego całym ciałem. Susanne pracowała w Instytucie Medycyny Sądowej i – odwrotnie niż do tej pory – teraz to ona podwoziła Fabla do komendy. W do​dat​ku stała się bar​dzo punk​tu​al​na, co naj​bar​dziej go mar​twiło. Kiedy wszedł do Wydziału Zabójstw, powitał go nastrój ponurej determinacji. Cały zespół oczekiwał na jego przybycie, włącznie z policjantami, którzy mieli dziś wolne. Było jasne, że wezwała ich tutaj Nicola Brüggemann i że wcześniej urządziła im krótką odprawę, informując o tym, co zaszło wczorajszego dnia. Kilka osób od razu podeszło do Fabla, żeby ze stosowną powagą zapytać go, czy dobrze się czuje i oferując swoje wsparcie. Fabel zauważył, że na biurku za plecami Ni​co​li Brügge​mann stoi ku​lo​od​por​na ka​mi​zel​ka z kew​la​ru. – Przedyskutowaliśmy tę sprawę, szefie – oświadczyła Nicola z zaciętą miną, specjalnie używając nieformalnego tytułu, żeby nie pozostawiać najmniejszych wątpliwości, kto tutaj jest dowódcą. – Wszy​scy czu​je​my, że po​trze​ba ci do​dat​ko​wej ochro​ny. Wer​ner...? Odsunęła się na bok, żeby Fabel w pełni mógł podziwiać przygotowaną dla niego zbroję; Werner jedną ręką ujął kamizelkę i pociągnął ku sobie – jak magik, który błyskawicznie odkrywa klatkę z niedawno zaginionymi gołębiami. Nagle cały pokój eksplodował śmiechem: na biurku, ukryte pod kuloodp*rną kamizelką, stały dwa jaskrawożółte, nadmuchiwane ręka*wki w kształcie ka​czu​szek – z szyj​ka​mi, łep​ka​mi i ja​sno​czer​wo​ny​mi dzio​ba​mi. Zanosząc się od śmiechu, Fabel zrzucił marynarkę; naciągnął nadmuchiwane ręka*wki na rękawy koszuli i dopiero wtedy zauważył, że w pokoju nagle zapadła cisza. Odwrócił się ku drzwiom i uj​rzał dy​rek​to​ra kry​mi​nal​ne​go van He​ide​na, który za​trzy​mał się w pro​gu. – Fa​bel... Proszę na słowo. Fabel z zakłopotaniem zsunął ręka*wki, starając się nie zwracać uwagi na złośliwe uśmieszki podwład​nych, i podążył za van He​ide​nem do jego biu​ra. Chodziło jedynie o krótkie pouczenie; Fabel wyczuwał, że van Heiden obrał taki właśnie sposób, by wyrazić wsparcie dla młodszego oficera. Dyrektor kryminalny osobiście potwierdził wszystko, o czym Brüggemann powiedziała już w szpitalu: że Fabel z powrotem przejmuje pełną kontrolę nad po​przed​nio pro​wa​dzo​ny​mi śledz​twa​mi i w związku z tym może po​wziąć wszel​kie kro​ki, które uzna za stosowne, oraz zażądać wszystkich środków, które będą mu potrzebne. Wydawało się jasne, że van Heiden wciąż nie może pojąć – bardziej niż przedtem – jak to się stało, że ktoś ośmielił się targnąć na życie jed​ne​go z jego lu​dzi. Ta spra​wa obu​dziła w nim in​stynkt po​li​cjan​ta. – Nie ro​zu​miem, co tu się dzie​je – oznaj​mił z au​ten​tycz​nym zakłopo​ta​niem. – A ja rozumiem – odpowiedział Fabel. – Właśnie dlatego zostałem wepchnięty do rzeki. Tylko że na razie nie potrafię niczego udowodnić. I bardzo wątpię, czy kiedykolwiek będę mógł, choćby częściowo. Ale ponieważ istnieje realne niebezpieczeństwo, że ktoś po raz kolejny zorganizuje za​mach na moje życie, będzie le​piej, jeśli o wszyst​kim panu opo​wiem. Ujawnienie tego, co udało mu się ustalić, zabrało Fablowi pełne dziesięć minut. Van Heiden sie​dział w mil​cze​niu, chłonąc każde słowo, lecz na​wet na chwilę nie zmie​nił wy​ra​zu twa​rzy. – Napiszę to wszystko w raporcie – powiedział Fabel na zakończenie. – Ale jeśli nie ma pan nic

przeciwko temu, nie prześlę tego mailem, lecz każę komuś osobiście dostarczyć do pańskiego biura. Nie wiem, do ja​kie​go stop​nia zo​stał za​in​fe​ko​wa​ny nasz sys​tem pocz​ty elek​tro​nicz​nej. – Ro​zu​miem, że pan wie​rzy, że to wszyst​ko praw​da? – za​py​tał van He​iden. – Tak, ale jak mówiłem, nie mogę tego udowodnić. Zadzwonię do pana Menkego, żeby przedyskutować z nim tę sprawę. W tym wypadku będziemy potrzebować pomocy z każdej możliwej stro​ny. Kiedy Fabel do niego zadzwonił, Fabian Menke zaproponował spotkanie, ale z jakiegoś powodu nie chciał umawiać się w budynku komendy, ani w biurze BfV. Osobiście wolał spotkać się w pobliżu południowego nabrzeża rzeki, tuż przy dokach. Fabel wziął więc samochód służbowy, pojechał we wskazane miejsce i zaparkował za bmw trójką Menkego. Bardzo korporacyjny wóz, pomyślał Fabel, zastanawiając się, czy agent służby bezpieczeństwa przypadkiem nie zajmował się w swoim czasie sprzedażą polis ubezpieczeniowych. Dopiero po wyjściu z samochodu zorientował się, że znalazł się na nabrzeżu łudząco podobnym do tamtego, na którym był poprzednio, i że jego auto stoi bardzo blisko linii rzeki. Nagle wstrząsnął nim dreszcz przerażenia, co stanowiło dla niego zupełną nie​spo​dziankę; Fa​bel zdał so​bie sprawę, że woda zaczęła bu​dzić w nim lęk. – Do​brze się czu​jesz? – spy​tał za​nie​po​ko​jo​ny Men​ke, kie​dy wy​mie​ni​li uści​ski dłoni. – W porządku. Tyle tylko, że moja ostatnia wycieczka nad rzekę okazała się wstrząsającym doświad​cze​niem. – O Boże, tak – odparł Menke. – Powinienem był o tym pomyśleć. To dość niefortunne miejsce. Bar​dzo prze​pra​szam. Może wo​lisz po​je​chać gdzie in​dziej? – Nie, możemy tu zo​stać. Menke poprowadził go wzdłuż nabrzeża, skąd Fabel mógł podziwiać rozciągniętą w łuk panoramę Hamburga, od mostu Köhlbrandbrücke aż po Speicherstadt i HafenCity. Ta strona Łaby, jej południowy brzeg, stanowiła przemysłowe serce miasta. Ogromne dźwigi za ich plecami rozmieszczały okrętowe kontenery, ustawiając je w wysoko wypiętrzone rzędy jak budowlę z dzie​cięcych klocków. – Za​nim za​cznie​my... – po​wie​dział Men​ke. – Czy masz przy so​bie komórkę? – Oczy​wiście. Ale wyłączyłem ją i zo​sta​wiłem w sa​mo​cho​dzie. – Do​sko​na​le – od​parł Men​ke. – Naj​wy​raźniej ro​zu​miesz, z czym mamy do czy​nie​nia. – Mamy do czynienia z ideą, nie z rzeczywistością – odpowiedział Fabel. – Wiem, że ci ludzie mają do dyspozycji imponujące środki technologiczne i są wprawni w posługiwaniu się nimi. Ale mimo to uważam, że nie są tak wszech​wiedzący, jak głosi ich PR. – Nie? – powiedział Menke. – Fabel, ja pracuję w biznesie, który polega na obserwowaniu innych. I ja także mam do dyspozycji technologię, której nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Mogę znajdować się obok czyjegoś domu i wiedzieć, co jego właściciele widzą na monitorze swojego komputera; i bynajmniej nie mam tu na myśli włamywania się do ich WiFi ani niczego w tym stylu. W dodatku wcale nie muszą być podłączeni do serwera ani do sieci. Mamy nawet analizator uderzeń w klawiaturę, więc wiemy, co zostało napisane na komputerze bez konieczności sprawdzania twardego dysku... Wszystko to robione jest całkowicie z zewnątrz. Albo popatrzmy na miejsce, w którym teraz stoimy... Przynajmniej pięć narodowych agencji wywiadowczych ma dostęp do technologii satelitarnej tak wyrafinowanej, że mogą spróbować odcyfrować to, co tutaj mówimy. Przeczytałeś materiały o Pharos Project, które ci przekazałem? – zapytał, kiedy dotarli do końca fa​lo​chro​nu.

– Tak, przeczytałem. Im dłużej czytałem, tym mocniej byłem przekonany, że Pharos Project jest powiązane ze śmiercią Bertholda Müllera-Voigta i ze zniknięciem Melihy Yazar. Tak samo jestem przekonany, że oni pośrednio lub bezpośrednio przyczynili się do zamordowania Daniela Föttingera i myślę, że wiem dlaczego. Chciałem z tobą porozmawiać, ponieważ wydaje mi się, że możesz mi pomóc poskładać kawałki śledz​twa w spra​wie Föttin​ge​ra. – Zro​bię wszyst​ko, co będę mógł, Herr Fa​bel. Fa​bel po​dziękował ski​nie​niem głowy. – Wyłowiliśmy z rzeki pewne ciało i wydaje mi się, że są to zwłoki motocyklisty zamieszanego w atak na Föttin​ge​ra. Wysłałem ci notkę na te​mat tego chłopa​ka; na​zy​wał się Ha​rald Ja​burg. – Wiem – od​po​wie​dział Men​ke. – Masz rację, że śmierć Föttin​ge​ra zo​stała za​pla​no​wa​na. Za​milkł i przez chwilę spoglądał w ciemną toń wody, po czym znów odwrócił się do Fa​bla. – Czy wiesz coś na temat fizyki kwantowej, superpozycji, ujednoliconej teorii przepływu stru​mie​nio​we​go, za​sa​dy ho​lo​gra​ficz​nej i in​nych tego typu rze​czy? – Mówiąc krótko: nie. – Teoria kwantowa postuluje rzeczy, od których może cię rozboleć głowa. I każda sekta, każdy mesjasz z rogu ulicy, guru ideologii New Age czy zwyczajny szaleniec, wykorzystują to, próbując w jakiś sposób uwiarygodnić swoją pokręconą filozofię. A oni używają ich, żeby schwytać w sidła tych członków społeczeństwa, którzy są najbardziej podatni i słabi – Menke wyciągnął paczkę papierosów i zaproponował poczęstunek Fablowi, ale on pokręcił głową. – Harald Jaburg jak najbardziej był obiektem zainteresowania naszego biura. Kiedy tylko jego nazwisko pojawiło się w systemie, obudziło to we mnie czujność. On jest jak czerwona flaga, wiadomo, że należy do grupy eko​lo​gicz​nych eks​tre​mistów, zna​nej jako Strażnicy Gai. – Czy to jedna z tych radykalnych organizacji ekologicznych, o których nie chciałeś opowiadać Mülle​ro​wi-Vo​ig​to​wi? – spy​tał Fa​bel. – Dokładnie tak. Ta robota wpędza mnie w paranoję. Strażnicy Gai wierzą w skuteczność bezpośrednich akcji przeciw osobom, grupom lub organizacjom, które ich zdaniem zagrażają śro​do​wi​sku. Jak dotąd było więcej pro​testów, za to mniej aktów wan​da​li​zmu. – Na przykład pod​pa​leń sa​mo​chodów? – wtrącił Fa​bel. – Między innymi. Ale nasz wywiad wskazuje, że ich działania stają się coraz ostrzejsze i bar​dziej wo​jow​ni​cze. – Nie ma nic bardziej wojowniczego niż cztery kule, które pakuje się komuś w łeb – mruknął Fa​bel. Men​ke do​bit​nie potrząsnął głową. – Nie, to nie jest właściwy kierunek. Z tego co wiemy, jak dotąd nie zdarzyło się, żeby komukolwiek, kogo uważali za wroga, wyrządzili krzywdę, nie mówiąc już o przeprowadzaniu wewnętrznych egzekucji. Dziwna sprawa, co do tego nie ma wątpliwości. Wspomniałeś w notatce, że Ja​burg miał cha​rak​te​ry​stycz​ny ta​tuaż. Zie​lo​na gam​ma na pier​si jest sym​bo​lem i ozna​cza Gaję. – Grecką bo​gi​nię Zie​mi? – Z imienia, tak. Ale ich rozumowanie bardziej przypomina Gaia Hypothesis z lat siedemdziesiątych. Wtedy wydawało się to dziwaczne i bardzo w stylu New Age, ale teraz naukowy mainstream coraz bardziej skłania się w kierunku takiej właśnie interpretacji. Istnieje przekonanie, że ziemska biosfera, której część stanowimy również my, jest pojedynczym, zintegrowanym i żywym sys​te​mem. Or​ga​ni​zmem, który rządzi się swo​imi pra​wa​mi.

– Jak dotąd brzmi to dość nie​win​nie – za​uważył Fa​bel. – Owszem. No cóż, Strażnicy Gai mają wyraźnie paramilitarną strukturę. Ich zdaniem Gaja umiera, ludzkość zaś jest infekcją, która ją zabija. Tak więc jestem pewien, że rozumiesz, dlaczego ta grupa wzbudziła nasze zainteresowanie. Oni sami uważają się za żołnierzy, żołnierzy za​an​gażowa​nych w walkę z glo​ba​li​zacją i in​du​stria​li​zacją. I w pew​nym sen​sie także z ludz​kością. Fabel pomyślał o chudym, bladym ciele młodego mężczyzny, które spoczywało na wózku w kost​ni​cy. – Myślę, że ktoś mógł po pro​stu wy​strze​lić pierw​szy po​cisk. – Harald Jaburg był najmniejszą z płotek w grupie Strażników. Takim chłopcem na posyłki. I zde​cy​do​wa​nie nie​pa​sującym do typu za​ma​chow​ca. – Szo​fe​rem, który miał za​pew​nić możliwość uciecz​ki? – Całkiem możliwe. Nasz wywiad donosi, że Jaburg przy paru atakach współpracował z Nielsem Freese, popaprańcem całkiem innego rodzaju. Na jego temat wiem nawet więcej niż na te​mat Ja​burga. – In​ne​go ro​dza​ju? W ja​kim sen​sie? – Freese jest osobnikiem z całkiem spaczoną wizją świata. Jest nieprzewidywalny i skory do gnie​wu. Ma za sobą bo​gatą przeszłość składającą się z sze​re​gu poważnych chorób umysłowych. – Więc ra​czej mało praw​do​po​dob​ne, żeby za​pla​no​wał i prze​pro​wa​dził atak w Schan​ze​nvier​tel? – Tego nie powiedziałem. A nawet daleko mi do tego. Freese oficjalnie jest niepełnosprawny. Z powodu niedotlenienia przy porodzie, chociaż to nie wpłynęło w znaczący sposób na jego inteligencję. W wielu dziedzinach może on normalnie funkcjonować, ale ma mnóstwo problemów, głównie neurologicznych, które czasami powodują, że wszystko mu się miesza. Mimo to jest całkiem rozgarnięty... Niemniej należy do osób podatnych na manipulację, na sugestię. Taki stan umysłowy powoduje, że człowieka można przekonać prawie do wszystkiego, o ile zostanie to w odpowiedni sposób wy​ar​ty​kułowa​ne i dopasowa​ne do jego spa​czo​nej per​cep​cji świa​ta. – Na czym po​le​ga jego pro​blem? – spy​tał Fa​bel. – Tak kon​kret​nie? – To prawdziwa tragedia. Ten człowiek przeżywa rzeczywistość w zupełnie inny sposób niż reszta nas: przede wszystkim przez prawie cały czas cierpi na uporczywą paramnezję. To szalenie niepokojący stan, który polega na tym, że gość stale ma wrażenie déjà vu. Poza tym często zdarzają mu się epizody czegoś, co szarlatani od psychologii nazywają powtarzaną paramnezją. Kiedy doświadcza czegoś takiego, biedny skurczybyk myśli, że ktoś uprowadził go z prawdziwego świata i stwo​rzył wokół nie​go do​sko​nałą, lecz całkiem fałszywą imi​tację rze​czy​wi​stości. – Muszę spytać o to moją partnerkę. Nawiasem mówiąc, ona jest jednym z tych szarlatanów, jak ich na​zy​wasz. – Naprawdę? – Menke wydawał się mimowolnie zakłopotany. – No cóż, w takim razie z pewnością opowie ci o tym znacznie dokładniej niż ja. Tak czy owak, taki stan umysłu sprawia, że Freese jest osobą, na którą łatwo można wpływać, karmiąc jego paranoje. Właśnie „wpływać”, a nie „kontrolować”. Natura tego schorzenia sprawia, że Freese jest podatny na każdy rodzaj bez​sen​sow​nej pa​pla​ni​ny o rze​czy​wi​stości kwan​to​wej czy eko​lo​gicz​nej oso​bli​wości ma​te​ma​tycz​nej. – Czy​li na słowa, którymi posługują się Strażnicy Gai? – Nie tyl​ko Strażnicy Gai. Także Pha​ros Pro​ject. – Czy między nimi jest ja​kieś powiąza​nie? – Na pew​no nie ta​kie, które możemy udo​wod​nić – od​parł Men​ke i za​milkł.

Przez chwilę obaj obserwowali płynący w ciszy frachtowiec, zastawiony niewiarygodnie wy​so​ki​mi sto​sa​mi kon​te​nerów. – Mimo wszystko pojawiła się sugestia, że Strażnicy Gai są bezpośrednio kontrolowanym, zbroj​nym ra​mie​niem Pha​ros Pro​ject. – Ale prze​cież ich fi​lo​zo​fie są całkiem różne. Men​ke wręczył mu kartkę pa​pie​ru z na​pi​saną odręcznie no​tatką. – To ostatni znany nam adres Nielsa Freese’a. Drugie nazwisko jest nazwiskiem osoby, o której istnieniu nie wie nikt poza BfV... A od teraz wiesz również ty. Ten człowiek, jak sądzimy, jest obecnie komendantem hamburskiego oddziału Strażników Gai. Jeśli Freese przeprowadził tamten atak, w którym zginął Föttinger, a to naprawdę wciąż wielka niewiadoma, to masz przed sobą na​zwi​sko człowie​ka, który wydał mu roz​kaz. – Jens Markull... – przeczytał na głos Fabel. – Czemu trzymacie jego nazwisko w tak wielkiej ta​jem​ni​cy? – Bo on jest... A w zasadzie był jednym z nas. Sam kiedyś sugerowałeś, że musimy mieć ludzi, którzy infiltrują organizację, potajemnie pracujących dla nas. No cóż, mamy. On był właśnie jednym z nich. – Czy​li on jest ofi​ce​rem BfV? – Nie. Markull po prostu jest kimś, kto uważa, że zasady są towarem na sprzedaż. Ale wygląda na to, że wydarzyło się coś, po czym zwinął manatki. Dostawaliśmy od niego naprawdę cenne materiały, a potem źródło wyschło. Ostatnim, co o nim słyszeliśmy, było to, że spotykał się z jakimiś ludźmi z Pharos Project. Potem nagle został awansowany na komendanta hamburskiego oddziału Strażników Gai i odtąd nie prze​ja​wiał chęci, żeby z nami roz​ma​wiać. Fa​bel wsa​dził kartkę do kie​sze​ni, po czym ru​szy​li z po​wro​tem w kie​run​ku sa​mo​chodów. – Jest jeszcze jedna rzecz, o którą chciałem zapytać w związku z Nielsem Freesem – odezwał się w pew​nej chwi​li Fa​bel. – Wal śmiało. – Chodzi mi o te jego neurologiczne problemy. Czy one mogły spowodować problemy z cho​dze​niem? Men​ke za​trzy​mał się i ze zdzi​wie​niem spoj​rzał na Fa​bla. – Tak. On faktycznie utyka na jedną nogę. To rezultat lekkiego paraliżu, który był skutkiem nie​do​tle​nie​nia przy po​ro​dzie.

ROZ​DZIAŁ 32 Heiner Götz był tęgim mężczyzną, który jeszcze nie przekroczył sześćdziesiątki. Przerzedzające się, siwe włosy nosił zaczesane do tyłu, co odsłaniało szerokie, masywne czoło i ogromne krzaczaste brwi. Para okularów w drucianej oprawie, które służyły mu do czytania, stale spoczywała na jego sporym nosie, balansując na samym jego koniuszku. Fabel zawsze czuł, że te okulary to zamierzony wybieg – coś, co pozwalało Götzowi złagodzić wrażenie, że jest tylko zwykłym robolem pracującym na jakiejś budowie. Jednak Heiner Götz nie był murarzem; pełnił funkcję prokuratora ge​ne​ral​ne​go w Ham​bur​gu. Teraz siedział i gapił się przez okno gabinetu na Georg-Fock-Wall, podczas gdy Fabel, po raz trzeci tego dnia, opowiadał o swoich podejrzeniach dotyczących Pharos Project oraz roli, jaką ta organizacja odegrała w zniknięciu i przypuszczalnym morderstwie Melihy Kebir, a także w zabójstwach Ber​thol​da Mülle​ra-Vo​ig​ta, Da​nie​la Föttin​ge​ra i Ha​ral​da Ja​bur​ga. Fabel starał się jak mógł, lecz wiedział, że brakuje mu twardych dowodów, którymi mógłby poprzeć swoje słowa. W tej sytuacji trudno było mieć nadzieję na uzyskanie jakiegokolwiek nakazu... Fabel spojrzał na zegarek, a potem zerknął na Wernera Meyera, którego tu z sobą przyprowadził. Ta rozmowa zabrała im większą część poranka i Fabel bardzo pragnął wrócić już do komendy. Po rozmowie z Menkem poprzedniego dnia zainicjował szeroko zakrojone polowanie na Nie​lsa Fre​ese’a. Götz nawet nie odwrócił się od okna, gdy Fabel skończył mówić. W żaden sposób nie okazał, że w ogóle słyszał to, co miał mu do powiedzenia główny nadkomisarz policji. Fabel cierpliwie czekał, nie odzywając się ani słowem. Niezliczoną liczbę razy załatwiał z Götzem różne sprawy i wiedział, że prokurator generalny potrzebuje sporo czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć. Albo może po prostu delektował się myślą, że oficerowie policji tak rozpaczliwie pragną dobrać się do po​dej​rza​ne​go. – Więc wszyst​kie te zabójstwa zo​stały za​twier​dzo​ne wyłącznie po to, by utrzy​mać se​kret, tak? – Tak właśnie uważam. – Ale nie ma pan żad​ne​go kon​kret​ne​go do​wo​du? – Żadnego, Herr Götz. Potrzebujemy nakazu, żeby zająć ich komputery i wymusić zeznania. To je​dy​na dro​ga i bez tego nie uda nam się do​trzeć do sed​na spra​wy. – Fabel, wystarczająco długo jest pan policjantem, żeby wiedzieć, że jeżeli wystawię nakaz na podstawie tego rodzaju spekulacji, a realizacja tego nakazu nie dostarczy żadnych konkretnych dowodów, to w niedługim czasie obaj, pan i ja, będziemy musieli poszukać innej pracy. Bo gdyby poprosił pan o zezwolenie na prowadzenie inwigilacji podsłuchu, przechwytywania maili, i innych tego typu działań, dzięki którym stopniowo moglibyśmy pozyskać bardziej przekonywujące dowody, to mógłbym się na to zgo​dzić. – Ale czy pan nie rozumie, Götz – Fabel rozpaczliwie starał się powstrzymać ton frustracji – że takie środki są daremne w wypadku przeciwnika, który jest nieskończenie lepiej od nas wyposażony technologicznie? Nie istnieje żadna forma elektronicznej inwigilacji, która by natychmiast nie zo​stała przez nich na​mie​rzo​na i uniesz​ko​dli​wio​na. Znów za​padła ci​sza. Gözt zno​wu gapił się przez okno. – Ten cały internet to nowe środowisko zbrodni, a my nie mamy ani odpowiedniego prawa, ani

nawet podstawowej orientacji, jak się w nim poruszać i jak je zwalczać – powiedział w końcu. – Sześć miesięcy temu miałem do czynienia ze sprawą, która prowadzona była nie przez pański wydział, lecz jedną z agencji zajmujących się ochroną dzieci. Pewna dziewczynka, piętnastoletnia, o ile dobrze sobie przypominam, rzuciła się pod S-bahn, ponieważ była ofiarą tak zwanego „cybernetycznego mobbingu”. Nie mogła się od tego uwolnić. To było nieubłagane, stale przysyłano jej na komputer i na telefon najbardziej okrutne, niegodziwe treści... Jednym słowem, była to prawdziwa kampania nienawiści, mająca na celu pognębienie ludzkiej istoty, a jej nośnikiem stała się właśnie ta technologia, która podobno miała ułatwiać nam życie... Czuła, że od tego nie ucieknie, więc postanowiła rzucić się pod pociąg. Piętnaście lat... Jej życie skończyło się, zanim jeszcze na dobre się zaczęło. Naprawdę chciałem dopaść te wstrętne dziewuchy, które doprowadziły ją do tak desperackiego kroku, ale nie miałem żadnych narzędzi prawnych. Zabrakło zrozumienia. Biedna dziew​czyn​ka, żeby do​pro​wa​dzić ją do cze​goś ta​kie​go... Na​gle odwrócił się od okna i po​chy​lił się nad biur​kiem, przy​gar​biw​szy ma​syw​ne ra​mio​na. – Mamy cztery ofiary śmiertelne, a z tego, co pan powiada, tamci ludzie są wystarczająco aroganccy, by uważać, że mogą unieszkodliwić każdego, kto ich zdaniem staje im na drodze, włączając w to zabójstwo senatora landu Hamburg, jak również usiłowanie morderstwa starszego stopniem funkcjonariusza hamburskiej policji... Panowie, jeśli jest coś, co rzeczywiście budzi mój gniew, to gdy ktoś uważa, że stoi po​nad pra​wem! Götz z całej siły ude​rzył otwar​ty​mi dłońmi o blat biur​ka. – Dam wam te nakazy. Przeszukanie, konfiskata i areszt. Spróbowałbym przygotować je dziś wieczorem, ale w tym wypadku mamy do czynienia z wkroczeniem na obszar podlegający kompetencji innego organu sądowego, ze względu na położenie siedziby Pharos Project, albo jak tam na​zy​wa się ta ich wspólno​ta... Muszę po​ro​zu​mieć się z biu​rem pro​ku​ra​to​ra Dol​nej Sak​so​nii. Fa​bel wstał, roz​pro​mie​nio​ny ze szczęścia. – Ser​decz​nie panu dziękuję, pa​nie pro​ku​ra​to​rze... – Kiedy wypełniamy te nakazy? – spytał Werner, gdy wrócili do służbowego auta, które dano Fa​blo​wi. – Jutro rano. Jak tylko przyjedziemy do komendy, chciałbym, żebyś nawiązał łączność z Polizei Nie​der​sach​sen. – Nie ma spra​wy. Fabel wyjął z kieszeni komórkę i zadzwonił do Susanne, do jej biura w Instytucie Medycyny Sądo​wej. – Do​brze się czu​jesz? – za​py​tał. – Dziś rano wy​da​wałaś się lek​ko roztrzęsio​na. – Czy możesz mieć mi to za złe? A czy ty do​brze się czu​jesz? – Nic mi nie jest, tak jak już ci mówiłem. Też jestem trochę roztrzęsiony, ale mam pewną robotę do wy​ko​na​nia. Czy skończyłaś już przeglądać ocenę psy​cho​lo​giczną i przeszłość Nie​lsa Fre​ese’a? – Tak. Całkiem interesująca, muszę przyznać. Zgodnie z tym, co znajduje się w rejestrach, Freese doznał okołoporodowego uszkodzenia mózgu, przez co ma skłonność do złudzeń związanych z ze​społem błędnej in​ter​pre​ta​cji rze​czy​wi​stości. – To ta​kie określe​nie dla la​ika? – Wszyscy cierpimy na łagodną formę tego schorzenia, bo od czasu do czasu każdy z nas miewa déjà vu. Nam zdarza się doświadczać jedynie subtelnego wrażenia, że coś już kiedyś przeżyliśmy, podczas gdy pacjenci z rozwiniętym w pełni DMS doznają takich złudzeń w o wiele bardziej

kwie​ci​stej i roz​bu​do​wa​nej for​mie. – To zna​czy? – Możesz wybierać spośród całkiem pokaźnego zakresu. Zespół Fregoli sprawia, że cierpiąca nań osoba myśli, iż wszyscy dookoła są tą samą osobą, tyle że w przebraniu... Jeśli masz zespół Capgrasa, zaczynasz wierzyć, że pod członków twojej rodziny albo przyjaciół podszywają się oszuści... A jeśli cierpisz na zespół Cotarda, nie wierzysz, że w ogóle żyjesz. Freese wydaje się mieć podwojoną paramnezję. Biedny drań sądzi, że został przeniesiony do dokładnej repliki naszego świa​ta. – No cóż, muszę przy​znać, że według mnie już przez to wy​da​je się całkiem sza​lo​ny. – Najsmutniejsze jest to, że takie złudzenia nigdy nie są rezultatem choroby umysłowej. Ich przyczyną zawsze są jakieś uszkodzenia neurologiczne: defekt mózgu, wylew, choroba Alzheimera albo coś w tym rodzaju. Biedny Freese cierpi na to od urodzenia. Janie, jego rzeczywistość jest taka, że nam trudno jest ją w ogóle sobie wyobrazić. Pomyśl tylko: niemal nieprzerwane déjà vu, ciągłe uczucie doniosłości, wywołane przez najbardziej pospolity przedmiot, przez jakąś osobę lub wydarzenie. A potem długie okresy krążących w kółko myśli i przekonanie, że wszystko wokół ciebie jest fałszem, jest spiskiem... Tak właśnie wyglądają pułapki paranoi bez objawów schizofrenii. Niels Freese jest człowiekiem przy zdrowych zmysłach, który żyje w całkiem szalonym świe​cie. – Ale on jest mor​dercą, a z tego, co mówisz, ci lu​dzie nie by​wają nie​bez​piecz​ni dla oto​cze​nia... – Każdy, kto ulega złudzeniom jest niebezpieczny. Znam przykłady ludzi cierpiących na zespół Capgrasa, którzy potrafili rozciąć na pół swoich współmałżonków, żeby poszukać wewnątrz ich ciał mechanicznych części albo mechanizmów robotów. Ludzie z zespołem Cotarda stale zabijają siebie albo innych, ponieważ wierzą, że nikt z nich nie żyje naprawdę. Jeśli chcesz poznać moją profesjonalną opinię, Janie, to radzę, żebyś jak najszybciej odnalazł Freese’a. Zanim zdąży zrobić krzywdę so​bie albo komuś in​ne​mu. – Tak, rzeczywiście powinienem jak najszybciej go odnaleźć – zgodził się Fabel. – Freese jest klu​czem do rze​czy​wistości, która mnie in​te​re​su​je. Jego oso​ba wiąże wszyst​kie wątki. Po zakończe​niu roz​mo​wy z Su​san​ne Fa​bel wy​brał w komórce nu​mer Anny Wolff. – I jak, zdo​byłaś te in​for​ma​cje, o które cię pro​siłem? – Tak jest, szefie. Tim Flemming jest dokładnie tym, za kogo się podaje, a jego przeszłość wygląda tak, jak mówił. Żadnych kar dyscyplinarnych ani innych problemów, zarówno wtedy, gdy pracował w policji portowej w Kilonii, jak i podczas służby w marynarce, kiedy był płetwonurkiem... Ale i tak dowiedziałam się czegoś ciekawego. Jego młodsza siostra wplątała się w kłopoty z jakąś radykalną religijną grupą, która później znalazła się w kręgu zainteresowań BfV. Najwyraźniej Flemming zabrał ją stamtąd wbrew jej woli, a potem przetrzymywał w Danii, w jakimś sekretnym miejscu, gdzie razem z uznanymi specjalistami od sekt starał się zneutralizować proces prania mózgu, jakiemu wcześniej została poddana. Sprawa zakończyła się sukcesem, więc nig​dy nie wnie​sio​no żad​nych za​rzutów. – Czekaj, niech zgadnę... Ale pocztą pantoflową rozeszło się, że Flemming jest facetem, który po​ma​ga wy​ry​wać ze szponów roz​ma​itych sekt na​szych naj​droższych i naj​uko​chańszych? – Mniej więcej. Chociaż krążą plotki, że Flemming i jego pomocnicy robią to w dość gwałtowny sposób. Podobno lepiej nie wchodzić mu w drogę. Twardy gość, nie ma co. Poza tym wszystko, co opowiadał nam o swoich sprawach biznesowych, jest zgodne z prawdą. Naprawdę zapewniają

im​por​te​rom i flo​cie han​dlo​wej pro​fe​sjo​nal​ne do​radz​two i ochronę. – Dzięki, Anno. – Co te​raz? – za​in​te​re​so​wał się Wer​ner, kie​dy Fa​bel zakończył roz​mowę. – Po​je​dzie​my złożyć wi​zytę Herr Flem​min​go​wi... Zwykle ludzie mają jakieś wyobrażenie, zwykle stereotypowe, jak powinien wyglądać miłośnik kolejek. Frank Lesing doskonale zdawał sobie z tego sprawę i często śmiał się z reakcji ludzi, którym opo​wia​dał o swo​im hob​by. Frank miał trzydzieści dwa lata i był wysokim facetem o przystojnej twarzy i gęstych, ciemnych włosach. Wiedział, że jego prezencja stanowiła poważny atut w budowaniu pozycji zawodowej, bo w biznesie ludzie lubią mieć do czynienia z kimś, kto dobrze wygląda. Może to powierzchowne, ale tak jest. Atrakcyjny wygląd i przyjazny charakter zapewniały mu popularność w szkole i na uniwersytecie, a później ułatwiły szybki awans w międzynarodowym banku, w którym znalazł zatrudnienie. Wszystko przychodziło mu z łatwością; z taką łatwością, że czasami sam nie mógł w to uwierzyć. Jako od starszego stażem członka zespołu oczekiwano od niego, że będzie poświęcał przerwy na sprawy zawodowe, to znaczy, że jedząc kanapkę, będzie dopinał plany spotkań albo zabierał klientów na lunch. Jednak zawsze, kiedy zdarzało się, że w przerwie miał czas dla siebie, przychodził właśnie tutaj: do muzeum kolejek elektrycznych w Speicherstadt. Coś, co zaczęło się jako sporej wielkości wystawa lokomotyw i wagoników, z biegiem czasu rozrosło się do niemal dwunastu tysięcy metrów trakcji. To była bez wątpienia największa ekspozycja kolejek na całym świecie. Ale nie tylko kolejek – były tu także autostrady, drogi i ulice z prawdziwym ruchem samochodowym; biura, kościoły i teatry; dwieście figurek, wykonujących wszelkie możliwe czynności oraz doskonała kopia centrum Hamburga. Kontenerowce, pociągi, autobusy, samochody, wozy strażackie – perfekcyjnie wykonane modele sterowane przez znajdujące się w centrali komputery – poruszały się w miniaturowym krajobrazie, stwarzając wrażenie, że widz patrzy z wiel​kiej wy​so​kości na praw​dzi​we, żywe mia​sto. Jak na porę lunchu było tu wyjątkowo spokojnie, więc Frank nie musiał długo czekać, żeby dostać się do środka. Jednorazowo wpuszczano na wystawę ściśle określoną liczbę osób. Wszedł i przez całe pięć minut stał bez ruchu, obserwując fragment Łaby, gdzie po prawdziwej wodzie w stronę najeżonych żurawiami doków dostojnie sunął wielki kontenerowiec. I właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że tuż obok niego przystanął młody mężczyzna. Było w nim coś, co od razu wzbudziło niepokój Franka. Nieznajomy nosił ciemne ubranie, które wyglądało na stare i brudne; Frank czuł ciągnący się za nim odór zatęchłego potu. Na głowie miał zmierzwione, zbite w kołtun włosy, i w ogóle sprawiał wrażenie kogoś, kto ma za sobą kiepsko przespaną noc. Jednak to nie wygląd nieznajomego najmocniej niepokoił Franka; niepokoiły go jego oczy, z których emanowało niezdrowe podniecenie i desperacja. Młody mężczyzna jak urzeczony gapił się na masywny model Köhlbrandbrücke – mostu, który spina brzegi rzeki w miejscu, gdzie południowa Łaba z powrotem staje się północną Łabą. To jeden z najbardziej charakterystycznych elementów krajobrazu Ham​bur​ga i na​wet jego mo​del pre​zen​to​wał się im​po​nująco: długi na sześć metrów i wy​so​ki na metr. – Czy pan do​brze się czu​je? – za​py​tał Frank. Od razu wiedział, że to kiepski pomysł, bo ten facet zapewne był ćpunem, ale Frank zawsze czuł nie​od​partą po​trzebę, żeby po​ma​gać lu​dziom, którzy wpa​dli w ta​ra​pa​ty. – Myślałem, że oni nie pozwalają tam wchodzić – odparł młody mężczyzna, nie odrywając pełnego obłędu spoj​rze​nia od mo​de​lu Köhlbrandbrücke.

– Co ta​kie​go? – Ten most... Myślałem, że on jest tylko dla samochodów. A po nim chodzą ludzie. Nawet jeżdżą na ro​we​rach. – Ach, więc o to chodzi... – Uśmiechnął się Frank. – To pewnie wyścig rowerzystów. Raz do roku most jest otwar​ty właśnie z tej oka​zji. A ci prze​chod​nie to za​pew​ne pro​te​stujący eko​lo​dzy. Młody mężczyzna przesunął się parę kroków dalej, żeby zmienić kąt widzenia, a Frank zwrócił uwagę, że idąc, lekko utykał na jedną nogę. Teraz ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w struk​turę ma​kie​ty. – Jest pan pe​wien, że do​brze się pan czu​je? – znów spy​tał Frank. – Czy to jest praw​dzi​we? – Co ma być prawdziwe? Chyba jednak powinienem wezwać pomoc – Frank rozejrzał się do​okoła w po​szu​ki​wa​niu kogoś z obsługi. – Czy to jest praw​dzi​we? – powtórzył nie​zna​jo​my głuchym, przytłumio​nym głosem. – Co? Most? Oczywiście, że ten most jest prawdziwy. Wszystko tutaj jest idealną kopią praw​dzi​wych bu​dow​li. – Kopią? Więc wszyst​ko tu​taj jest kopią? Młody mężczyzna poderwał głowę i Frank po raz pierwszy dostrzegł w jego wzroku chaos. Mieszaninę gniewu, strachu i zagubienia. Teraz zaniepokoił się na dobre, więc odwrócił się i odszedł, dokładając wszelkich starań, żeby iść w sposób opanowany, choć jednocześnie ukradkiem rozglądał się za kimś z per​so​ne​lu. – CZY TO JEST PRAW​DZI​WE?! – wrzasnął młodzie​niec pro​sto w ple​cy Fran​ka. Wszyscy w muzeum zatrzymali się i odwrócili w ich kierunku. Frank także się odwrócił – tylko po to, by przekonać się, że patrzy prosto w otwór lufy automatycznego pistoletu, który tkwił w roztrzęsionej dłoni młodego człowieka. Ujrzał, że tamten płacze; widział strumyczki łez, które spływały mu po po​licz​kach. – Chcę... żebyś... mi... po​wie​dział... CZY TO JEST PRAW​DZI​WE?! – Czy co jest prawdziwe?! – zawołał ogarnięty paniką Frank. Ponad ramieniem nieznajomego widział, jak członek ochrony mówi coś przez walkie-talkie. – Co pan ma na myśli? Most? Czy wszyst​ko do​okoła? – Czy to jest prawdziwe? – powtórzył młody człowiek, tym razem spokojniej, choć jednocześnie wyraźnie wy​ce​lo​wał lufę w kie​run​ku Fran​ka. – Oczywiście, że nie jest prawdziwe! – teraz także Frank krzyczał. – To tylko kopia! To tylko uda​wa​nie! Oczy młodego człowieka rozszerzyły się i Frank czekał już tylko na huk wystrzału. Czas zwolnił, każda sekunda wydawała się buzować od nadmiaru adrenaliny, a on zastanawiał się, czy w ogóle usłyszy odgłos wy​strzału, czy może zdąży umrzeć za​nim jego mózg za​re​je​stru​je ten dźwięk. – Więc to nie jest praw​dzi​we? – za​szlo​chał młodzie​niec. – Nie. Oczy​wiście, że nie. Frank wzdrygnął się, gdy tamten runął w jego kierunku, odepchnął na bok i przedzierając się przez wrzeszczący tłum, popędził w stronę wyjścia. Nagle poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa i całym ciężarem zawisł na poręczy balustrady. Spoglądał teraz na Köhlbrandbrücke z poziomu jezdni, a cały wymalowany, protestujący eko​log pa​trzył na nie​go wy​zy​wająco.

Biura Seamark International znajdowały się w dość stosownym miejscu, to znaczy na terenie HafenCity. Już na pierwszy rzut oka firma prezentowała się całkiem nowocześnie. Biura były nowe i, podobnie jak reszta HafenCity, wychodziły naprzeciw nowemu stuleciu i jego obietnicom. Tym nie​mniej po​miesz​cze​nia wca​le nie były duże, składały się z re​cep​cji i za​le​d​wie trzech ga​bi​netów. – Spodziewałem się, że panowie przyjadą – powiedział Flemming, kiedy Fabel i Werner weszli do środ​ka. – Proszę, sia​daj​cie. – No więc, Herr Flemming, która działalność pańskiej firmy jest bardziej istotna? – zapytał Fa​bel, kie​dy re​cep​cjo​nist​ka przy​niosła tacę z kawą. – Ochro​na żeglu​gi czy re​edu​ka​cja członków sekt? Flem​ming uśmiechnął się. – Widzę, że już do​wie​dzie​liście się o moim małym hob​by. – O ra​to​wa​niu i uwal​nia​niu członków sekt? Tak. Bar​dzo in​te​re​sująca działalność za​rob​ko​wa. – Nie robię tego dla pieniędzy. Wystarczy, jeśli zostaną mi zwrócone koszty akcji, choć czasem na​wet na to nie mogę li​czyć. Ja nie​na​widzę sekt. Nie​na​widzę tego, co robią z ludźmi. – Czy Pha​ros Pro​ject in​te​re​su​je pana w jakiś szczególny sposób, Herr Flem​ming? – Ostatnio pewnie tak. Żyjemy w dość dziwacznych czasach, Herr Fabel. Większość religijnych i duchowych pewników upadła gdzieś po drodze. Chrześcijaństwo, marksizm, nacjonalizm... Wszystko się zmienia, staje się coraz bardziej nowoczesne, globalne, szybsze. Ludzi to przytłacza, więc szukają coraz bardziej abstrakcyjnych pojęć, żeby znaleźć coś w rodzaju drogowskazu. Pharos Project ma dla takich osób doskonałą ofertę, na którą nabierają się zwłaszcza ci najbardziej podatni na wpływy. Osobiście uważam, że Pharos Project jest najbardziej niebezpieczną sektą, jaka istnieje na tej pla​ne​cie. – Czy​li Ke​bir sądzi, że Me​li​ha zo​stała przez nich zwer​bo​wa​na i pod​da​na pra​niu mózgu? – Niestety nie. Obawiam się, że istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że Meliha została zamordowana. Ona nie była nowicjuszką, była szpiegiem. Ale nie zaprzestanę poszukiwań, dopóki nie zy​ska​my pew​ności. Za​wsze prze​cież ist​nie​je szan​sa, że prze​trzy​mują ją gdzieś w ukry​ciu. – Berthold Müller-Voigt był jej kochankiem. Był święcie przekonany, że Meliha odkryła jakąś tajemnicę, której ujawnienie mogłoby bardzo zaszkodzić interesom Pharos Project. Czy pan też sądzi, że fak​tycz​nie mogła wpaść na trop cze​goś aż tak istot​ne​go? – Nie wiem. – Flemming wzruszył ramionami. – Może i tak. Prawdę mówiąc, wszedłem w tę sprawę już po fakcie. Ale myślę, że całkiem możliwe, że znalazła jakiegoś haka, albo na KornPharos Corporation, albo na Pharos Project. Z tego, co mi mówiono, Meliha z wielkim za​an​gażowa​niem obnażała działalność roz​ma​itych fałszy​wych pro​roków eko​lo​gii. – Ale ma pan jakieś doświadczenie w zajmowaniu się ludźmi, którzy wcześniej byli związani z Pha​ros Pro​ject? – pytał Wer​ner. – Dotąd udało się nam uwolnić cztery osoby. W sumie za każdym razem łamaliśmy prawo, ale kiedy uwolniony członek sekty został już „odprogramowany”, okazywało się, że raczej jest nam wdzięczny za interwencję niż skłonny wnieść oskarżenie. Pytał pan, czemu trzymam w sekrecie to, czym naprawdę się zajmujemy. Myślę, że powoli zaczynacie rozumieć, jak bezlitosny potrafi być Pharos Project. Oni nie lubią tracić tych, których omotali, i nie tylko dlatego, że nie podoba im się utrata określonych dochodów; przede wszystkim obawiają się, że byli członkowie prawdopodobnie ze​chcą opo​wie​dzieć, co na​prawdę dzie​je się w sek​cie. – A ci, których uwol​ni​liście, mówili coś na ten te​mat? – Owszem, lecz sekta została skonstruowana w taki sposób, że każdy ma bardzo ograniczoną

wiedzę o całej organizacji. Jednak dodając do siebie kolejne części układanki, zbudowaliśmy obraz pew​nych ta​jem​nych aspektów działalności Pha​ros Pro​ject. – Ta​kich jak...? – Jak nieuregulowane prawnie eksperymenty przeprowadzane w interfejsie mózg – komputer. Zajmuje się tym dziedzina neurologii, która dziwnym trafem przystaje do dziwacznych pomysłów Dominika Korna. Chodzi o mikroprocesory, wszczepiane do mózgów ludzi dotkniętych kalectwem, którzy później podłączani są do zewnętrznych urządzeń. Niewidomi mogą na przykład ponownie zobaczyć obraz poprzez zewnętrzne, sztuczne oko, a ci pozbawieni kończyn zaczynają mieć pełną sensoryczną kontrolę nad protezami i tak dalej... Pracują nad rozwojem specjalnego, komputerowego projektu, który ma pomóc ludziom dotkniętym określonym rodzajem paraliżu. Jestem pewien, że rozumiecie, dlaczego Dominik Korn, biorąc pod uwagę jego stan, zainwestował swój kapitał w ten kon​kret​ny ob​szar badań. Fabel zorientował się, że wraca myślami do Johanna Reischa,człowieka, który rozpaczliwie po​trze​bo​wał ta​kiej właśnie tech​no​lo​gii. Ale dla nie​go na wszyst​ko było już za późno. – Czyżby pan na serio sugerował, że w Pharos Project przeprowadza się nielegalne operacje na człon​kach sek​ty, żeby wy​na​leźć do​sko​nal​szy wózek elek​trycz​ny dla Do​mi​ni​ka Kor​na? – za​py​tał. – Powinien pan pamiętać, że wielu członków sekty aż nadto chętnie chce wziąć udział w takich badaniach. „Podniesienie” jest uważane za ważki krok na ścieżce prowadzącej do osiągnięcia oso​bli​wości ma​te​ma​tycz​nej. – Mój Boże... – wes​tchnął Fa​bel. – Ci lu​dzie na​prawdę dają wiarę tym bred​niom? – Nieważne, jak wyrafinowana jest ich technologia ani ile gotówki mają w zanadrzu, Pharos Project jest po prostu kolejną, destrukcyjną i zbzikowaną sektą, taką jak wszystkie inne. A to oznacza, że stosuje takie same, sprawdzone chwyty. Ograniczają swoim członkom ilości przyjmowanych kalorii oraz ilość snu, żeby przytępić ich reakcje. Czasami nawet podają im lekkie środki uspokajające. To wszystko sprawia, że nowi poddani są bardziej wrażliwi na indoktrynację. Problemem, który napotykamy przy „uwalnianiu”, niezależnie od naszych intencji i celów, jest to, że musimy posuwać się do zwykłego uprowadzenia. Potem trzymamy tych ludzi wbrew ich woli w potajemnym miejscu i używamy takich samych technik prania mózgu, jakie wcześniej stosowano w sekcie, tyle że w odwrotnym kierunku. Następnie zwracamy ich rodzinom. To zwykle kończy sprawę, chociaż niektóre sekty podejmują wysiłek, by wytropić swoich byłych członków. W przypadku Pharos Project do tego celu wykorzystywani są Konsolidatorzy, funkcjonariusze Biura Kon​so​li​da​cji i Do​sto​so​wa​nia. – Czy pańskim zda​niem to właśnie oni we​pchnęli mój sa​mochód do Łaby? – Jestem tego pewien. Krążą plotki, że niektórzy Konsolidatorzy zostali dodatkowo „ulepszeni”, z pewnością jest to kolejny krok na drodze ku Konsolidacji. Chodzi o specjalne implanty wzmacniające słuch, poprawiające wzrok poprzez widzenie w podczerwieni, i inne tego typu bzdury. Osobiście sądzę, że to kolejne oszustwo, do jakiego posuwają się sekty. Nawet Pharos Pro​ject nie dys​po​nu​je tak wy​ra​fi​no​waną tech​no​lo​gią. Przy​najm​niej na ra​zie. – No cóż... – odparł Fabel. – Muszę przyznać, że udało się wam zebrać znakomity materiał wywiadowczy. Chciałem przez to powiedzieć, że wydajecie się rzeczywiście eks​tre​mal​nie dobrze po​in​for​mo​wa​ni... – Mu​si​my być. Wal​czy​my z wyjątko​wo pokrętnym prze​ciw​ni​kiem. – Hmm... – powiedział Fabel z zadumą. – Może przypadkiem zna pan człowieka, który nazywa

się Fa​bian Men​ke? On pra​cu​je w BfV. – Nie, nie wydaje mi się – odpowiedział Flemming, a w wyrazie jego twarzy nie pojawiło się nic, co Fa​bel mógłby jakoś zin​ter​pre​to​wać. – Po​wi​nie​nem go znać? – Nie. Po pro​stu pomyślałem, że wa​sze dro​gi mogły się kie​dyś skrzyżować. Le​d​wo zdążyli wyjść z biu​ra Flem​min​ga, kie​dy Anna Wolff za​dzwo​niła do Fa​bla na komórkę. – Jan, zda​je się, że na​mie​rzy​liśmy Fre​ese’a. – Szyb​ko wam poszło. – Szczerze mówiąc, sam nam ułatwił zadanie. Dostaliśmy wiadomość, że jakiś facet idzie Köhlbrandbrücke i strzela na chybił trafił do przejeżdżających kierowców. Zdaje się, że to ten sam gość, o którym nam doniesiono, że wymachiwał pistoletem w muzeum w Speicherstadt. Sądząc z ry​so​pi​su, to chy​ba Fre​ese.

ROZ​DZIAŁ 33

Köhlbrandbrecke jest majestatycznym mostem drogowym, który spina szerokim łukiem dwie podpory o wysokości stu trzydziestu pięciu metrów, nasuwające skojarzenia z gigantycznymi, odwróconymi kamertonami. Zanim Fabel z Wernerem zdołali tam dotrzeć, policja zamknęła już most dla ruchu. Fabel widział, że mniej więcej siedemset metrów za policyjną barykadą, w poprzek jezdni, stoi thyssen TM 170, opancerzony wóz Polizei Hamburg MEK, oddziału szybkiego reagowania. Jednostka funkcjonariuszy w czarnych hełmach i kamizelkach kuloodp*rnych wykorzystywała thyssena jako osłonę, kierując broń w stronę samotnej postaci, która stała na przęśle mostu i wpatrywała się w nurt rzeki. Fabel oszacował, że ten człowiek znajduje się mniej więcej na środ​ku mo​stu, co ozna​czało, że od lu​stra wody dzie​liło go ja​kieś pięćdzie​siąt metrów. – Muszę się tam dostać – poinformował umundurowanego komisarza, który stał przy barierce i wska​zał na opan​ce​rzo​ny wóz. – I daj​cie mi me​ga​fon. Obaj z Wernerem dostali hełmy i kuloodp*rne kamizelki, a potem, schylając się, podbiegli do TM 170, podczas gdy dwóch funkcjonariuszy MEK osłaniało ich tarczami z kevlaru od strony uzbro​jo​ne​go mężczy​zny na moście. – Tylko tego nam tutaj trzeba... turystów – mruknął pod nosem starszy oficer, gdy dwaj detektywi do​tar​li do opan​ce​rzo​ne​go wozu. – Jak leci, Ba​stian? – spy​tał Fa​bel. – Za​strze​liłeś ostat​nio kogoś, kogo znam? – Czemu Wydział Zabójstw interesuje się tym kretynem? – Bastian Schwager skinął głową w kie​run​ku po​sta​ci na moście. – Bo przypuszczamy, że właśnie on wykończył kolesia, którego wczoraj wyłowiono z rzeki. Jest kimś w rodzaju eko-terrorysty. Ale poza tym ten facet ma poważne problemy psychiczne. Po​ten​cjal​nie może prze​ja​wiać skłonności sa​mobójcze. – Jeśli jeszcze raz zacznie wymachiwać w naszą stronę pistoletem, Janie, to chyba oszczędzę mu kłopotów. – Posłuchaj, Bastian... Ten człowiek jest naszym kluczowym świadkiem – odparł Fabel. – Na​prawdę muszę z nim po​roz​ma​wiać. Czy możemy pod​sunąć się trochę bliżej? – Żeby stać się łatwiejszym celem? Nie wydaje mi się. Z tego, co mówiłeś, Jan, on stanowi za​grożenie nie tyl​ko dla sie​bie. I nie​ważne, czy jest psy​chicz​nie cho​ry, czy też nie. Schwa​ger wes​tchnął i wska​zał pal​cem me​ga​fon. – Okay, spróbuj przez to urządzenie. Zaznacz, że przesuwamy samochód wyłącznie dlatego, żebyś mógł słyszeć, co on ci od​po​wie. – Niels... – nastąpiło sprzężenie zwrotne i megafon zaskowyczał rozpaczliwie, więc Fabel szybko odsunął go nieco dalej od ust. – Niels... Mówi Główny Nadkomisarz Fabel z Polizei Hamburg. Chcę z tobą porozmawiać. Chciałbym jednak usłyszeć, co mi odpowiesz, ale stąd to niemożliwe. Jestem za daleko. Dlatego chcemy przesunąć ten samochód bliżej ciebie. Nikt nie ma zamiaru cię zastrzelić ani spróbować cię pochwycić. Chcemy tylko porozmawiać. Jeśli się zgadzasz, wyciągnij w górę prawą rękę. W od​po​wie​dzi Niels od​krzyknął coś nie​zro​zu​miałego. – Nie słyszę cię, Niels. Pod​nieś rękę, jeśli zga​dzasz się, żebyśmy po​de​szli bliżej. Sylwetka na moście nie poruszyła się, trzymając w bezwładnej dłoni pistolet i wbijając

spoj​rze​nie w kłębiącą się pięćdzie​siąt metrów niżej wodę. – Niels? Postać na parapecie mostu nadal tkwiła bez ruchu, a potem, po upływie czasu, który zdawał się trwać całą wiecz​ność, nie​zde​cy​do​wa​nie pod​niosła prawą rękę. Bastian Schwager warkliwie rzucił rozkazy tym, którzy byli na tyle blisko, że mogli go usłyszeć, a następnie powiedział coś przez radio. TM 170 zawarczał i potoczył się do przodu, a ukryci za jego boczną ścianą funkcjonariusze z MEK, Fabel i pozostali oficerowie wyprostowali się i powoli ruszyli przed siebie. Kiedy wóz zatrzymał się, strzelcy wyborowi ponownie wycelowali broń w stronę Nie​lsa, który te​raz znaj​do​wał się za​le​d​wie dwa​dzieścia metrów od nich. – Niels! – Fabel zawołał natychmiast, gdy tylko ucichło warczenie silnika. – Chcę, żebyś stamtąd zszedł. Mu​si​my po​roz​ma​wiać o tym, co się wy​da​rzyło. Niels przez chwilę nie odpowiadał; stał zwrócony plecami do Fabla i nadal wpatrywał się w płynącą w dole rzekę. – Chcesz, żebym powiedział ci coś śmiesznego? – odezwał się w końcu Niels. – Kiedyś strasz​nie bałem się wody. Bałem się też wy​so​kości. Bar​dzo śmiesz​ne, praw​da? – Niels... – Fabel starał się mówić spokojnie i bez emocji. – Musisz odłożyć ten pistolet. Trzy​mając go w ręku, sam wy​sta​wiasz się na nie​bez​pie​czeństwo. Chcę, żebyś go odłożył. – To? – Niels wyciągnął przed siebie rękę z pistoletem i popatrzył na niego tak, jakby zobaczył go po raz pierw​szy w życiu. Fa​bel wy​czuł, że strzel​cy z MEK szy​kują się do od​da​nia strzału i po​de​rwał do góry dłoń, żeby ich po​wstrzy​mać. – Myślałem, że już go wyrzuciłem... Właściwie to myślałem, że go wyrzuciłem, kiedy wyrzucałem go ostatnim razem. Nie mam pojęcia, czyj to jest pistolet. Może ten pierwszy był... Zresztą i tak go już nie po​trze​buję. Niels rozpostarł palce, pozwalając, żeby pistolet wysunął się z jego dłoni. Broń z brzękiem ude​rzyła o pa​ra​pet i zniknęła za krawędzią mo​stu. – Ostat​nim ra​zem zro​biłem tak samo – po​wie​dział. Kiedy Niels nie stanowił już zagrożenia dla nikogo poza sobą, Fabel i inni oficerowie wysunęli się zza osłony TM 170, a Bastian Schwager wydał rozkaz, żeby wszyscy poza jednym strzelcem opuścili broń. – W porządku, Niels, to była dobra decyzja – powiedział Fabel. – A teraz proszę cię, żebyś zszedł z ba​lu​stra​dy, za​nim spad​niesz. – Nie. Nie zrobię tego. Chcę zostać tu, gdzie jestem. Z tej wysokości o wiele więcej widać. Pod każdym względem więcej. Nie sądzisz, że to zabawne? No wiesz, to co mówiłem, że kiedyś bałem się wody i wysokości. Czy to nie jest śmieszne, że stoję tutaj, tak wysoko i tuż nad wodą, i że wcale się nie boję? Jak myślisz, ile jest stąd do po​wierzch​ni rze​ki? – Nie mam pojęcia. Jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć metrów. Wystarczająco wysoko, żeby mieć pewność, że będziesz martwy, jeśli się ześlizgniesz, więc może lepiej jednak spróbuj zejść z tego przęsła? Niels ode​rwał spoj​rze​nie od rze​ki i po​pa​trzył na pa​no​ramę mia​sta. – Wiesz, to prawdziwa zbrodnia, że ten most jest zamknięty dla pieszych. Stąd roztacza się taki wspaniały widok. Ale taki właśnie jest ten świat, w którym żyjemy. Samochód jest bogiem... – Urwał nagle, jakby coś go zaniepokoiło. – Jeśli to w ogóle jest świat, w którym żyjemy. Tak mi się

zdawało, ale znów się pogubiłem. Może tak naprawdę to zupełnie inne miejsce. Wcześniej wszystko so​bie uporządko​wałem w głowie, a te​raz zno​wu mi się poplątało, i nie wiem, co jest czym. – Niels, mnóstwo spraw ci się poplątało. Jesteś zmęczony i zagubiony. Czemu nie chcesz do mnie przyjść, żebyśmy o tym po​roz​ma​wia​li? Może uda się nam wszyst​ko wy​pro​sto​wać? – Nie pójdę, bo nie chcę. Bo ty zabierzesz mnie gdzieś, gdzie wcale nie chcę iść. Gdzie nie będę mógł pa​trzeć na rze​czy, które chcę oglądać, ani iść tam, dokąd mam ochotę. – Niels, dla​cze​go za​mor​do​wałeś Da​nie​la Föttin​ge​ra? – Kogo? – Tego człowie​ka, który spłonął w Schan​ze​nvier​tel. – Ach tak, pamiętam... Bo mi ka​za​no. Bo on był wro​giem Gai. – Ale przecież on pracował nad projektami, nad technologiami, które miały pomóc chronić pla​netę! – To nie ma znaczenia – odparł Niels obojętnym tonem i wzruszył ramionami; nadal całym sobą chłonął widok, który się przed nim roztaczał. – On robił pewne rzeczy. Złe rzeczy. Rzeczy, które mogły za​szko​dzić całemu ru​cho​wi. – Ja​kie rze​czy, Niels? – Och, nie wiem. – Niels z powrotem skierował spojrzenie na płynącą pod nim rzekę. – Jak uważasz, czy woda jest jak lustro? Czy tam pod spodem rzeczywiście istnieje świat, który jest do​sko​nałą kopią na​sze​go świa​ta? – Nie, Niels, wca​le tak nie uważam. Po​wiedz mi, kto kazał ci zabić Föttin​ge​ra? – Komendant. A jemu kazali to zrobić ci w szarych garniturach, jak sądzę. Tak, myślę, że to właśnie jest praw​da. Niels na​gle stał się bar​dzo ożywio​ny, jak​by udało mu się roz​wiązać jakąś trudną za​gadkę. – Nie... To jednak ma sens. Wszystkie moje uczucia i wszystko dookoła tak naprawdę nie jest prawdziwe. Rozumiesz? To nie jest rzeczywistość. Prawdziwy świat znajduje się po drugiej stronie wody. To my jesteśmy pod powierzchnią. – Skinął głową w dół, w stronę rzeki. – Prawdziwy świat jest tam, na dole... To zna​czy, na górze... – Niels, musisz się skoncentrować. Kim są ci w szarych garniturach? Kim są ludzie, którzy wy​da​li two​je​mu ko​men​dan​to​wi roz​kaz, żeby zabić Da​nie​la Föttin​ge​ra? Zdawało się, że Niels nie słyszy ani słowa z tego, co mówił Fabel. Jak urzeczony wpatrywał się w od​da​loną o kil​ka​dzie​siąt metrów po​wierzch​nię wody. – Nie rozumiałem tego wcześniej, ale teraz wszystko ma sens. Zawsze wiedziałem, że to tylko jakaś kopia. Że ja sam jestem tylko czymś w rodzaju kopii. Prawdziwy świat i prawdziwy Niels są tam... Fa​bel wy​czuł, że Niels prze​sunął się nie​co, i nie​przy​jem​ny skurcz ścisnął mu żołądek. – Niels, posłuchaj mnie... To tu​taj jest prawdziwy świat. Uwierz mi, że tam na dole nie czeka cię nic poza śmiercią... A teraz proszę, czy zechcesz do mnie przyjść, żebyśmy mogli wszystko poukładać na nowo? Po raz pierw​szy Niels odwrócił głowę, żeby spoj​rzeć Fa​blo​wi pro​sto w twarz. – Nie, moim zdaniem to ty jesteś w błędzie. Nie winię cię za to, ponieważ wszystko tu wygląda bardzo przekonująco. Wszystko zostało idealnie odtworzone, ale mimo to nie wierzę, że to jest praw​dzi​wy świat. Praw​dzi​wy świat jest po dru​giej stro​nie wody. Naj​le​piej pójdę tam i sprawdzę... Mówiąc to, Niels wy​sunął się o krok do przo​du i zniknął Fa​blo​wi z oczu.

Reszta oficerów podbiegła do barierki, żeby popatrzeć w dół. Fabel pozostał na miejscu. Nie chciał zo​ba​czyć zwłok Fre​ese’a, unoszących się na ole​istej, ciem​nej po​wierzch​ni Łaby. W ten sposób część jego duszy nadal mogła wierzyć, że życzenie Nielsa zostało spełnione i po prostu przeniósł się do in​nej rze​czy​wi​stości. Do takiej, która okaże się bardziej dla niego łaskawa. Gdzie będzie mógł widzieć rzeczy takimi, ja​ki​mi są na​prawdę.

ROZ​DZIAŁ 34

Dochodziła siódma. Fabel zapatrzył się w poranne niebo. Przypominało to trochę oczekiwanie na bardzo spóźnioną przesyłkę, w końcu jednak pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącej wiosny. Był ja​sny, ciepły po​ra​nek, a na nie​bie ani śladu chmur. – Wspa​niała po​go​da, praw​da? – ode​zwała się Anna. – Szkoda, że tak późno – odpowiedział, zapinając boczne klamry kamizelki kuloodp*rnej z kew​la​ru. – Czy je​steśmy go​to​wi? Cały zespół – Anna, Werner, Dirk i Thomas – zgodnie pokiwał głowami. Tylko Nicola Brügge​mann wciąż wal​czyła ze swoją ka​mi​zelką. – Boże, czyżbym była jedyną osobą w Polizei Hamburg, która ma CYCKI? – wrzasnęła w końcu w stronę dowódcy oddziału MEK, który dostarczył wyposażenie, a następnie odwróciła się do Fa​bla. – To gówno naj​wy​raźniej zo​stało za​pro​jek​to​wa​ne przez ja​kie​goś fa​ce​ta. Jesz​cze przez chwilę klęła jak szewc, aż w końcu udało się jej do​cisnąć klam​ry. Oprócz zespołu Fabla w dzisiejszej operacji brała udział grupa ośmiu komandosów z MEK-u, a także Fabian Menke oraz jeszcze dwóch funkcjonariuszy BfV. Potężna furgonetka więzienna stała z tyłu za samochodami. Zaparkowali niedaleko za rogiem ulicy, od squata, do którego zmierzali, ale Fabel wiedział, że i tak będą musieli się pospieszyć. Wieść o obecności policji w Schanzenviertel mogła roz​prze​strze​nić się w zdu​mie​wająco szyb​kim tem​pie, na​wet o tak wcze​snej po​rze. – Był jakiś ruch? – spy​tał dowódcę od​działu. Zrujnowany dom znajdował się pod dyskretnym nadzorem nieoznakowanej jednostki policji od wczorajszego popołudnia, czyli od czasu, kiedy Niels Freese wykonał skok do Łaby. Fablowi jakimś cudem udało się nie dopuścić do tej sprawy przedstawicieli prasy, i to pomimo zaangażowania w akcję dużej ilości sił policyjnych oraz zamknięcia mostu dla samochodów. Istniała pewna niepisana umowa między policją a prasą, by samobójstwa na Köhlbrandbrücke raczej wyciszać, tak na wszelki wypadek, żeby most nie zaczął cieszyć się zbyt dużą popularnością wśród osób, które za​mie​rzają ode​brać so​bie życie. – Niewielki. Pół godziny temu przyjechała jakaś kobieta i sama wpuściła się do środka. Dziwna sprawa, była elegancko ubrana i wyglądała zupełnie inaczej niż męty, które zwykle kojarzą się człowie​ko​wi z ta​kim miej​scem. – Czy wyszła stamtąd? – spy​tał Fa​bel. – Nie. Nadal jest w środ​ku. – Czy wszy​scy wiedzą dokład​nie, co mamy robić? – Odwrócił się w stronę ze​społu. Od​po​wie​działo mu zbio​ro​we po​ta​ki​wa​nie. – Nie powinno być żadnych kłopotów – zauważył Menke. – Jak dotąd Strażnicy Gai zajmowali się głównie gadaniną. Nie mamy powodów, by przypuszczać, że są uzbrojeni. Choć biorąc pod uwagę ich rosnącą wo​jow​ni​czość, na pew​no le​piej się za​bez​pie​czyć. Fa​bel skinął głową. – No dobrze – powiedział, zwracając się do całego zespołu. – Kiedy tam wejdziemy, aresztujecie każdego, na kogo trafimy. Powalacie na ziemię, zakuwacie w kajdanki, przeszukujecie, a potem przekazujecie w ręce chłopców z więźniarki. Wszyscy widzieliście zdjęcie Jensa Markulla. To nasz główny cel. To on był łącznikiem pomiędzy Freesem a tymi, którzy zlecili morderstwo

Daniela Föttingera. Nicola, chcę, żebyś zabrała Thomasa i Dirka, razem z paroma chłopcami z MEK okrążyła dom i weszła tylnym wejściem. Reszta idzie ze mną do frontowych drzwi. Anno, ty zo​sta​niesz z chłopa​ka​mi z więźniar​ki. – Chy​ba żarty so​bie ze mnie stro​isz? – Nie stroję so​bie żartów, ko​mi​sarz Wolff. Masz po​zo​stać na wy​zna​czo​nym sta​no​wi​sku. – Słuchaj, ja nie dam się znów postrzelić, obiecuję. Pod żadnym pozorem nie zamierzam dopuścić do tego, żeby ktoś mnie zranił. Najgorszą rzeczą, jaką mogą nam zrobić te świrusy, to ob​rzu​cić nas so​cze​wicą. – Anno, nie próbuj mnie zmiękczyć. – Okay – zro​biła zre​zy​gno​waną minę. – Pamiętajcie, że chcę wyciągnąć ich z nory najszybciej, jak się da – Fabel znowu odwrócił się do zespołu, powtarzając jeszcze raz to, co mówił na odprawie. – To nie oni interesują mnie najbardziej, lecz każdy dowód, który uda się nam przechwycić. Odkąd Freese postanowił dać nura do Łaby, potrzebujemy czegoś, co pozwoli nam powiązać Strażników Gai i Pharos Project z morderstwem Föttingera. Nie wolno dopuścić do tego, żeby wyczyścili dane albo zniszczyli jakieś do​ku​men​ty. I pamiętaj​cie, że na​szym prio​ry​te​tem jest Jens Mar​kull. Menke poinformował Fabla, że zwykle ktoś stoi na czatach w budynku, i dlatego też zdecydowali się nie podchodzić tam pieszo. Na dany przez radio sygnał wszystkie auta ruszyły, wyjechały zza rogu i z piskiem opon zatrzymały się tuż przed budynkiem. Więźniarka zjawiła się parę sekund później, co dało policjantom wystarczająco dużo czasu, żeby wyskoczyć z samochodów i popędzić do wejścia. Przed nimi posuwał się oddział MEK. Dwóch komandosów uderzyło w drzwi, a solidne dębowe skrzydło ustąpiło ze zdu​mie​wającą łatwością. Fa​bel wpadł do wnętrza za​raz za ubra​ny​mi na czar​no ko​man​do​sa​mi. – Po​li​zei Ham​burg! – wrzasnął na cały głos. Z tyłu domu dobiegł go łomot pękającego drewna; wiedział, że to druga część zespołu wtargnęła do środka. Na parterze znajdowały się cztery obskurne pokoje. Nie zastali w nich żadnego wartownika, jedynie trzech mężczyzn i kobietę, śpiących na rozrzuconych na podłodze materacach, którzy zostali brutalnie obudzeni, siłą postawieni na nogi i zakuci w kajdany. Wszyscy byli niedomyci, niedożywieni, i wyraźnie przerażeni gwałtownością napadu. Fabel pospiesznie przyjrzał się twarzom tych ludzi – byli zdecydowanie za młodzi, żeby któryś z nich mógł być Jensem Mar​kul​lem. – Gdzie jest Markull? – warknął do dziewczyny, ale ona tylko pogardliwie splunęła w jego stronę. Z piętra do​le​ciał jakiś dźwięk. – Henk, idziesz ze mną. Ty też – zawołał Fa​bel do jed​ne​go z ko​man​dosów. Przeskakując po trzy stopnie, wpadli na górne piętro. Kolejne cztery pokoje. Fabel skinął na Henka, Henk zaś razem z komandosem z MEK kopnięciem rozwalili drzwi znajdujące się najbliżej po​de​stu. Nic. Po chwi​li roz​legł się następny dźwięk. – Tam! – wrzasnął Fa​bel i kopnął w sąsied​nie drzwi. Wtar​gnięcie do po​ko​ju za​brało mu mniej niż se​kundę, i w tak krótkim cza​sie jego umysł nie zdołał przyswoić wszystkiego, co tam ujrzał. Ten pokój w niczym nie przypominał pozostałej części domu. Był nienagannie czysty, a znajdujące się w nim rzędy kosztownych komputerów wypełniały przestrzeń cichym pomrukiem. Okna zostały całkowicie zabite deskami, lecz mimo to pokój

oświetlony był rzęsistym blaskiem. Fabel natychmiast rozpoznał Jensa Markulla. Siedział za ogromnym biurkiem i patrzył wprost na Fabla, choć było oczywiste, że nikogo nie jest już w stanie zobaczyć. Jego czaszka z jednej strony została całkowicie zmiażdżona, zaś ciemne, kręcone włosy zlepiły się ciemnoczerwoną krwią, zmieszaną z fragmentami mózgu. Wyglądało na to, że Markull naj​pierw zo​stał za​mor​do​wa​ny, a następnie z po​wro​tem po​sa​dzo​ny na krześle. Na samym środku pokoju stała młoda kobieta. Fabel od razu ją rozpoznał; miała na sobie ten sam szary, biznesowy garnitur, który nosiła tamtego pamiętnego wieczora, gdy spotkał ją na terenie doków i podała mu na​zwi​sko mar​twej ko​bie​ty, którą nie​ba​wem mie​li od​na​leźć. – Nie ru​szaj się z miej​sca! Fabel wycelował w nią lufę SIG-Sauera, lecz na jej twarzy nie pojawił się nawet ślad przerażenia, agresji czy strachu. Zwyczajnie stała na środku pomieszczenia, wpatrując się w Fabla oczyma, które zdawały się niemal tak samo martwe jak oczy Markulla. W ręku ściskała jakiś przedmiot. To nie był pistolet, lecz coś znacznie mniejszego. Coś, co kształtem przypominało pilota do te​le​wi​zo​ra. Fabel nagle zdał sobie sprawę, że tuż za jego plecami pojawił się oficer z MEK-u. W mgnieniu oka komandos chwycił go za kołnierz kewlarowej kamizelki i gwałtownie pociągnął z powrotem za drzwi, na po​dest schodów. Fa​bel już chciał za​pro​te​sto​wać, gdy usłyszał jego krzyk. – Bom​ba! – wrzasnął do Hen​ka i do każdego, kto mógł go usłyszeć. We trzech zdołali zbiec do połowy klatki schodowej, gdy nastąpiła eksplozja. Fabel poczuł w tej samej chwili, że ktoś ugodził go w lewe ucho czymś gorącym i ostrym, i że świat usuwa mu się spod stóp. Razem z resztą roztrzaskanych schodów spadli na poziom parteru. Nagle Fabel zorientował się, że pochyla się nad nim Werner, a potem Anna. Miał wrażenie, że ktoś gwiżdże mu prosto w ucho jakiś cholernie wysoki dźwięk, i że mocne kopnięcie wyrwało mu z płuc cały zapas powietrza. Ale przy​najm​niej wie​dział, że jest w jed​nym kawałku, po​dob​nie jak po​zo​sta​li. – Dzięki – zwrócił się do młodego oficera z MEK-u, kiedy wspólnie pomagali sobie stanąć na równe nogi. – Lepiej wynośmy się stąd – odparł komandos. – Tu mogą być inne ładunki, więc będzie po​trzeb​ny od​dział sa​perów. Mu​si​my jak naj​szyb​ciej wy​pro​wa​dzić wszyst​kich na zewnątrz. – Jasne – odparł Fabel, chociaż domyślał się, że nie znajdą w squacie już żadnych innych bomb. Ta na górze miała wystarczającą moc, by wypełnić swoje zadanie, to znaczy zniszczyć wszystkie kom​pu​te​ry i znaj​dujące się na twar​dych dys​kach dane. Wybiegając na zewnątrz, Fabel nie mógł wyrzucić z pamięci twarzy młodej kobiety, która od​pa​liła ładu​nek wy​bu​cho​wy. Z pew​nością nie przyszła tu​taj po to, by umrzeć. – No to zabieram zabawki i wracam na swoje podwórko – mruknęła Anna, kiedy znaleźli się w bez​piecz​nej od​ległości. Z górnego piętra wydobywały się kłęby czarnego dymu. Fabel domyślił się, że w bombie mu​siało znaj​do​wać się ja​kieś urządze​nie za​pa​lające. – Je​steś pe​wien, że nic ci się nie stało? – Później to sprawdzę. – O Boże, Janie, to był zamachowiec samobójca – zawołała. – Ci ludzie są równie niebezpieczni jak is​lam​scy ter​ro​ryści. – Anno, nikt tu raczej nie planował samobójczego zamachu. To była ta sama kobieta, która

podeszła do mnie wtedy na terenie doków. Nie sądzę, by zamierzała zginąć w tym miejscu. Przyszła tutaj, żeby raz na zawsze uciszyć Jensa Markulla... i żeby zniszczyć dowody. Na pewno chciała stąd wyjść i od​pa​lić bombę z pew​nej od​ległości. Fabel ostrożnie przycisnął palce do ucha, a potem obejrzał je. Ani śladu krwi. Błona bębenkowa była nie​tknięta. – Szkoda, że nie widziałaś, jaki sprzęt komputerowy stał w tamtym pokoju – powiedział. – Cholernie nowoczesne oprzyrządowanie, na jakie Strażnicy Gai na pewno nie mogliby sobie pozwolić. Markull najwyraźniej miał kogoś, kto go wspierał i kto teraz postanowił zerwać spółkę. Uważam, że ta kobieta walnęła go w głowę, a następnie posadziła na krześle, żebyśmy uznali jego obrażenia za efekt wybuchu bomby. To miało wyglądać tak, jakby coraz bardziej radykalni Strażnicy Gai zaangażowali się w konstruowanie ładunków wybuchowych, a Markull sknocił montowanie urządze​nia. Fa​bel przez chwilę wpa​try​wał się w płonący bu​dy​nek. – Przegrupuj oddział – Jego głos był nieugięty. Pełen determinacji. – Nie możemy pozwolić, żeby to nie​po​wo​dze​nie nas po​wstrzy​mało. – Więc ro​bi​my wszyst​ko dokład​nie tak, jak było za​pla​no​wa​ne? – za​py​tał Wer​ner. – Tak jest. Ude​rza​my w Pha​ros Pro​ject. Fabel doskonale wiedział, że tamci zawczasu zauważą ich przybycie. Istniały tylko dwie możliwości, żeby dostać się do Pharos: rzeką, albo drogą, która biegła wzdłuż wybrzeża. W obu wypadkach nie było mowy, żeby zbliżyć się ukradkiem; zmierzająca w stronę Pharos policja była widoczna z odległości przynajmniej pół kilometra. W tej operacji szybkość odgrywała zasadniczą rolę; każda sekunda oznaczała utratę kolejnych danych, co wydatnie zmniejszało liczbę dowodów, możli​wych do przed​sta​wie​nia po​tem w sądzie. Poprowadził odprawę dla swoich ludzi, a potem jeszcze raz przegrupował zespoły. Od spartaczonego napadu na squat Strażników Gai upłynęło już pięć cennych godzin i Fabel obawiał się, że ci z Pharos Project spodziewają się policyjnej obławy w każdej chwili. Jego własny zespół otrzymał wsparcie oficerów z MEK-u, zarówno z Polizei Hamburg, jak i Polizei Niedersachsen, a Policja Portowa zamierzała przeprowadzić atak od strony wody. Fabel nie miał powodów przypuszczać, że ich akcja spotka się ze zbrojnym oporem, ani że tak zwani Konsolidatorzy, odpowiedzialni za ochronę Pharos, będą uzbrojeni, lecz – jak podkreślał podczas odprawy – w niedawnej przeszłości można znaleźć przykłady mnóstwa sekt, które w obliczu zagrożenia posuwały się do morderstw lub samobójstw. Za nic nie mógł dopuścić do tego, by ta operacja za​mie​niła się w nie​miec​kie Waco5. Na miejscu był Menke razem z całym swoim zespołem zaangażowanym w śledztwo w sprawie Pharos Project. Fabel ściągnął nawet Krögera i pozostałych oficerów z Wydziału Cyberprzestępczości. Ich zadanie polegało na odzyskaniu maksymalnej ilości danych, i to najszybciej jak się da. Fabel wiedział doskonale, że Pharos Project z pewnością dysponuje oprogramowaniem do czyszczenia zawartości twardych dysków, które przeznaczone jest do za​sto​so​wa​nia w ta​kich właśnie oko​licz​nościach. Fa​bel, Wer​ner i Brügge​mann wsie​dli na pierwszą z łodzi należących do po​li​cji por​to​wej. To była szybka, pompowana powietrzem jednostka o sztywnej konstrukcji, która pruła przez rzekę, wysoko unosząc dziób i podskakując na najmniejszej nawet fali. Mała flotylla trzymała się blisko brzegu, żeby po​zo​stać nie​zau​ważoną tak długo, jak tyl​ko się da.

– Wszyst​ko do​brze, Ja​nie? – zawołał Wer​ner, prze​krzy​kując sko​wyt sil​ni​ka. Fa​bel sie​dział sku​lo​ny, za​ci​skał zęby i kur​czo​wo wbi​jał pal​ce w krawędź swo​je​go krze​sełka. – Nic mi nie jest. Po pro​stu nie​zbyt do​brze czuję się na wo​dzie. Od strony rzeki Pharos sprawiał jeszcze bardziej imponujące wrażenie. Łódź zatoczyła niewielki łuk, wpływając pomiędzy dwie z dwunastu podtrzymujących kolumn, i pod wystające nad lu​stro wody piętro, gdzie, jak wie​dział Fa​bel, Pe​ter Wie​gand miał swój ga​bi​net. Mniej więcej w centralnej części budynku znajdował się niewielki falochron. Dwaj ubrani w szare garnitury Konsolidatorzy beznamiętnie obserwowali, jak zbliżają się do nich policyjne łodzie. Jeden z nich coś mówił, ale nie zwracał się do kolegi, więc Fabel domyślił się, że wia​do​mość o ich przy​by​ciu zo​stała prze​ka​za​na da​lej. Gdy dobili do falochronu, Fabel przez radio odebrał wiadomość od Anny, że jej zespół właśnie prze​kro​czył cen​tralną bramę i kie​ru​je się w stronę główne​go wejścia. Oficerowie z MEK zabezpieczyli falochron, obracając obu Konsolidatorów do ściany i spraw​dzając, czy nie mają przy so​bie bro​ni. Nie mie​li. – To nie zna​czy, że inni nie są uzbro​je​ni – ostrzegł Fa​bel. – Nie ry​zy​kuj​cie. Policyjna obława zawsze wiąże się z zastosowaniem pewnej przemocy, użycie siły jest nieuchronne, bowiem nadrzędnym celem jest przejęcie kontroli nad sytuacją. Dla niewinnego przechodnia, który przypadkiem trafił w sam środek zamieszania, a także dla większości kryminalistów, takie doświadczenie jest traumatycznym przeżyciem; mimo to, gdy Fabel maszerował przez budynek, obezwładniając przy użyciu siły kolejnych Konsolidatorów, których spotkał po drodze, pozostali członkowie sekty obserwowali poczynania policji z absolutną biernością. Nie było mowy o wybuchu paniki. Jeszcze bardziej niepokoiło Fabla to, że nikt nie schylał się nad monitorem kom​pu​te​ra, de​spe​rac​ko sta​rając się wy​ka​so​wać ja​kieś dane. Peter Wiegand oczekiwał ich tam, gdzie rozmawiali ostatnim razem, to znaczy w swoim gabinecie. Z wystudiowanym spokojem siedział za wielkim biurkiem, zaś szef ochrony, Baedorf, z założony​mi rękoma stał u jego boku, jak lo​kaj cze​kający na roz​ka​zy swe​go pana. – Rozumiem, Herr Fabel, że wpadł pan na tę pogawędkę, o której wspominał pan ostatnim razem – oznajmił z uprzejmym uśmieszkiem, który sugerował, że uważa Fabla za nieco nudnawego natręta. – Tę, która miała się odbyć w pańskim biu​rze... Peter Wiegand jakimś sposobem zdołał podtrzymać wrażenie, że nadal ma władzę, i że wciąż jest panem swojego otoczenia, mimo że ograniczało się ono teraz do jednego z pokojów przesłuchań w Komendzie Policji Hamburga. Wydawał się opanowany i schludny, jak zawsze. Ta wykwintność nie ograniczała się jedynie do kroju garnituru; jego kozia bródka była nienagannie przystrzyżona, a ogolona na łyso głowa błyszczała jak wypolerowana. Wiegand był niewysokim i przysadzistym mężczyzną, a jego sposób po​ru​sza​nia się su​ge​ro​wał fi​zyczną spraw​ność. Obok Wieganda siedziała atrakcyjna kobieta tuż po czterdziestce. Miała włosy w żółtawym kolorze, zaplecione z tyłu głowy we francuski warkocz, i nosiła kostium, który z pewnością nie zawierał ani jednego syntetycznego włókna, i zapewne kosztował więcej niż Fabel zarabiał przez cały miesiąc. Od razu ją rozpoznał: Amelie Harmsen nie należała do tych przedstawicieli prawa, z którymi zwykle miewał do czynienia. Zaliczała się do grona najznamienitszych prawników Hazeatyckiego Miasta, i zajmowała się raczej wygrywaniem wysokich odszkodowań dla swoich sławnych klientów niż zaciekłą walką w sprawach kryminalnych. Harmsen z pewnością nie była wyszkolonym ideologicznie członkiem Pharos Project; przyszła tutaj, by reprezentować Wieganda

mi​lio​ne​ra, a nie Wie​gan​da li​de​ra sek​ty. – Chcę wiedzieć, jak długo zamierza pan przetrzymywać mojego klienta, panie nadkomisarzu – spy​tała. – A jeśli jest coś, o co za​mie​rza pan oskarżyć Wie​gan​da, to wolałabym to usłyszeć. Te​raz. – Podobnie jak ja, Herr Fabel – odezwał się Wiegand tonem, w którym pobrzmiewała ta sama lek​ko znu​dzo​na obojętność. Fabel uśmiechnął się uprzejmie. Dał znak i Werner podał mu teczkę z aktami, którą Fabel sta​ran​nie ułożył przed sobą na sto​le, a następnie zaczął prze​rzu​cać jej za​war​tość. – Wiecie państwo, to bardzo zajmująca lektura – oznajmił ze swadą i zwrócił się do Wieganda. – Czy wie​dział pan, że Da​niel Föttin​ger stu​dio​wał fi​lo​zo​fię na Uni​wer​sy​te​cie Ham​bur​skim? – Nie, Herr Fa​bel. Nie wie​działem. – Naprawdę? Osobiście mógłbym przysiąc, że pan i on rozmawialiście o takich sprawach. Osta​tecz​nie Pha​ros Pro​ject opie​ra się prze​cież na fi​lo​zo​fii umysłu, zga​dza się pan ze mną? Wiegand nic nie odpowiedział. Zamiast tego mierzył Fabla lodowatym, pogardliwym spoj​rze​niem. – Co prawda nie radził sobie zbyt dobrze na tych studiach – mówił dalej Fabel. – Z tego, co udało mi się odkryć, miał skłonność do tego, by nieco zbyt mocno koncentrować się na jednym, wybranym aspekcie filozofii. Można powiedzieć, że stało się to jego obsesją. Najwyraźniej brak mu było dyscypliny intelektualnej. No i wystarczającej dokładności. Uważano, że jego rozprawy są zbyt ograniczone i oparte na niewłaściwych badaniach. Spójrzmy na to: praca miała być ogólną eksploracją teorii idei Platona, ale zmieniła się w bardzo niespójną rozprawę o platońskiej symulacji rzeczywistości. – Fabel przerzucił kilka następnych kartek. – Jednak naprawdę interesująco zaczyna się robić wówczas, gdy Föttinger rozpoczyna dyskusję na temat qu​alia. Co prawda nie jestem filozofem, ale zdaje mi się, że termin qu​alia dotyczy zmysłowego poznawania świa​ta, tego, jak po​strze​ga​my na​sze oto​cze​nie. – Czy w tym pańskim opisie, Herr Fabel, zawarł pan równie szczegółowo opisane pojęcie nudy? – spy​tał Wie​gand ze znużeniem. – Na​prawdę mam na​dzieję, że zmie​rza pan do ja​kiejś pu​en​ty. – No cóż, proszę pozwolić, że wyłożę to w ten sposób. Ja czuję, że poprzez te notatki ujawniła się nam osobowość Daniela Föttingera. Ostatecznie w filozofii chodzi o to, żeby odnaleźć sens w jednostkowym doświadczaniu świata. Föttingera interesowała bardzo osobliwa koncepcja, pokrewna qu​alii: koncepcja „filozoficznego zombie”. To idea, którą wyznaje się w pewnych obszarach filozofii, która mówi o tym, że tylko mniejszość żyjących na świecie ludzi jest faktycznie prawdziwa; że niektórzy ludzie, w rzeczywistości większość, nie istnieją w prawdziwym sensie tego słowa. Reagują na bodźce w sposób, jakiego się od nich oczekuje, wyrażają uczucia żalu, bólu, gniewu, miłości, ale w rzeczywistości nie czują tego, ponieważ nie posiadają autentycznej wrażliwości na bodźce zmysłowe. – I jaka jest ta pu​en​ta? – rzu​ciła praw​nicz​ka Wie​gan​da. – Po prostu taka, że te notatki wskazują, jak dalece Daniel Föttinger opętany był taką wizją świata. Otóż rozmawiałem z wieloma osobami na temat Föttingera i udało mi się nieco wniknąć w jego osobowość. I muszę stwierdzić, że to nie była sympatyczna osobowość. Sądzę, że jako student dał się omotać tamtym ideom, ponieważ one dość dobrze pasowały do tego, w jaki sposób on sam od​czu​wał i poj​mo​wał świat. – Czy​li... – wtrącił Wie​gand. – Föttinger uważał, że ludzie tak naprawdę wcale się nie liczą. Był osobą całkowicie

pozbawioną empatii. Po prostu nie potrafił sobie wyobrazić, że inni mogą posiadać taki sam rodzaj świadomości jak on... – Fabel zamknął akta. – Krótko mówiąc, Daniel Föttinger w jakimś sensie był so​cjo​patą. – Ale co to ma wspólne​go z moim klien​tem? – za​py​tała Harm​sen. – Zaraz do tego dojdę. Socjopatia jako zaburzenie osobowości jest znacznie częściej spotykana, niż się powszechnie sądzi. Łagodna postać socjopatycznej osobowości jest zapewne czymś, co daje przewagę w świecie korporacji: „bezlitosny biznesmen” to bardzo często ktoś, kto jest w najwyższym stopniu egocentryczny i ślepy na uczucia innych. Z tego, co udało mi się odkryć, Daniel Föttinger z pewnością był takim właśnie biznesmenem, dokładnie takim, jak przed nim był jego ojciec. Daniel nie był idealnym kandydatem do zwerbowania do Pharos Project, ale wśród członków pańskiej organizacji była już jego niesamowicie bogata żona, pan zaś potrzebował, by firma Föttingera współdziałała w harmonii z Korn-Pharos Corporation. Nie wiem tego na pewno, ale zapewne pańskie intencje były takie, że kiedy Daniel przejdzie wystarczająco efektywne pranie mózgu, Föttin​ger Envi​ron​men​tal Tech​no​lo​gy będzie mogło zo​stać wchłonięte przez im​pe​rium Kor​na. – Wciąż nie ro​zu​miem... – zaczęła praw​nicz​ka Wie​gan​da. – Pańskie techniki prania mózgu podziałały na Föttingera pewnie głównie dlatego, że koncepcja wirtualnego świata zaludnionego przez posiadające świadomość programy idealnie współgrała z jego wypaczonymi ideami. Ale Föttinger był trochę solą w oku, prawda, Herr Wiegand? Przypuszczam, że dlatego, że jego zachowanie stawało się coraz bardziej niepokojące i trudne do przewidzenia. Tak samo domyślam się, że być może powoli zaczął pan dostrzegać pewne problemy, nie podobało się panu na przykład, w jaki sposób Föttinger traktuje kobiety, które należą do pańskiej niezbyt licznej grupy... – Fabel urwał na chwilę. – Pewnie jest pan ciekaw, Wiegand, co to wszystko ma wspólnego z pańską osobą? Zaraz panu powiem. Do pańskiej organizacji przeniknęła młoda aktywistka ekologiczna i dziennikarka, publikująca swoje odkrycia w internecie, przedstawiająca się jako Meliha Yazar. W jakiś sposób udało się jej dotrzeć do najgłębszych tajemnic Pharos Project. Tam dokonała rewolucyjnego odkrycia. Dowiedziała się o czymś tak ważnym, że ujawnienie tego mogłoby oznaczać klęskę całej organizacji. A ponieważ pozyskała tę wiedzę, kazał pan ją zabić. Później, dlatego, że istniała obawa, że zdążyła się podzielić informacją ze swoim kochankiem, Bertholdem Müllerem-Voigtem, kazał pan zamordować również jego. Zaplanował pan nawet to, żeby mnie zepchnąć z nabrzeża wprost do Łaby, ponieważ sądził pan, że jestem coraz bliżej poznania praw​dy. Zresztą tu miał pan rację. – Czy w ta​kim ra​zie ze​chce pan nas oświe​cić... – po​pro​sił Wie​gand. Fabel widział, że miliarder wcale nie wygląda na przerażonego. No cóż, oskarżenia to jedna rzecz, a poparcie ich wiarygodnymi dowodami to coś całkiem innego. Pani adwokat także wydawała się spo​koj​na. – Po pierwsze, porozmawiajmy o śmierci Daniela Föttingera. To zabójstwo też zostało zaplanowane przez pana. W rzeczywistości pańscy Konsolidatorzy kierowali formacją Strażników Gai, więc wy​ko​rzy​stał pan do popełnie​nia zbrod​ni tego bied​ne​go, potłuczo​ne​go Nie​lsa Fre​ese’a. – Ale dla​cze​go mój klient miałby to robić? – spy​tała Harm​sen. – Z powodu wielkiego sekretu, na którego trop wpadła Meliha Yazar. Sekretu, który Herr Wie​gand tak bar​dzo sta​rał się wy​ma​zać z ob​li​cza tej pla​ne​ty. – Ja​kie​go znów „wiel​kie​go se​kre​tu”? – nie​cier​pli​wiła się Harm​sen. – Że to właśnie Da​niel Föttin​ger był Zabójcą z Sie​ci.

Zapadła cisza. Z twarzy Wieganda niczego nie dało się odczytać, za to mina Harmsen świadczyła o ma​lejącej pew​ności sie​bie. Fa​bel zno​wu odwrócił się do Wie​gan​da. – W miarę jak Föttinger coraz głębiej wciągał się w pańskie stuknięte idee, idee, które nadawały sens jego własnym działaniom, podobnie jak Niels Freese, stawał się coraz trudniejszy do kontrolowania. Co noc spędzał nawet sześć godzin zalogowany w Virtual Dimension, prowadząc tam zastępcze życie, które w końcu zaczął przenosić do rzeczywistości. Umawiał się na randki z kobietami poznanymi online, a potem gwałcił je i dusił, porzucając ich ciała w kanałach w całym mieście. Pan odkrył jego poczynania, ale nie zdążył zareagować, zanim on dopadł swoją ostatnią ofiarę. Prawdę mówiąc, przypuszczam, że nie wiedział pan o niczym aż do chwili, gdy złapał pan Me​lihę Yazar. Czy mam rację? Wie​gand nadal po​zo​stał nie​wzru​szo​ny i milczący. – Tak więc pańscy Konsolidatorzy przeprowadzili operację gruntownego oczyszczania, zacierając wszelkie ślady kontaktów online pomiędzy Julią Henning i wszystkimi pozostałymi ofiarami a Danielem Föttingerem – kontynuował Fabel. – Posunął się pan nawet do tego, by przechowywać jej zwłoki w lodówce aż do śmierci Föttingera, żeby nikt nie mógł powiązać go z tymi mor​der​stwa​mi. Wiegand milczał jeszcze przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Jednak na twarzy pani ad​wo​kat nie po​ja​wił się na​wet cień roz​ba​wie​nia. – Wie pan co, Fabel? – odezwał się w końcu, pochylając się do przodu. Jego wygolona gładko głowa błyszczała w sztucznym świetle pokoju przesłuchań, a spojrzenie było twarde i zimne jak lód. – To pan ma problem z rozpoznaniem rzeczywistości. Wszystko, co pan powiedział, jest absolutną, wie​rutną bzdurą. Czystą fan​tazją. – Naprawdę? Moim zdaniem to wszystko było dla pana wystarczająco kłopotliwe. Trochę zbyt wiele uwagi musiał pan poświęcać Föttingerowi i jego psychopatycznym skłonnościom. Takim, które nie bardzo rzucają się w oczy, za to sprawiają, że ktoś ma głowę do interesów. Ale nie wiedział pan, że Föttinger miał w przeszłości na koncie kilka napaści na tle seksualnym, które szybko zostały zatuszowane przez kochającego tatusia. Pańskie stuknięte teorie bardzo pasowały do jego poczucia wyższości; do przekonania, że po świecie chodzą ludzie, którzy tak naprawdę wcale nie są ludźmi. Że może wszystko dookoła wcale nie jest rzeczywistością, tylko jakimś rodzajem symulacji. Grą. Pewnie przekonał sam siebie, że kobiety, które gwałcił i dusił, nawet nie czuły tego, co im robił. Że były „fi​lo​zo​ficz​ny​mi zom​bie”, za​pro​gra​mo​wa​ny​mi, by uda​wać strach i ból. – Czy posiada pan jakiekolwiek dowody, którymi mógłby pan poprzeć swoje przypuszczenia? – spy​tała Ame​lia Harm​sen. – Właśnie po to, żeby je zdobyć, urządziliśmy rano dwie obławy. Niestety, pierwsza zakończyła się kompletnym fiaskiem. W kwaterze głównej Strażników Gai zastaliśmy pewną młodą kobietę, tę samą, która wcześniej próbowała mnie skompromitować, przedstawiając mi się jako Julia Henning, za​nim od​na​leźliśmy ciało praw​dzi​wej Ju​lii Hen​ning. Tak czy owak, ta ko​bieta była ubra​na w taki sam garnitur jak jeden z pańskich Konsolidatorów i na nasz widok zdetonowała bombę, grzebiąc pod gruzami wszystkie dowody, które mogliśmy uzyskać... Jak i samą siebie... Mamy jednak materiał zabrany z Pharos Project i chłopcy z naszej sekcji technicznej właśnie zajmują się przeglądaniem tego, co przywieźliśmy, kawałek po kawałku. Obawiam się, że będzie pan musiał pozostać naszym gościem do cza​su, aż skończą.

– Życzę powodzenia – odparł Wiegand. – Bo jeśli nie znajdziecie niczego, czym można uzasadnić te oburzające oskarżenia, będę musiał odbyć bardzo długą rozmowę z obecną tu Frau Harm​sen. W końcu Fabel zrobił przerwę w przesłuchaniu i powędrował z powrotem do Wydziału Zabójstw. Tam usiadł na chwilę przy biurku i nieobecnym wzrokiem gapił się na trzy książki, które zostawiła mu Anna – te same książki, które znaleźli na nocnym stoliku przy łóżku Melihy Kebir. 1984, Milcząca wio​sna oraz Sędzia i jego kat. Wer​ner wszedł do po​ko​ju i opadł na krzesło na​prze​ciw​ko. – Mamy przerąbane, co? – W stu procentach. Myślę, że tak najlepiej można podsumować naszą sytuację. Przetrzymamy go do jutra. Mam nadzieję, że do tego czasu chłopcy z sekcji technicznej coś znajdą. Jak Anna i Henk po​ra​dzi​li so​bie z Ba​edor​fem? – Słabo. Milczy jak grób i jedynie wyraził żądanie, żeby ktoś przedstawił jakiś dowód przeciwko niemu. To strasznie zadufana w sobie gromadka, Janie. Nawiasem mówiąc, na drugim piętrze Pharos odkryliśmy nieźle wyposażoną lecznicę. Chłopcy, którzy prowadzili tam przeszukanie, powiadają, że biorąc pod uwagę wielkość tego przybytku, członkowie Pharos musieli być szczególnie po​dat​ni na różne wy​pad​ki albo cier​pie​li z po​wo​du wyjątko​wo słabe​go zdro​wia. – Czy była tam sala ope​ra​cyj​na? – Wygląda na to, że kiedyś była, ale naturalnie wszystko zostało usunięte. I oczywiście znów nie udało się zdobyć żadnego dowodu, który moglibyśmy przedstawić w sądzie... Widzę, że masz zamiar nad​ro​bić bra​ki w lek​tu​rze? – dokończył, ki​wając głową w stronę leżących na biur​ku książek. – Myślisz, że człowiek po​wi​nien słuchać swo​ich snów? – spy​tał Fa​bel. Wer​ner zmarsz​czył brwi. – Ja​nie, czy ty w ogóle słuchałeś tego, co mówiłem? – Wiesz, zno​wu śnił mi się Paul Lin​de​mann. Po​wie​dział, żebym pamiętał o tych książkach. – Nie, Janie – odparł Werner. – To ty powiedziałeś sobie, że masz o nich pamiętać. Tak właśnie działają sny. Wiesz przecież, że pojawiające się w nich osoby nie są prawdziwe. Są tam tylko po to, by powiedzieć ci to, co i tak już wiesz; co tkwi gdzieś w twojej podświadomości, czy jak tam się to gówno na​zy​wa. – Wiem o tym, Wer​ner. Ale to jed​nak dziw​ne. On na​prawdę wyglądał jak Paul. Roz​legło się pu​ka​nie i za​raz do środ​ka wsa​dził głowę Kröger, py​tając, czy może się przyłączyć. – No i co? – za​py​tał Fa​bel, le​d​wie tam​ten zdążył zająć miej​sce obok Wer​ne​ra. – Nic, przynajmniej jak dotąd. Sześciu moich najlepszych ludzi nieustannie przekopuje się w Pharos przez zawartość wszystkich plików, przez każdy pakiet danych, a ja mam tutaj tuzin przyniesionych stamtąd twardych dysków. Tak jak sugerowałeś, skoncentrowaliśmy się na komputerach Wieganda i Baedorfa, jak również na systemach używanych przez Biuro Konsolidacji i Do​pa​so​wa​nia, ale oka​zało się, że są pu​ste. Przy​kro mi. – Czyli zdążyli wyczyścić wszystkie obciążające ich materiały, kiedy zobaczyli, że nad​jeżdżamy? – Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. – Pociągła twarz Krögera wyglądała na jeszcze bardziej ponurą niż zazwyczaj. – Przepraszam. Zwykle potrafimy powiedzieć, że jakieś dane zostały usunięte, i najczęściej umiemy te dane odzyskać, no, chyba że twardy dysk został całkowicie zniszczony, i mam tu na myśli fizyczne uszkodzenie. Ale w tym wypadku raczej nie wygląda na to, że oni wywalili

pli​ki, których szu​ka​my... Po pro​stu nie było od cze​go zacząć. – Nie mogę uwierzyć, że niczego nie ma na ich mainframie czy jak tam mówicie. Do cholery! – Frustracja Fabla zaczynała się zmieniać w gniew. – Myślałem, że ty i twoi spece od siedmiu boleści faktycznie jesteście najlepsi w tym fachu, ale teraz wydaje mi się, że trafiła kosa na kamień. Naj​zwy​czaj​niej ci z Pha​ros Pro​ject prze​wyższają was umiejętnościa​mi i spry​tem. Kröger przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Nic nie wskazywało, że poczuł się urażony słowa​mi Fa​bla. – Nie... – powiedział po namyśle. – Nie, nie sądzę, żeby tam kiedykolwiek coś było. Bo jednak coś byśmy znaleźli. Nie uda się wymazać z komputera absolutnie wszystkich śladów zawartości, która wcześniej znajdowała się na twardym dysku, zaś jedyną anomalią, jaką zauważyliśmy, jest taka, że w ciągu ostatnich paru godzin mnóstwo plików zostało zaktualizowanych. I to nowych plików. A w niektórych czas aktualizacji został zafałszowany. Sądzę, że to ma związek z tym, co stało się z twoją komórką. – Co chcesz przez to po​wie​dzieć? – spy​tał Wer​ner. – Szukamy jakiegoś zaawansowanego technologicznie rozwiązania – odparł Kröger, a na jego wysokim czole pojawiły się bruzdy. – Może wszystko jest o wiele prostsze niż sądzimy. Myślę, że Pharos Project fi​zycz​nie pozbył się swoich danych. Pewnie kilka komputerów, które badamy, zostało skądś przyniesionych albo przynajmniej wymieniono w nich twarde dyski. Myślę, że oryginalne dyski spoczywają na dnie Łaby lub zostały rozgniecione z jakimiś odpadami. To by tłumaczyło, dlaczego tyle nowych plików znajduje się w kluczowych komputerach systemu, szczególnie w Biurze Konsolidacji i Dostosowania. Ich serwer również wygląda na całkiem nowy. Osobiście sądzę, że oni przenieśli te komputery z całkiem innych miejsc, wgrali tam nieszkodliwe dane, a potem dodali jakieś materiały związane z Pharos Project, żeby wyglądało to, jakby tam stały od mie​sięcy. – Czy właśnie coś ta​kie​go stało się z moim te​le​fo​nem? – Uważam, że tak. Telefon, który badaliśmy, wcale nie należał do ciebie. To był substytut. Klon. A twoja sieć wcale nie była twoją siecią. Oni ją sfabrykowali, żebyś przy każdej rozmowie łączył się z ich sie​cią i żeby przez cały czas mo​gli mo​ni​to​ro​wać two​je połącze​nia. Fabel zastanowił się nad tym, co przed chwilą powiedział oficer z Wydziału Cy​ber​przestępczości. – Więc chcesz powiedzieć, że nie uda ci się w ich systemie znaleźć czegokolwiek, tak? Czy zda​jesz so​bie sprawę, Kröger, że jeśli ci się nie uda, to Wie​gand wyj​dzie stąd wol​ny jak ptak? – Nie mogę znaleźć czegoś, czego nie ma – odparł Kröger. – Tak naprawdę sądzę, że zaczęliśmy szukać w złym momencie i w niewłaściwym miejscu. Gdybyśmy dobrali się do ich sieci, zanim zdążyli wymienić dyski... Jeżeli miałeś rację i Meliha Yazar faktycznie znalazła na nich jakiegoś haka, to mu​sisz go zna​leźć, jeśli wciąż jesz​cze ist​nie​je. Ktoś ostrożnie za​pu​kał do drzwi i do środ​ka wsunęła się Anna. – Prze​pra​szam, że prze​szka​dzam, sze​fie, ale jest coś, co chy​ba chciałbyś zo​ba​czyć. – Co ta​kie​go? – W Wil​hems​bur​gu. Wygląda na sa​mobójstwo. – I dla​cze​go to ta​kie in​te​re​sujące? – Z dwóch powodów. Po pierwsze, zdaje się, że ten chłopak popełnił samobójstwo za pomocą torby ostatecznego wyjścia, podobnie jak tamten inwalida, Reisch. Po drugie, sąsiad denata

sta​now​czo żąda roz​mo​wy z tobą. Wy​mie​nił two​je na​zwi​sko... – To wygląda inaczej niż ostatnim razem – oświadczył Fabel, kiedy tylko przekroczył próg miesz​ka​nia. – Po​trzeb​ny będzie zespół z me​dy​cy​ny sądo​wej. Podszedł do miejsca, gdzie na biurku komputerowym bezwładnie spoczywało potężne cielsko martwego mężczyzny. Gdyby stał nieco dalej, pewnie miałby problemy z domyśleniem się, że ten kształt to ludzka postać. Raczej przypominał ogromny, nieforemny wór. Inaczej niż w wypadku Reischa i jego torby ostatecznego wyjścia, rozdętej jak balon od wypełniającego jej wnętrze helu, tu​taj pla​sti​ko​wa tor​ba szczel​nie okle​jała twarz nie​bosz​czy​ka. – Więc uważasz, że to nie było samobójstwo? – spytała Anna, która towarzyszyła Fablowi pod​czas oględzin. – Ten facet ma na głowie plastikową torbę, ale nigdzie nie widać pojemnika z helem ani z innym gazem. Kiedy odchodził, każda cząstka jego ciała domagała się oddechu. Musiałby wykazać nie​zwykłą siłę woli, żeby mając nie​skrępo​wa​ne ręce nie ze​rwać z twa​rzy tego pla​sti​ku. – Jakoś nie wydaje mi się, żeby należał do ludzi obdarzonych silną wolą – zauważyła Anna. – Zwłasz​cza gdy cho​dzi o wy​ro​by cu​kier​ni​cze. Z pew​nością nie zmarł z po​wo​du ano​rek​sji... – Ma pani wiel​kie ser​ce, ko​mi​sa​rzu Wolff. – Jeśli jest tu​taj ktoś z wiel​kim ser​cem, to z pew​nością nie ja... Jak sądzisz, ile ten fa​cet ważył? – Bóg je​den wie. Pew​nie około dwu​stu ki​lo​gramów. – O co cho​dzi? – Anna uj​rzała na czo​le Fa​bla pio​nową zmarszczkę. – Wi​dzisz ten cały sprzęt? Te kom​pu​te​ry muszą być war​te tysiące euro. – Domyślam się, że rzad​ko wy​cho​dził z domu – za​uważyła Anna. – Nie, to coś więcej. Według mnie ten układ jest dziełem profesjonalisty. Mam przeczucie, że zno​wu znaj​dzie​my tu ja​kieś powiąza​nie z tym całym Pha​ros Pro​ject. – Może to czysty przypadek. Nawiasem mówiąc, czy faktycznie sądzisz, że to właśnie Daniel Föttin​ger był Zabójcą z Sie​ci? – Jestem o tym głęboko przekonany. Kröger i jego spece przechwycili komputer Föttingera, ale nawet nie będą musieli specjalnie się wysilać, bo mają nakaz sądowy, żeby dostawca internetu udostępnił im rejestry, a także wykaz bilingów z telefonu komórkowego... Nawet jeśli nie uda się nam niczego udowodnić, to stawiam w zakład moje roczne pobory, że następnej ofiary nie będzie – Fa​bel skinął głową w kie​run​ku bezwład​ne​go ciała. – Co po​wie​dział le​karz? – Że on nie żyje już od pewnego czasu i że musiał mieć od dawna problemy z oddychaniem, sądząc po sprzęcie, który trzymał w sypialni i po zestawie medykamentów... Cała sprawa z torbą jego zda​niem poszła łatwo i szyb​ko. Może to tłuma​czy, dla​cze​go nie za​trosz​czył się o hel. – Gdzie mieszka ten sąsiad, który koniecznie chciał ze mną rozmawiać? – zainteresował się Fa​bel. – Piętro niżej. Jetmir Dallaku był bardzo podekscytowany. I zniecierpliwiony. Widać było, że już od dłuższego cza​su cze​kał, aż Fa​bel do nie​go przyj​dzie. – Czy pan jest głównym nad​ko​mi​sa​rzem Ja​nem Fa​blem z Po​li​zei Ham​burg? Mały, żylasty Albańczyk zadał to pytanie z taką powagą i tak urzędowo, że Fabel musiał po​wstrzy​mać uśmiech. – Tak, to ja. Chciał się pan ze mną wi​dzieć? – Ma pan od​znakę? Albo le​gi​ty​mację? Coś, na czym jest na​zwi​sko?

Fabel dostrzegł złośliwy uśmieszek Anny, sięgnął do kieszeni i wydobył policyjną legitymację. Dal​la​ku obej​rzał ją, marszcząc czoło. – Herr Kra​xner, z góry... On wie​dział, że ktoś przyj​dzie zro​bić mu coś złego. – Czy po​wie​dział panu o tym? – za​py​tał Fa​bel. – Tak. Powiedział, że jeśli przytrafi mu się coś złego, mam z panem porozmawiać. Tylko z panem. I mam dać panu to... – Wsadził rękę do kieszeni i wyjął stamtąd starannie złożoną kopertę. – Herr Kra​xner... On był bar​dzo smut​ny. I bar​dzo sa​mot​ny. Dla​cze​go ktoś chciał zro​bić mu krzywdę? Fabel przez chwilę patrzył na kopertę, na wypisane na niej swoje nazwisko, a potem wzniósł oczy do su​fi​tu, jak​by chciał prze​bić go wzro​kiem i zaj​rzeć do miesz​ka​nia mar​twe​go mężczy​zny. – Kla​bau​ter​mann... – Co ta​kie​go? – spy​tała Anna. Fa​bel na​tych​miast prze​niósł uwagę na nią. – Zawieź to do Krögera. Mam dla niego następną robotę. Powiedz mu, że chcę, żeby zabrał z tamtego mieszkania cały sprzęt i poddał tak samo drobiazgowemu badaniu jak sprzęt zabrany z Pha​ros Pro​ject. – Czy to właśnie on był tym facetem, który do ciebie dzwonił? – spytała Anna. – Tym, który miał ci coś do prze​ka​za​nia? Fa​bel zno​wu po​pa​trzył na trzy​maną w ręku ko​pertę. – Wy​da​je mi się, że chy​ba nadal ma.

ROZ​DZIAŁ 35 Mam nadzieję, że dobrze się panu dziś spało – zapytał Fabel, zajmując miejsce naprzeciwko Wie​gan​da. Prawda wyglądała tak, że miliarder sprawiał wrażenie świeżego jak pierwiosnek, zupełnie jakby spędził tę noc w hotelu „Vier Jahreszeiten”. Załoga korporacji Korn-Pharos zatroszczyła się o to, żeby dostarczyć mu całkowicie nowe ubranie. Amelie Harmsen także wyglądała na opanowaną i wy​poczętą. – Zakwaterowanie było całkiem znośne – odparł Wiegand. – Ale postawmy sprawę jasno: zamierzam się dziś stąd wymeldować. Właściwie to w ciągu najbliższej godziny. Obawiam się, że mój po​byt okaże się bar​dzo kosz​tow​ny... Dla Po​li​zei Ham​burg, ma się ro​zu​mieć. Fa​bel uśmiechnął się lek​ko. – Na pańskim miej​scu nie byłbym tego taki pew​ny. Do sali weszli Werner Meyer i Nicola Brüggemann i zajęli miejsca po obu stronach Fabla. Wer​ner przy​niósł stos ga​zet, które położył na podłodze przy swo​im krześle. – Widzę, panie główny nadkomisarzu, że przyprowadził pan dzisiaj straż przyboczną – zakpiła Harm​sen. – Tak? Nie, to zupełnie nie tak. Po prostu chodzi o to, pani Harmsen, że to szczególne wydarzenie. – Fabel wskazał na zamontowaną w samym rogu pokoju kamerę. – Muszę państwu powiedzieć, że reszta mojego zespołu siedzi w sąsiednim pokoju, oglądając nas na monitorach. Nikt nie chce tego prze​ga​pić. Wiegand pozostał nieprzenikniony. Ale Fabel dostrzegł cień niepokoju, który przemknął po twa​rzy Ame​lii Harm​sen. Ko​bie​ta po​sta​rała się, żeby zniknął pra​wie tak szyb​ko, jak się po​ja​wił. – Jeśli chce pan powiedzieć, że znalazł pan w Pharos Project dowód przestępstwa, to wiem, że pan ble​fu​je – po​wie​dział Wie​gand. Fa​bel uśmiechnął się. – Jest pan tego absolutnie pewien, prawda, Wiegand? Mój błąd polegał na tym, że zapomniałem, iż w świecie, w którym żyjemy, każde działanie i każda nawiązana łączność wzniecają drobne fale w oceanie elektronicznego szumu. Właśnie dlatego nic nie wynikło z naszych przygotowań do wczorajszego najazdu na Pharos Project. Albo z wcześniejszej obławy w kryjówce Strażników Gai. Tak, jestem pewien, że wznieciliśmy wystarczająco duże fale, by wysłać stosunkowo wyraźne ostrzeżenie, że po​win​niście wy​czyścić twar​de dys​ki kom​pu​terów. – Nawet jeśli to, co pan mówi, byłoby prawdą, i tak nie ma pan na to żadnych dowodów. Zresztą, nie mówię, że kiedykolwiek takie były, ale jeśli przyjąć takie założenie, to powiedzmy sobie szcze​rze: je​dy​na dro​ga, żeby się do nich do​brać, to podróż we​hi​kułem cza​su w przeszłość... Wiegand uśmiechnął się. Zrobił to z takim samozadowoleniem, że Fabel miał ochotę zetrzeć mu tę minę jed​nym cel​nym cio​sem. Jed​nak opa​no​wał tę po​trzebę i za​miast tego uśmiechnął się. – Moim zda​niem całe przesłanie tej pańskiej sek​ty... – zaczął. – Pharos Project nie jest sektą, Herr Fabel. Stanowczo protestuję przeciw używaniu takich określeń – prze​rwał mu Wie​gand. – Moim zdaniem całe przesłanie tej pańskiej or​ga​ni​za​cji wydaje się wielce intrygujące – poprawił się Fabel. – A na samym jej szczycie stoi ów tajemniczy Dominik Korn. Nawiasem

mówiąc, wczo​raj sta​rałem się do nie​go do​dzwo​nić. Wie​gand prychnął z po​gardą. – I cóż ta​kie​go panu po​wie​dział, Herr Fa​bel? – Nic. Nie rozmawiał ze mną. Ale zdaje się, że pan o tym wiedział. Po prostu pomyślałem, że biorąc pod uwagę kłopoty, jakie ma pan tu, w Niemczech, pan Korn być może byłby zainteresowany dyskusją ze mną o pewnych sprawach. Ale... – Fabel wzruszył ramionami. – Tym, co szczególnie interesuje mnie w Pharos Project, jest jego główna idea – mówił dalej. – Cała ta koncepcja osobliwości matematycznej, konsolidacji, czy jak pan jest łaskaw to nazywać, która ma przynieść zbawienie naszemu środowisku... Nie zdawałem sobie sprawy, że w świecie nauki istnieje tak wiele podobnych teorii. To znaczy, niektórzy fizycy zajmujący się fizyką kwantową wierzą, że wszystko dookoła może być pewnym rodzajem symulacji, a prawdziwa rzeczywistość istnieje gdzieś daleko, na obrzeżach wszechświata... To straszne banialuki, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie. Osobliwość, Punkt Omega, Konsolidacja. Ale są pewni ludzie, ludzie podatni na wpływy, niekiedy chorzy psychicznie, którzy rozpaczliwie pragną w to wierzyć. I niczym się to nie różni od obietnicy życia pozagrobowego, którą religie przez tysiąclecia przyciągały swoich wyznawców. Ludzie chcą jakiegoś uzasadnienia, pragną uwierzyć, że życie, które tu prowadzą i którego nienawidzą, to nie wszystko, co ich czeka. Że oczekuje ich jakaś wielka transformacja. Tyle że w pańskim przypadku ta uniwersalna prawda opiera się na pseudonaukowych przesłankach i filozoficznym kodzie. Za dużo tam scien​ce-fic​tion, a za mało zdro​we​go rozsądku. – Cóż, każdy ma prawo do własnej opinii – odparł Wiegand. – Ale coś panu powiem, coś, co bez wątpienia jest prawdą: na szczęście ja wierzę, że wkraczamy w następny wspaniały etap rozwoju ludzkości, i że to właśnie my będziemy kołem napędowym tej ewolucji. Nie Natura, lecz my sami. Czy zastanawiał się pan kiedyś nad tym, Fabel, jak szybko dokonują się pewne zmiany? Na przykład, czy pamięta pan, jak wyglądał świat, kiedy był pan nastolatkiem? Proszę pomyśleć, jakiego olbrzymiego postępu dokonaliśmy od tamtej pory. Przecież on jest większy, niż podczas całej historii ludzkości razem wziętej. To właśnie jest owo Wielkie Przyspieszenie, Fabel. Niech pan pomyśli, jak ogromne są różnice w technologii i wzroście populacji między rokiem, powiedzmy, 1200 a 1500. Tak niewielki postęp na przestrzeni trzystu lat... A potem proszę zastanowić się nad olbrzymimi zmianami, które nastąpiły między rokiem 1800 a 1900, kiedy rewolucja przemysłowa zmieniła wszystko w sposobie życia człowieka. Jednak gdy popatrzy pan na dwudziesty wiek, na niesamowity krok naprzód, jeśli chodzi o rozwój technologii i eksplozję ludzkiej populacji, a następnie pomyśli o okresie między 1975 rokiem i dniem dzisiejszym, przekona się pan, jak niewiarygodnie wielka zmiana nastąpiła. Wszystko zmienia się coraz szybciej i szybciej. Technologie cybernetyczne, genetyka, nauka o genomach, nanotechnologia, femtotechnologia, nawet nasze postrzeganie tego, jak działa wszechświat wokół nas. Teraz zaś wkraczamy w dekadę, która przeniesie nas o całe stulecie do przodu. Wkrótce niegdysiejsza dekada zostanie zawężona do pięciu lat, po​tem do roku... Tak jak mówiłem, je​steśmy świad​ka​mi Wiel​kiego Przy​spie​sze​nia. – Niech zgadnę... I tylko Pharos Project pojmuje ukryte znaczenie tych wszystkich zmian – wtrącił Fabel. – Jedynie wam można zaufać, że poprowadzicie ludzkość we właściwym kierunku. I nawet jeżeli to oznacza przeprowadzanie aktów zemsty na każdym, kto ośmiela się was krytykować albo odważy się od was odejść, infiltrację kręgów rządowych, nawet morderstwa popełniane z zimną krwią... To wszyst​ko jest uspra​wie​dli​wio​ne, czy tak? – Nie popełniamy morderstw, panie Fabel. Jesteśmy organizacją nastawioną pokojowo –

Wiegand mówił opanowanym tonem, w pełni kontrolując emocje. – Ale zgadza się, czasami tak jest, jakby wszyscy inni byli ślepi na to, co się dzieje. Niewątpliwie jako gatunek ku czemuś dążymy. Ku naszemu przeznaczeniu. Jednak istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że zanim to osiągnie​my, zgi​nie​my z po​wo​du szkód, ja​kie uczy​ni​liśmy na​sze​mu śro​do​wi​sku. – A jeśli uda się nam tego dokonać, co ten pański piękny, nowy świat będzie miał nam do za​pro​po​no​wa​nia? – spy​tał Fa​bel. – Nadejdzie czas, i to już całkiem niedługo, kiedy będziemy konstruować świadome, inteligentne maszyny, zdolne nawet wspomóc proces Przyspieszenia. To będzie technologia, jakiej nie jest pan w stanie sobie wyobrazić. Nanotechnologia i femtotechnologia pozwolą na zbudowanie w mi​kro​sko​pij​nej ska​li​nie​wia​ry​god​nie potężnych kom​pu​terów: kom​pu​terów bu​do​wa​nych mo​le​kuła za molekułą. A nowa nauka syntetycznej genomiki już przyniosła rezultat w postaci stworzenia prototypu pierwszego, w pełni sztucznego życia... Komputery przyszłości mogą być tak samo organiczne jak my. To nasza jedyna nadzieja: odłączenie się od środowiska i wykorzystanie technologii, dzięki której osiągniemy wyższy stopień egzystencji, wyższy poziom świadomości. Pan wydaje się myśleć, że ja nie wierzę w to, czego symbolem jest Pharos Project. No cóż, całkowicie się pan myli. Ja głęboko w to wierzę. I wierzę, że właśnie taka jest przyszłość ludz​kości. Fa​bel po​pa​trzył na Ame​lię Harm​sen, która sie​działa ze wzro​kiem wbi​tym w blat stołu. – Ale pan nie chce uratować ludzkości, Wiegand. Pan chce ocalić jedynie garstkę wybrańców. Jest pan po prostu jeszcze jednym bogaczem z kompleksem mesjasza – powiedział. – Ludzie tak majętni jak pan żyją w tak dalece inny sposób niż wszyscy pozostali, że w końcu tracą kontakt z rzeczywistością. Bóg jeden wie, w jakim stopniu musi to oddziaływać na biednego Mister Korna, który gdzieś tam na międzynarodowych wodach siedzi uwięziony na swoim luksusowym jachcie, podłączony do wszelkiego rodzaju technologii, która utrzymuje go przy życiu. Ale to, o czym pan mówi, wcale nie jest wyższą formą ludzkości. Nawet nie jest ludzkością. Jest czymś mniejszym. Jest zre​du​ko​wa​niem. – Fabel, jest pan człowiekiem o bardzo ograniczonym intelekcie... I o jeszcze mniejszej wy​obraźni. Pan wy​ba​czy, ale nie mam ocho​ty kon​ty​nu​ować tej roz​mo​wy. Wie​gand zaczął pod​no​sić się z krzesła, ale Wer​ner na​tych​miast położył dłoń na jego ra​mie​niu. – Nig​dzie pan stąd nie pójdzie, Wie​gand – ode​zwał się Fa​bel. – W takim razie wydaje mi się, że powinien pan wnieść konkretne oskarżenia przeciwko mojemu klien​to​wi – prze​rwała mu Ame​lia Harm​sen. Wyczuł, że chyba wolałaby reprezentować teraz jakąś aktoreczkę z telewizji, która domaga się od​szko​do​wa​nia za spar​ta​czoną ope​rację pla​styczną. – Czy wierzy pan w życie pozagrobowe? – zwrócił się Fabel do Wieganda tonem towarzyskiej pogawędki. – Wie pan, że Nikołaj Fiodorow jeszcze w dziewiętnastym wieku przepowiedział, że roz​wi​nie​my taką moc ob​li​cze​niową, że będzie​my w sta​nie pra​wie każdego przywrócić do życia? – Owszem, wiem o tym. Fa​bel położył na sto​le sza​re​go, nie​po​zor​ne​go pen​dri​ve’a. – Widzi pan, ja wierzę, że jest między nami ktoś żywy. Ktoś zamknięty w tym kawałku plastiku i si​li​ko​nu... Umilkł. Nikt się nie odezwał, ani Wiegand, ani Harmsen, ale twarde, zimne jak lód spojrzenie Pe​te​ra Wie​ganda nie od​ry​wało się od pen​dri​ve’a. – Osoba, o której mówię, to wielki człowiek. Dosłownie. Według patologa ważył sto

osiemdziesiąt kilogramów. Nazywał się Roman Kraxner i był głęboko upośledzoną jednostką. Podobnie jak ktoś inny, kogo niedawno spotkałem, a kto nazywał się Niels Freese. Tyle że upośledzenie Romana polegało na tym, że był geniuszem. Geniuszem, jeśli chodzi o technologię kom​pu​te​rową. Czy znał pan to na​zwi​sko, Herr Wie​gand? – Nie. – To dziwne, ponieważ jak sądzę, to pan kazał go zamordować. Albo może nie wiedział pan, kim on jest. Jedynie tyle, że to właśnie on odnalazł telefon Melihy Yazar. A ktokolwiek go odnalazł, musiał umrzeć, prawda? Tak czy owak, Roman Kraxner żył bardziej w wirtualnym świecie niż w tym rzeczywistym. Przyznaję, że gdyby żył, chętnie porozmawiałbym z nim o pewnych jego operacjach finansowych, tak samo jak o wirusie „Klabautermann”, który jak sądzimy, został stworzony właśnie przez Kra​xnera. Fa​bel po​chy​lił się do przo​du, opie​rając łokcie na sto​le. – Miał pan rację, Herr Wiegand. Nie zdążyłem przybyć na czas, żeby odzyskać cenne dane, które przechowywał pan na niektórych swoich komputerach, w swojej sekretnej krypcie z danymi. To całe zamieszanie i dramatyczna sytuacja... Mam na myśli policyjną obławę... Przyznaję, to wszystko było zbyt mało wyrafinowane jak na pańskie możliwości. Ale Roman był inny. W naszym świecie przypominał otłuszczoną górę mięsa, ale w sieci potrafił z gracją i bezszelestnie przenikać przez wszystkie systemy i omijać zabezpieczenia. Czy wie pan, że złożył wizytę również w Pharos Project? Jest pan tak niesamowicie dumny ze swojej technologii i wiedzy, a w porównaniu z Romanem jest pan jak robaczek. On złamał pańskie zabezpieczenia i kopiował plik po pliku, jeden obciążający do​ku​ment za dru​gim. Uśmiech Wie​gan​da przy​po​mi​nał ra​czej po​gar​dli​wy gry​mas. – Obciążające kogo? – zapytał. – Jeśli ktokolwiek w Pharos Project złamał prawo, spotka się z moim szczerym potępieniem. Ale życzę panu szczęścia, mnóstwo szczęścia, jeśli spróbuje pan co​kol​wiek przy​pi​sać mo​jej oso​bie. – Tak, przyznaję, że akurat to może być trudne. Ale możemy pozwolić sobie na próbę, bo w tej chwili mamy wystarczająco dużo dowodów, żeby wnieść oskarżenie... Och, tak przy okazji, zapomniałem nadmienić, że Roman wysłał kopie tych materiałów do wszystkich większych gazet o zasięgu krajowym, do telewizji, a także, co oczywiste, wrzucił je na tuziny stron internetowych. Osobiście sądzę, że kiedy tak sobie tutaj gawędzimy, wieści o pana działalności obiegają świat. Pha​ros Pro​ject jest skończo​ny. – Bardzo wątpię – odparł natychmiast Wiegand. – Jak już mówiłem, my obaj zdążymy się zestarzeć, zanim uda się panu zgromadzić tyle dowodów... – wskazał na pendrive’a – ...żeby do​pro​wa​dzić mnie choćby w oko​li​ce więzie​nia. – Być może ma pan rację – zgo​dził się Fa​bel. Znowu otworzył akta. Na stole obok pendrive’a położył książkę w miękkiej oprawie. Powieść Sędzia i jego kat Frie​dri​cha Dürren​mat​ta, którą zna​lazł przy łóżku w sy​pial​ni Me​li​hy Yazar. – Czy pan czytał kiedyś tę książkę? – zwrócił się do Wieganda, ale on zignorował pytanie. – To moja ulubiona lektura – mówił dalej. – Filozofia dla policjanta. Stawia pytanie, czy jeżeli nie możesz doprowadzić przed sąd zbrodniarza za czyny, które popełnił, będzie to moralne, jeśli odpowie za coś, cze​go w rze​czy​wi​stości nie ma na su​mie​niu? – I zno​wu, Herr Fa​bel... – ode​zwała się Harm​sen. – Gdy​by mógł pan dojść do pu​en​ty... – Wczoraj wszystko zrobiłem nie tak jak trzeba, prawda? Byłem tak bardzo pewien, że wiem, co

odkryła Meliha Yazar... – kontynuował Fabel, nie zwracając na nią uwagi. – Ale wychodzi na to, że jednak się myliłem. Cóż, może nie tak do końca... Miałem rację, sądząc, że dowiedziała się, że Föttinger był Zabójcą z Sieci. Ale choć było to nikczemne i potencjalnie niebezpieczne dla Pharos Pro​ject, to jed​nak nie był to ów wiel​ki se​kret, który udało jej się od​kryć. Zga​dza się, Wie​gand? Wie​gand sie​dział ze skrzyżowa​ny​mi rękoma i zaciętą miną. – Meliha nie zginęła z powodu Föttingera albo przynajmniej nie był to główny powód... Wydał pan rozkaz pozbycia się Föttingera, ponieważ jego działania wcześniej czy później mogły doprowadzić do Pharos Project. To pan zaplanował morderstwo Melihy Yazar i Müllera-Voigta, gdyż istniało podejrzenie, żeoboje o tym wiedzieli. Ale nie to było owym wielkim sekretem, z powodu którego obydwoje musieli ponieść śmierć. Tamten sekret był o wiele istotniejszy, tak istotny, że musiał pan mieć pewność, iż nigdy nie ujrzy światła dziennego. Na tym punkcie miał pan taką paranoję, że zainfekował pan nawet moje środki łączności i próbował skompromitować mnie w oczach przełożonych, żebym został wyłączony ze śledztwa. Kiedy to się nie powiodło, postarał się pan załatwić mi kąpiel w Łabie. Przypuszczalnie doszedł pan do wniosku, że choć co prawda Müller-Voigt nie znał żadnych szczegółów, lecz mógł przekazać mi coś, co w końcu doprowadzi mnie do praw​dy, choć wówczas żaden z nas nie zda​wał so​bie z tego spra​wy. – Jaki se​kret? – spy​tała Harm​sen. Wie​gand nadal mil​czał, tyl​ko jego twarz przy​brała ka​mien​ny wy​raz. – Te wszystkie bzdury, którymi mnie pan zarzucał, rzeczywiście przyczyniły się do tego, że zacząłem się zastanawiać... Sam zacząłem rozważać, czy jest już możliwe, że ktoś istnieje tylko w postaci danych... To znaczy, raczej cybernetycznie niż fizycznie. Nie chciałem przez to powiedzieć, że takie osoby mają prawdziwą świadomość albo są rzeczywiste pod jakimkolwiek in​nym względem, lecz że nam wy​da​je się, że ist​nieją, choć tak na​prawdę wca​le ich nie ma. Fabel wziął do ręki pendrive’a i przez chwilę obracał go w palcach, przyglądając mu się z na​mysłem. – Najśmieszniejsze w sektach jest to, że nieważne, jaki jest ich główny dogmat ani gdzie na świecie działają, wszystkie wykazują pewne cechy wspólne. Elementem numer jeden, który pojawia się na początku każdej litanii, jest jakiś charyzmatyczny lider. Pewna inspirująca marionetka. A nikt nie pasuje do fałszywej filozofii Pharos Project bardziej niż Dominik Korn. Poza tym jest kimś, kto już znajduje się w połowie drogi do Kon​so​li​da​cji... Kimś, totalnie uzależnionym od technologii podtrzymującej jego egzystencję. Dołożywszy do tego heroiczne przeżycie tragicznego wypadku, dra​ma​tyczną ucieczkę z głębin oce​anu... – Proszę mi wierzyć, Fabel... – odezwał się Wiegand. – Dominik Korn jest przykładem intelektu i siły woli, do których zro​zu​mie​nia ktoś taki jak pan na​wet się nie zbliżył. – Czyżby? Fabel odłożył pendrive’a, a potem lekko uniósł się z krzesła i, opierając dłonie na blacie stołu, po​chy​lił się do przo​du, żeby zbliżyć twarz do twa​rzy Wie​gan​da. – Ja znam pański sekret, Wiegand... Wiem, jaki był prawdziwy powód, dla którego ci wszyscy lu​dzie mu​sie​li umrzeć... – Co to ta​kie​go? – spy​tała Harm​sen przy​ci​szo​nym głosem. Wie​gand nic nie po​wie​dział. – Czy wie pani, Frau Harmsen, że Meliha Yazar odkryła, że jednak Dominik Korn naprawdę był, niezależnie od wszystkiego, jej „Atatürkiem ekologii”? I że wcale nie nawrócił się na te dziwaczne

i dee Kon​so​li​da​cji, zaś jego testament i polecenia dotyczące przyszłości zarówno Korn-Pharos Cor​po​ra​tion, jak i Pha​ros Pro​ject, zo​stały oba​lo​ne przez obec​ne​go tu​taj Wie​gan​da? – Co też pan opowiada? – zawołała Amelie Harmsen. – Mam rozumieć, że Herr Wiegand prze​trzy​mu​je gdzieś Do​mi​ni​ka Kor​na wbrew jego woli i zmu​sza, żeby wypełniał jego życze​nia? – Och nie. Bo widzi pani, na tym polega wielki sekret... Wielkie Kłamstwo, które istnieje w samym sercu Pharos Project. Nie ma inwalidy na wózku, który spędza czas na swoim luksusowym jachcie. Nie ma spotkań na szczycie, organizowanych obok łoża boleści, w których uczestniczy wiceprezes Korn-Pharos Corporation. Nie ma źródła filozofii Pharos... – Fabel wbił spojrzenie w twarz Pe​te​ra Wie​gan​da. – Nie ma kogoś ta​kie​go jak Do​mi​nik Korn. – Opo​wia​da pan bzdu​ry, Fa​bel – ode​zwał się Wie​gand, ale bez gnie​wu. – Dominik Korn nie żyje i osobiście przypuszczam, że nie żyje od prawie piętnastu lat... Wierzę, że przeżył wypadek, ale nie na długo. Zmarł, zanim pan Wiegand miał sposobność pozmieniać treści wszystkich dokumentów, jakie pozostawił. Rozumie pani, Korn zdążył poznać megalomanię i chciwość Petera Wieganda. Podejrzewał, że wyprowadza on fundusze z Pharos Project. Po wypadku nabrał podejrzeń, że Wiegand dopuścił się sabotażu Pharosa One, żeby przywłaszczyć so​bie nie​po​dzielną kon​trolę nad całą kor​po​racją. Przez kil​ka mie​sięcy po wy​pad​ku, tak długo, jak żył, Korn koncentrował się głównie na tym, żeby pozbawić Wieganda wszelkich pełnomocnictw. Naturalnie Herr Wiegand mógł rozpocząć oficjalny sprzeciw, lecz pod koniec życia Korn-Pharos Corporation należał do jednej osoby, Dominika Korna... Kiedy więc ów człowiek w końcu umarł na skutek odniesionych w wypadku obrażeń, został wskrzeszony w postaci wir​tu​al​nej. Jako fałszywy lider sekty rozpowszechniającej fałszywą filozofię. Zresztą wydawał się coraz bardziej preferować pustelniczy tryb życia, a jego oświadczenia, produkowane przez pana osobiście, stawały się coraz bardziej niedorzeczne, więc koncepcja przebywającego daleko odludka, który dopuszcza do siebie jedynie wąski krąg ludzi z najbliższego otoczenia pasowała do całości obrazu. I cóż to za nie​spo​dzian​ka, ob​da​rza Wie​gan​da jako swo​je​go przed​sta​wi​cie​la nie​mal pełnią władzy. Pe​ter Wie​gand wy​buchnął śmie​chem. – Wie pan co, Fabel? Będzie pan musiał poświęcić piekielnie dużo czasu, żeby udowodnić przed sądem co*kolwiek z tego, co tu pan opowiada. Nieważne, co pan tam ma na tym gwizdku... – Pogardliwie wskazał na leżącego na stole pendrive’a. – Nie ma pan w ręku żadnych oryginalnych dokumentów ani świadectw. Jeśli zaś chodzi o tamte morderstwa, ze smutkiem muszę stwierdzić, że Baedorf, mój zaufany pracownik, okazał się psychopatą i wykorzystał Biuro Konsolidacji i Dopasowania do swoich własnych celów. Nigdy nie uda się panu udowodnić, że miałem z tym jakikolwiek związek. A co do wypadku Dominika? Tamta sprawa znacznie wykracza poza granice tu​tej​szej władzy sądo​wni​czej. Tak samo zresztą jak sam Do​mi​nik, jeśli o to cho​dzi. Wie​gand wstał, a jego po​stu​ra i spoj​rze​nie wyrażały bunt. – Proszę mi wierzyć, że nigdy, przenigdy nie uda się panu udowodnić, że Dominik Korn nie ist​nie​je. – To prawda – przytaknął Fabel. – Właśnie dlatego może pan wyjść na wolność. Ale na dole czekają na pana pewni ludzie. Przyjechali w nocy z ambasady Stanów Zjednoczonych w Berlinie. Zdaje się, że jeden z nich pracuje w Departamencie Stanu, drugą osobą jest młoda dama z FBI. Ostatecznie Dominik Korn był przecież obywatelem amerykańskim... Zdaje się, że bardzo im zależy, żeby omówić z panem sprawę miejsca pobytu pana Korna. Prawdę mówiąc, przypuszczam, że mają ze sobą na​kaz ha​be​as cor​pus.

Wie​gand gapił się na Fa​bla, jak​by na​gle odjęło mu mowę. – Bo widzi pan – mówił dalej Fabel, bębniąc palcami po egzemplarzu książki Sędzia i jego kat – być może rzeczywiście ja nie mogę udowodnić, że Dominik Korn nie istnieje, lecz mam nadzieję, że pan, dla własne​go do​bra, po​sta​ra się prze​ko​nać wszyst​kich, że jed​nak tak.

EPI​LOG

Przez kilka następnych miesięcy Fabel z zainteresowaniem śledził nagłówki artykułów, w których pojawiało się nazwisko Petera Wieganda. Zaczął nawet używać internetu, by na bieżąco śledzić wydarzenia na amerykańskich kanałach informacyjnych. Wiegand stoczył dramatyczną walkę o ekstradycję, ale przegrał, a kiedy luksusowy jacht Korna w końcu zawinął do portu w Maine, ame​ry​kańskie władze usta​liły po​nad wszelką wątpli​wość, że na pokładzie nie ma Do​mi​ni​ka Kor​na. Tak jak Fabel przypuszczał, Federalna Służba Bezpieczeństwa natychmiast oskarżyła Wieganda o zamordowanie amerykańskiego obywatela poza granicami Stanów Zjednoczonych. Osobiście Fabel nie wierzył, żeby Wiegand faktycznie przyczynił się do śmierci Korna, lecz zdawał sobie sprawę, że amerykańskie władze z pewnością będą się starały doprowadzić do procesu o morderstwo. W miarę postępu śledztwa na jaw wychodziło coraz więcej rewelacji na temat interesów Wieganda. Przestępstwa korporacyjne, jak przekonał się Fabel, budziły o wiele większe zainteresowanie mediów niż zwykłe morderstwo, więc było wiadomo, że Wiegand raczej nie ma szans uj​rzeć bla​sku dnia poza mu​ra​mi więzie​nia. Niemiecka prasa także miała mnóstwo spraw do relacjonowania: Frank Baedorf, szef należącego do Wieganda Biura Konsolidacji i Dopasowania, przyznał się do zorganizowania morderstw Bertholda Müllera-Voigta, Daniela Föttingera i Jensa Markulla, niemniej nie złożył żadnych zeznań, które obciążałyby jego szefa ani żadnych wyjaśnień dotyczących losu Melihy Kebir – vel Yazar, jak sama się nazwała... Szkoda, bo w noc poprzedzającą proces Baedorf popełnił samobójstwo poprzez udu​sze​nie za po​mocą pla​sti​ko​wej tor​by, którą udało mu się prze​my​cić do więzie​nia. Były także trzy inne sprawy, które przez czysty przypadek pojawiły się mniej więcej w tydzień po aresztowaniu Wieganda. Po pierwsze, test DNA od spokrewnionego dawcy wykazał, że korpus przyniesiony przez wodę na Fischmarkt nie ma nic wspólnego z rodziną Mustafy Kebira. Po drugie, Polizei Niedersachsen odnalazła ciała dwóch mężczyzn w położonej na odludziu, opuszczonej far​mie w po​bliżu Cu​xha​ven. Obaj mie​li złama​ne kar​ki, i to w bar​dzo pro​fe​sjo​nal​ny sposób. Trzecia sprawa była najdziwniejsza. Pewien rzeźnik z Wilhelmsburga wkroczył na miejscowy posterunek policji i zalewając się łzami spowodowanymi przez wyrzuty sumienia, przyznał się do zamordowania i rozczłonkowania ciała swojej dokuczliwej żony, której starannie pocięte zwłoki wy​rzu​cił do wody na środ​ku rze​ki. Szczyt GlobalConcern Hamburg rozpoczął się przy minimalnych protestach. Na plenarnej sesji otwarcia minutą ciszy uczczono pamięć Bertholda Müllera-Voigta. Nikt nie wspomniał o Danielu Föttin​ge​rze. W pewien bezchmurny, słoneczny dzień Fabel uczestniczył w pogrzebie Bertholda MülleraVoigta, razem z tłumem największych i najczcigodniejszych obywateli Hamburga. Sam nie był całkiem pewny, dlaczego czuł się tak bardzo zobowiązany, żeby tam pójść. Po prostu zdawał sobie sprawę, że między nim a politykiem wytworzyła się jakaś więź, której istnienia nie mógł zaprzeczyć. Na cmentarzu w Osdorf zaskoczył go widok Tima Flemminga, który starał się trzymać na uboczu. Towarzyszyła mu młoda kobieta – stała z pochyloną głową, zasłaniając twarz rondem kapelusza, ale drżenie ramion świadczyło o tym, że płacze. Fabel nie zdołał się dobrze jej przyjrzeć, ale jej widok

przy​po​mniał mu pewną fo​to​gra​fię, którą raz prze​lot​nie wi​dział. Obserwował ich, jak opuszczali cmentarz, jeszcze zanim ludzie zaczęli się rozchodzić, i nawet zastanowił się, czy nie powinien podejść i zapytać o dwóch konsolidatorów, których znaleziono ze skręco​ny​mi kar​ka​mi. Za​miast tego po​sta​no​wił ich zi​gno​ro​wać. Zupełnie jak​by nie ist​nie​li.

1

Nie zna piekło straszliwszej furii nad wściekłość zawiedzionej kobiety – powiedzenie po​tocz​ne – przyp. tłum. 2 Niebo nie zna wściekłości takiej jak miłość w nienawiść zmieniona, ni piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona (William Congreve – The Mourning Bride, Zara, akt III, scena 8 – przyp. tłum.) 3 Bump in the Night, bardzo popularny serial animowany, który powstał w latach 90. XX wie​ku. 4 Mol​lig ozna​cza „przy kości”, „pu​szy​sty”. 5 Waco – miasto położone w centralnym Teksasie, nad rzeką Brazos, gdzie w marcu 1993 roku doszło do zbiorowego samobójstwa i mordu członków sekty Gałąź Dawidowa, której przywódcą był Da​vid Ko​resh.

Przekład: Agniesz​ka Lip​ska-Na​ko​niecz​nik Re​dak​cja: Aga​ta Krzem​kow​ska Ko​rek​ta: Ka​ta​rzy​na Hu​me​niuk, Ewa Wasz​kie​wicz Re​dak​cja tech​nicz​na: Anna Ga​jew​ska Pro​jekt okładki: Krzysz​tof Rych​ter Fo​to​gra​fia na I stro​nie okładki: © Tim Ro​bin​son / Ar​can​gel Ima​ges Skład i łama​nie: Tekst – Małgo​rza​ta Krzy​wic​ka Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal Sp. z o.o. 00-372 War​sza​wa, ul. Fok​sal 17 tel. 22 828 98 08, 22 894 60 54 biu​ro@gwfok​sal.pl ISBN 978-83-7881-315-6 Skład wer​sji elek​tro​nicz​nej: Mi​chał Olew​nik / Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal Sp. z o.o. i Alek​san​dra Łapińska / Vir​tu​alo Sp. z o.o.

Craig Russell Strach przed ciemna woda - PDF Free Download (2024)

References

Top Articles
Wv Anon Vault
Janus Henderson Announces Acquisition of Global Private Credit Manager Victory Park Capital
Evil Dead Movies In Order & Timeline
St Thomas Usvi Craigslist
Maxtrack Live
Www.paystubportal.com/7-11 Login
55Th And Kedzie Elite Staffing
Skamania Lodge Groupon
Tyson Employee Paperless
Wellcare Dual Align 129 (HMO D-SNP) - Hearing Aid Benefits | FreeHearingTest.org
Large storage units
454 Cu In Liters
Gas Station Drive Thru Car Wash Near Me
Studentvue Columbia Heights
Unlv Mid Semester Classes
Simplify: r^4+r^3-7r^2-r+6=0 Tiger Algebra Solver
Brett Cooper Wikifeet
Yakimacraigslist
Urban Airship Expands its Mobile Platform to Transform Customer Communications
Vanessawest.tripod.com Bundy
Copart Atlanta South Ga
Understanding Genetics
Iroquois Amphitheater Louisville Ky Seating Chart
Raz-Plus Literacy Essentials for PreK-6
Great Clips Grandview Station Marion Reviews
Litter Robot 3 RED SOLID LIGHT
Aliciabibs
Breckiehill Shower Cucumber
Apparent assassination attempt | Suspect never had Trump in sight, did not get off shot: Officials
Yale College Confidential 2027
Aes Salt Lake City Showdown
Wolfwalkers 123Movies
Obituaries, 2001 | El Paso County, TXGenWeb
Mark Ronchetti Daughters
Bfri Forum
Abga Gestation Calculator
Que Si Que Si Que No Que No Lyrics
Dreammarriage.com Login
W B Crumel Funeral Home Obituaries
Craigslist Georgia Homes For Sale By Owner
Sound Of Freedom Showtimes Near Amc Mountainside 10
Pgecom
Ferhnvi
Chr Pop Pulse
My Gsu Portal
RubberDucks Front Office
Conan Exiles Colored Crystal
French Linen krijtverf van Annie Sloan
Service Changes and Self-Service Options
San Pedro Sula To Miami Google Flights
Craigslist Centre Alabama
Mast Greenhouse Windsor Mo
Latest Posts
Article information

Author: Aracelis Kilback

Last Updated:

Views: 5607

Rating: 4.3 / 5 (64 voted)

Reviews: 95% of readers found this page helpful

Author information

Name: Aracelis Kilback

Birthday: 1994-11-22

Address: Apt. 895 30151 Green Plain, Lake Mariela, RI 98141

Phone: +5992291857476

Job: Legal Officer

Hobby: LARPing, role-playing games, Slacklining, Reading, Inline skating, Brazilian jiu-jitsu, Dance

Introduction: My name is Aracelis Kilback, I am a nice, gentle, agreeable, joyous, attractive, combative, gifted person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.